Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 7


"Życie jest jak ten łuk. Wydaje się być mocny i niezniszczalny, a gdy przychodzi jego czas, pęka i znika. Nie pozostawia po sobie nic za wyjątkiem garstki popiołu."

Zaspałam i jestem już trochę spóźniona, ale mam nadzieję, że wybaczą mi to w pracy. Właściwie i tak robię im przysługę. Telefon w nocy mi się rozładował, bo oczywiście nie wzięłam ze sobą ładowarki i została u Sarzyńskiego. Najbardziej złoszczę się na siebie za to, że nie mogę zadzwonić do członków rodziny babci, żeby powiadomić ich o pogrzebie. Czuję w żołądku ogromne wyrzuty sumienia. Babcia zawsze powtarzała, że muszę bardziej się ogarnąć, że powinnam przestać bujać w obłokach i zejść na ziemię. Staram się. Naprawdę robię wszystko, co w mojej mocy ale czasem okoliczności układają się w taki sposób, że jestem największym nieogarem na tej kuli ziemskiej. Po drodze wstępuję do kilku sąsiadów i mówię im o pogrzebie. Wszyscy składają mi kondolencje i zapewniają, że jutro pojawią się na ostatnim pożegnaniu babci.

Co rusz ziewając przemierzam pełnen przechodniów chodnik. Na szczęście to tylko dziesięć minut drogi na piechotę. Pracownia znajduje się na parterze w czteropiętrowym budynku. Nie jest to typowe miejsce pracy, bo jest to mieszkanie przerobione tak, żeby można było w nim urządzić wytwórnię pachnących świec i wosków oraz innych tego typu umilaczy życia jak mydełka, płyny do kąpieli czy sole.

Wpisuję kod przy drzwiach i wchodzę do budynku, a następnie naciskam dzwonek. Po krótkiej chwili drzwi się uchylają i staje w nich Julia, blondwłosa dziewczyna tak niska, że z daleka można pomylić ją z dzieckiem. Tuż za nią pojawia się jej brat, a jednocześnie nasz szef, czyli Remek. To on wymyślił sobie taki biznes. Twierdzi, że z nudów. Wynajmuje ludziom mieszkania i miał dużo wolnego czasu, więc postanowił zaangażować się w jakiś projekt. Trafiłam na nich przypadkiem. Akurat kupowałam dla babci świece na urodziny i od słowa do słowa okazało się, że szukają pracownika. I oto jestem. Od roku kilka dni w tygodniu topię wosk, tworzę różne zapachy i mieszanki, przelewam do form, wyjmuję, pakuję w kolorowy pachnący papier i wysyłam pocztą do klientów. Przyjemna praca, wręcz rozrywka. Oczywiście również męcząca i wymagająca skupienia, ale niesamowicie mi odpowiada.

— Cześć, kochana. Wchodź... — wita się Julia i przytula mnie lekko. Czuję od niej zapach cynamonu. 

Remek podaje mi rękę na powitanie i zabiera płaszcz, który odwiesza na wieszaku. Jest szczupły i dość niski, nosi okulary i ma bardzo miłe, regularne rysy twarzy. Razem z siostrą dobrze się dogadują. Czasem zazdroszczę im, że mają siebie nawzajem. Ja nigdy nie poznałam, czym jest posiadanie rodzeństwa czy rodziców, nie licząc tych kilku miesięcy po moich narodzinach, czego nawet tego nie pamiętam. W głębi serca zawsze tego mi brakowało. Czułam dziwną pustkę, obserwując rodziny spacerujące z dziećmi po parku czy oglądając takowe w filmach czy serialach. Babcia Zosia wielokrotnie wyrażała obawy, że będę miała braki jeśli chodzi o rozwój osobowości. Twierdziła, że brak rodziców w moim życiu będzie rzutował na moje relacje, zachowanie, poczucie własnej wartości. Czuję, że niestety miała trochę racji, zwłaszcza jeśli chodzi o moją wiarę w siebie. Zawsze mam wrażenie, że nie jestem dość dobra, że jestem gorsza od innych, że czegoś mi na pewno brakuje.

Cały dzień spędzamy na tworzeniu z wosku cynamonowych reniferów i żurawinowych Mikołajów. Późnym popołudniem kręci mi się już od tego wszystkiego w głowie. Zjedliśmy pizzę i mam ochotę pójść do swojego mieszkania i zakopać się pod kołdrą. Nie mogę jednak ich zostawić w połowie roboty. Zakasujemy więc rękawy, wkładamy odzież ochronną i wracamy do pracowni, żeby w aromatycznych oparach tworzyć woskowe świeczki ku uciesze setek klientów, którzy już czekają na swoje przesyłki.

Po osiemnastej Remigiusz zarządza koniec pracy i zaprasza na wspólną kolację. Z jednej strony kusi mnie, żeby zostać i spędzić z nimi czas, a z drugiej jestem tak zmęczona, nie tylko całodziennym wysiłkiem, ale też ciągłym towarzystwem tej dwójki, że w końcu z przepraszającą miną odmawiam. Remigiusz jednak upiera się, że odwiezie mnie do domu, na co chętnie się zgadzam bo nie mam ochoty iść nawet tych dziesięciu minut w kilkustopniowym mrozie. Mam nadzieję, że choroba całkiem mnie nie rozłoży. Muszę przecież dotrwać do pogrzebu. Potem mogę chorować.

Po całym dniu pracy jestem tak skołowana, że z rozpędu żegnam się z Remigiuszem przytulając go lekko przed samochodem. Na szczęście chyba nie miał nic przeciwko, bo odjeżdżając macha mi z uśmiechem. Dopiero w mieszkaniu przypominam sobie o telefonie i o tym, że jest rozładowany. A mogłam przecież pożyczyć ładowarkę od Julki albo Remka. Trudno. Wypijam herbatę i wychodzę na mroźny wiatr, a potem w pobliskim sklepie kupuję jakąś tanią chińską ładowarkę. Wracam w pośpiechu i szybko podłączam kabel do mojego urządzenia. Kiedy widzę ikonkę ładowania, wyczerpana do granic możliwości niczym ta nieszczęsna bateria w smartfonie, padam na łóżko i zasypiam tak mocno, że chyba nawet trzęsienie ziemi by mnie nie obudziło.

Za oknem jest jeszcze ciemno, kiedy budzę się, przeciągając w rozgrzanej pościeli. Która to godzina? Włączam naładowany na sto procent telefon. Dochodzi piąta... Przeciągam się mocno i przełykam ślinę, co uświadamia mi, że w moim gardle tkwi bolesna gula. Dotykam rękami policzków, chyba mam gorączkę. Nagle smartfon zaczyna wibrować, jeden raz, drugi, i tak kilkanaście razy pod rząd... Na ekranie wyświetlają się wiadomośći i nieodebrane połączenia z zakładu pogrzebowego i jeszcze jednego numeru. Przecieram zapuchnięte oczy, nie dowierzając w to, co widzę. Rafał Sarzyński wczoraj dobijał się do mnie czternaście razy. I napisał pięć SMS-ów.

Wszystko w porządku?

Daj znać, kiedy mam po Ciebie przyjechać.

Dlaczego masz wyłączony telefon?

Coś się stało?

Jestem u Ciebie pod klatką.

Ten ostatni SMS był wysłany o godzinie osiemnastej szesnaście. Czyli wtedy, kiedy mniej więcej Remek odwiózł mnie z pracowni. Może Sarzyński widział, że wróciłam do domu? Zrywam się na nogi i wyglądam przez okno na parking. Nie wiem, czego się spodziewam... Może tego, że wypatrzę gdzieś samochód Sarzyńskiego? Pewnie jeśli mnie nie widział, to poczekał chwilę i odjechał do siebie, no bo co innego mógł zrobić? Zastanawiam się, czy odpisać mu teraz, czy dopiero za godzinę, o bardziej ludzkiej porze. Przecież o piątej na pewno śpi. Z drugiej strony może jednak lepiej zrobić to jak najszybciej. Naprędce klecę wiadomość:

Przepraszam, miałam rozładowany telefon. Wszystko OK. Jestem w mieszkaniu. Myślę że zostanę w Lublinie do pogrzebu, nie ma sensu żebym wracała do Kazimierza na pół dnia.

Wciskam strzałkę i klepię się otwartą dłonią w czoło. Jak mogłam nie pomyśleć, żeby dać mu jakkolwiek znać, żeby się nie... Martwił? Zastygam w oszołomieniu. Czy Sarzyński mógł się o mnie martwić? Właściwie niby dlaczego miałby czuć sie za mnie odpowiedzialny? No ale faktem jest, że wydzwaniał do mnie kilkanaście razy, że próbował się skontaktować, że nawet tu przyjechał!

Czuję się z tym dziwnie. Z jednej strony ogarnia mnie miłe poczucie tego, że komuś na mnie zależy, że ktoś się o mnie troszczy bardziej niż ja sama o siebie. A z drugiej strony jestem skołowana i zawstydzona, może nawet trochę osaczona. Przecież prawie się nie znamy. Niby dlaczego miałby się tak bardzo mną interesować?

Odpowiedź przychodzi mi do głowy niemal natychmiast. Z tego samego powodu, z którego ja próbuję się z nim bliżej zapoznać. Na pewno chodzi o to, co napisała mu w liście babcia Zosia. Chce wypełnić obietnicę, chce jej się odwdzięczyć za to, że mu kiedyś pomogła i dała ten dom. No tak... Dlatego tak się zaangażował. Czuje powinność wobec zmarłej opiekunki, z którą bądź co bądź latami utrzymywał stały kontakt listowny. W jakimś sensie byli sobie bliscy. Więc jestem dla niego wyrzutem sumienia. Traktuje mnie jak przykry, niespodziewany obowiązek... Ciężar. Na pewno jest wściekły.

Patrzę na fotografię babci w miedzianej ramce. To już dzisiaj. Dzisiaj się z nią pożegnam ostatecznie. Na zawsze. Pozwalam sobie na przepłakanie całego poranka. Czuję się podle. Głowa mnie boli, męczy mnie zatkany nos i czuję, że mam nabrzmiałe węzły chłonne. Żeby poczuć się choć odrobinę lepiej robię sobie kawę i przygotowuję na szybko prezentację złożoną z obrazów babci, którą mam zamiar puścić na ceremonii. Siedzę nad tym dobrych kilka godzin. Z tego wszystkiego nie zrobiłam żadnych zakupów, a jedyne co mam, to kilka starych herbatników. Dochodzi południe, kiedy rozbrzmiewa dzwonek do drzwi. Tak dawno nie słyszałam tego dźwięku. Odwiedzał nas tylko sąsiad, który już dawno umarł oraz od czasu do czasu jakiś kurier.

Otwieram drzwi i staję oko w oko z sąsiadem, panem Władysławem. Przez chwilę czuję rozczarowanie, ale natychmiast się mityguję. Głupia, czego się spodziewałam? Że Rafał Sarzyński pojawi się w progu mojego mieszkania z bukietem róż i torbą świeżych drożdżówek z piekarni?

Wymieniamy z sąsiadem uprzejmości. Pan Władek przeprasza, że nie będzie mógł być na pogrzebie i przekazuje mi wiązankę chryzantem. Dziękuję mu i wstawiam kwiaty do wazonu. To miłe, że tak bardzo mu zależało. W mieszkaniu unosi się teraz zapach kojarzący się z cmentarzem, czuję go nawet przez zatkany nos i robi mi się niedobrze. Załatwiam telefonicznie ostatnie szczegóły z zakładem pogrzebowym. Pan po drogiej stronie jest bardzo niezadowolony, że poprzedniego dnia nie odbierałam telefonów. Wysyłam mu mailem zdjęcie babci do wydruku oraz daty urodzin i śmierci. Dobrze, że babcia zadbała o to, żeby sprawy związane z miejscem na cmentarzu były już załatwione. Wszystko to mnie przytłacza i jestem zagubiona. Nigdy nie urządzałam pogrzebu, nie znam się na tym i wiem, że powinnam była wszystko lepiej zorganizować. Sarzyński miał rację, nie powinnam była wczoraj iść do pracy.

Próbuję się do niego dodzwonić, ale ten nie odbiera. Wysyłam mu więc tylko informację, że pogrzeb odbędzie się o szesnastej trzydzieści. Kiedy już zastanawiam się, czym pojechać do kaplicy, dostaję SMS-a od Sarzyńskiego, że będzie po mnie przed szesnastą. Wykonuję jeszcze kilka telefonów do zakładu pogrzebowego, żeby upewnić się, czy wszystko przygotowane. Zapewniają, że nie mam się czym martwić. Jestem im bardzo wdzięczna, bo chyba wyczuli, że mają do czynienia z osobą, która nigdy nie chowała bliskiej osoby.

Ubieram się w czarne ubrania, czyli lekką, półprzezroczystą koszulę, wąską spódnicę do kolan i cienkie, czarne rajstopy. Niestety większość moich eleganckich rzeczy, które wypada założyć ma pogrzeb, nie jest dopasowana do tej pory roku. Nie przejmuję się tym. Najwyżej trochę zmarznę.

Po południu pod blokiem pojawia się czarny SUV Sarzyńskiego. Odczytuję od niego krótką wiadomość: Jestem. Wsuwam na nogi zamszowe kozaki i biorę wiązankę kwiatów od sąsiada. Wyrzucam sobie, że sama nic nie kupiłam, ale czuję się tak źle, że ledwo trzymam się na nogach. Zimne powietrze wdziera się pod moją spódnice i lichy czarny płaszczyk. Trzęsąc się wsiadam do ciepłego auta.

— Cześć. Dzięki, że przyjechałeś — mówię, starając się zapanować nad drżeniem całego ciała.

Sarzyński na szczęście nie wygląda, jakby był zły. Jak zwykle ma na sobie gładki czarny golf i ciemnoszary, elegancki płaszcz. Zauważam, że zgolił zarost i lekko przyczesał włosy na bok. Nie mógłby prezentować się bardziej odpowiednio na pogrzeb. Zerkam przez ramię na tylne siedzenie, gdzie dostrzegam bukiet biało-kremowych goździków, ulubionych kwiatów babci Zosi. Ogarnia mnie silne wzruszenie i zaciskam zęby, żeby opanować łzy. Wzdycham kilka razy głęboko.

— Możemy jechać? — pyta Sarzyński.

— Tak — mówię przez zatkany nos i zaczynam szukać po kieszeniach chusteczki. Ukradkiem ocieram dłonią nos. — Chyba nie wzięłam chusteczek — mówię po chwili, walcząc z roztrzęsieniem. Mam ochotę załamać ręce i ostatkiem sił powstrzymuję się od płaczu. Głowa chyba zaraz mi pęknie przez te zatkane zatoki.

Rafał wyciąga paczkę ze schowka i mi podaje. Doprowadzam się jako tako do porządku i bąkam, że możemy jechać.

— Klara...

— Co... — patrzę w jego ciemne, jakby przygaszone oczy.

— Dobrze się czujesz? — pyta.

— Tak... — kłamię. Wolę nie mówić mu, że wczoraj się całkiem załatwiłam tym pójściem do pracy.

Kiwa głową i jedziemy na ceremonię. Mam wrażenie, że wszystko dzieje się jak we śnie. Chyba z powodu wysokiej gorączki czuję się odrealniona. Tak jakbym obserwowała jakiś film, a nie uczestniczyła w wydarzeniu. Wszystko dociera do mnie przez niewidzialną barierę, w spowolnieniu. Oglądając obrazy babci na rzutniku staram się nie rozkleić. Pamiętam, jak tworzyła niektóre z nich. Obserwowałam wówczas płynne, pewne ruchy pędzla, wdychałam zapach farb i płótna. To wszystko wydaje się być tak odległe. Blaknie i zaciera się, tworząc w głowie niewyraźny obraz, jakby malowany akwarelami.

Kiedy w końcu docieramy na cmentarz i tam trumna zostaje złożona do grobu, moje ciało zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Chcę pożegnać się z babcią, powiedzieć kilka słów, przeprosić że tak zawaliłam, pomodlić się, zrobić cokolwiek, żeby pożegnanie mojej babci było chociaż trochę lepsze, bardziej odpowiednie. Tyle słów chciałabym jej powiedzieć. Tak bardzo mi jej będzie brakować, tak bardzo jestem jej wdzięczna że poświęciła tak wiele dla mnie, ale mam pustkę w głowie i nie jestem w stanie wykrztusić nawet słowa. Świat wokół mnie wiruje, grube płatki śniegu spadają na trumnę, a po chwili dołącza do nich bryła ziemi, kiedy grabarz zaczyna zasypywać dół. Sąsiadka, pani Teresa podchodzi i mówi coś do mnie, ale nie rejestruję ani jednego słowa. Remek z Julką składają mi kondolencje. Kiwam tylko głową i bąkam jakieś podziękowania. Stoimy, czekając aż grób wypełni się ziemią i utkwi w nim krzyż z przybitą tabliczką. Ludzie kładą na kopcu bukiety i wiązanki, po czym w ciszy się rozchodzą. Rafał kładzie nasze kwiaty i zerka na mnie z niepokojem. Czuję, że okrywa mnie swoim płaszczem, ale nadal drżę z zimna.

— Dobrze się czujesz?

— Nie bardzo... — udaje mi się tylko wykrztusić i przyklękam, drżąc i oddychając spazmatycznie. Moja ręka zanurza się w zimnej, wilgotnej glebie. Widok zasnuwają mi ciemne plamy rozlewające się przed oczami. Ręce mam skostniałe, ale pod płaszczem czuję, że trawi mnie gorączka.

Wyczuwam uścisk pod pachami. Rafał chyba próbuję mnie podnieść. Staram się mu pomóc ale ciało jakby nie słucha rozkazów. Bezwładnie zaczynam się osuwać w tył i czekam na twarde spotkanie ze zmrożoną ziemią, jednak czuję tylko miękkie ciepło i kołysanie.

— Znowu zawaliłam — szepczę, przełykając łzy. — Zawiodłam ją. Nie zawiadomiłam nikogo z rodziny. Żegnało ją tylko kilkanaście osób...

— To już nie ma większego znaczenia. Zrobiłaś, co mogłaś.

— Ma... Ma znaczenie — szlocham, ukrywając głowę w zagłębieniu między jego szyją a obojczykiem. Czuję na policzku ciepło bijące od jego skóry i jego miarowy oddech. — Nawet tyle nie umiałam dla niej zrobić.

Sarzyński nic już nie odpowiada. Prostuje się ze mną w ramionach, mimo że nieudolnie spróbowałam się wyswobodzić. Zanosi mnie do samochodu i kładzie na siedzeniu pasażera. Czuję, że odchyla oparcie, tak żebym mogła leżeć, zapina wokół mnie pas i na koniec przykrywa swoim płaszczem. Wdycham otulający, korzenny zapach jego wody kolońskiej.

— Dokąd mnie zabierasz? — mamroczę, czując że gorączka zawładnęła mną już całkowicie i ledwo utrzymuję się na powierzchni świadomości.

— W najbardziej nieodpowiednie dla ciebie miejsce na świecie.

— Czyli gdzie?

— Do siebie — rzuca krótko, uruchamiając silnik.





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro