Rozdział 5
"Sztuka to język emocji."
Kieruję się do pokoju po swój szkicownik. Za sobą słyszę kroki Sarzyńskiego, podąża tuż za mną niczym cień.
— Nie musisz ze mną iść, sama trafię — rzucam przez ramię, mając nadzieję, że odpuści i pójdzie id razu do salonu.
— Wolę mieć cię na oku. W razie gdybyś znowu miała mdleć — słyszę tuż za głową. Po karku przebiega mi dreszcz.
— Nie mdlałam. Czuję się doskonale.
— Mhm... Tak. Jasne.
Nic nie odpowiadam, bo zwyczajnie ma rację. Mam dziś słabszy dzień, każdemu czasami taki ma prawo się zdarzyć. Wchodzę do pokoju i sięgam po plecak. Starając się zakryć ciałem wnętrze plecaka wyciągam jedną teczkę, ignorując istnienie tej drugiej, z ilustracjami. Nagle obok mojej ręki pojawia się ręka Sarzyńskiego. Mam ochotę odepchnąć go łokciem, ale powstrzymuję ten odruch.
— Daj, pomogę ci — mówi, sięgając po teczkę z sekretnym szkicownikiem.
Zabieram plecak w ostatniej chwili i przyciskam do piersi, w której serce tłucze się jak oszalałe.
— Nie! Nie to... Tylko to — podaję mu właściwą teczkę, a na drugiej nerwowo zaciskam palce i chowam ją głębiej do plecaka.
— Tej drugiej nie bierzesz? — pyta, nie dając za wygraną. Wpatruje się w nią jak sroka w gnat, tak jakby miał rentgen w oczach. Może ma szósty zmysł? A najprawdopodobniej to zobaczył moją nerwową reakcję. Powinnam bardziej się kontrolować.
Oblewa mnie gorąco na myśl, że Sarzyński mógłby zobaczyć moje dziecinne rysunki. Przecież gotów pomyśleć, że mentalnie nie wyrosłam z podstawówki! Uzna mnie za dziecko. Już tak o mnie myśli, ale jak to zobaczy, to będzie tylko ostateczne potwierdzenie.
— To... Tego nie. To tylko takie tam bazgroły. Nic ciekawego — macham ręką, starając się brzmieć spokojnie, tak jakby nie obchodziły mnie te nic nieznaczące bohomazy, którymi nie należy się w najmniejszym stopniu interesować. Głos mnie jednak zdradza. I oczy. Nie potrafię patrzeć mu w oczy kiedy kłamię, a on doskonale to zauważa.
— Chcę je zobaczyć. Czasem właśnie takie prace robione od niechcenia wiele mogą powiedzieć o samym warsztacie — nalega Sarzyński i próbuje dosięgnąć mojego skarbu.
— Nie... — umykam spod jego ręki wraz z plecakiem i zasuwam nerwowymi ruchami zamek. — Nie chcę, żebyś to oglądał. Po prostu. Koniec tematu.
Rafał skupia na mnie wzrok i marszczy brwi. Usta ma zaciśnięte z irytacji, a w oczach kryją się złośliwe błyski.
— Co tam jest? Hm? Może portrety twojego chłopaka?
— Nie mam chłopaka! — oburzam się i przewracam oczami.
— To co tam takiego jest, że bronisz dostępu jak lwica do młodych? Gołe męskie klaty? — uśmiecha się, przekrzywiając głowę na bok.
— Daruj sobie te głupie zgadywanki! Mam prawo wybrać, co chcę pokazać i tyle... To mój wybór. To moje prywatne rysunki i nic ci do tego — burczę obrażonym tonem.
— W porządku... Czyli są tam męskie klaty. Zgadłem — uśmiecha się triumfalnie.
— Guzik tam zgadłeś, Sherlocku od siedmiu boleści. I ani się waż zbliżać do tej teczki — grożę mu palcem.
— Bo co? — rzuca ze złośliwym uśmiechem, mrużąc oczy. Jego rozbawiony wzrok utkwiony jest w moim uniesionym palcu. — Grozisz mi tym małym paluszkiem? — śmieje się, przygryzając nieco wargi, jakby się powstrzymywał.
— A żebyś wiedział — trzymam nadal palec uniesiony w górę.
— Wybacz, ale twoje groźby bardziej mnie śmieszą nic cokolwiek innego — trzęsie się i kręci głową.
— Zaraz przestanie ci być do śmiechu, kiedy to ja wejdę do twojej pracowni. I będziemy kwita — rzucam tym, co pierwsze przychodzi mi na myśl, chociaż wcale tak naprawdę nie miałam zamiaru tam wchodzić bez jego pozwolenia.
Sarzyński momentalnie spina się i zaplata ramiona na piersi. Wędruję wzrokiem po jego umięśnionych przedramionach skrytych pod rękawami czarnego golfu. Nie jest napakowany, bardziej powiedziałabym, że wyrzeźbiony, a przy tym wysoki i smukły, co jego czarne ubrania jeszcze dodatkowo podkreślają. Góruje nade mną wzrostem i siłą oraz z pewnością większym doświadczeniem w wielu sprawach. Przełykam nerwowo ślinę i unoszę wzrok, rzucając mu tym samym wyzwanie. Przez dłuższą chwilę wpatrujemy się w siebie w ciszy i napięciu.
— Masz rację. Nie powinienem nalegać... — mówi z jakimś dziwnym grymasem na twarzy. Tak jakby był zły na samego siebie.
A więc wycofał się, kiedy tylko poczuł się zagrożony tym, że mogłabym chcieć odkryć, co jest w jego pracowni. Naturalna reakcja obronna. Po prostu się zapomniał, ale szybko postawiłam go do pionu. Cieszę się, że udało mi się wybrnąć z tej sytuacji, chociaż umieram z ciekawości, co znajduje się w tej jego tajemniczej pracowni. Poprawiam w rękach teczkę i przywołuję na usta lekki uśmiech.
— W porządku. Zapomnijmy o tym — odpowiadam, wzruszając ramionami. — To jak? Możemy iść?
— Tak. Chodźmy... — zachęca mnie do wyjścia ruchem głowy.
Idziemy do salonu w milczeniu. Sarzyński usadawia mnie na sofie, a sam zasiada w fotelu. Podaję mu teczkę, a on rozpina klipsy i wyjmuje szkicownik oraz plik rysunków, rozkładając wszystko na szklanym, niskim stoliku.
— Czyli nigdy nie pobierałaś żadnych nauk, oprócz babci? — pyta znad kartek.
— Tak. Uczyła mnie tylko babcia.
— Zofia miała niesamowity talent. Do dziś mam kilka jej obrazów. Chociażby ten tutaj, na ścianie — wskazuje ręką na malunek przedstawiający łódź na jeziorze.
— Rzeczywiście, teraz poznaję jej rękę — potwierdzam, wpatrując się w obraz. Łódź jest pusta, mimo że płynie po samym środku jeziora, a na jej dziobie znajduje się latarenka. Gdzieś w oddali można dostrzec jakieś niewyraźne postacie na brzegu. Scena napawa mnie dziwnym smutkiem. Otrząsam się z zamyślenia, kiedy ponownie słyszę głos Sarzyńskiego.
— Tutaj są same rysunki. Malujesz? — pyta.
— Tak. W domu zostawiłam obrazy. Nie przywiozłam ich.
— Przywieź je. Chcę zobaczyć.
— Dobrze. Przywiozę przy następnej okazji.
— A wracając do twoich rysunków... — ciągnie Rafał. — Co my tu mamy... Niezły miszmasz. Lubisz różnorodność, co?
— Mam swoje upodobania, ale lubię próbować się w różnych technikach, stylach i narzędziach — odpowiadam. Nie wiem, czy sobie że mnie nie pokpiwa, ale chyba nie...
Przegląda powoli szkicownik, a ja czuję narastający stres. Z jego twarzy nie da się nic wyczytać.
— Lubisz rysować budynki... — stwierdza pod nosem. — Zamierzasz iść na architekturę? — podnosi na mnie na chwilę wzrok.
— Nie wiem... Chyba nie — uciekam spojrzeniem na swoje dłonie.
— Dlaczego?
— Nauki ścisłe nie są moją mocną stroną. Najłagodniej mówiąc — krzywię się lekko.
— Szkoda — kwituje krótko.
Wzruszam ramionami, a w duchu przyznaję mu rację. To prawda, szkoda. Obserwuję Sarzyńskiego w pełnym napięcia milczeniu. Serce dudni mi w piersiach jak oszalałe. Mężczyzna wpatruje się uważnie w każdy rysunek po kolei i odkłada je na kilka różnych stosów. Jego twarz jest nieprzenikniona. Nie mam zielonego pojęcia, czy jakkolwiek podoba mu się to, co widzi. Może jest zawiedziony? Tak długo nic nie mówi, że w końcu nie wytrzymuję i wyrywa mi się:
— I jak? Będzie coś z tych bezgrołów?
Sarzyński podnosi na mnie zdziwiony wzrok i cofa głowę tak jakby nie dowierzał, że zadałam to pytanie.
— Słucham? Co mówiłaś? — mruga oczami z nieobecnym spojrzeniem, jakby wracał do mnie co najmniej z zaświatów.
— Powiesz coś?
— A jak myślisz?
— No... Że chyba nie jesteś zachwycony.
Sarzyński śmieje się, chociaż jego oczy pozostają przygaszone. Wychyla się do przodu poprzez stół. Czuję, że robi mi się gorąco i poprawiam apaszkę przy szyi.
— Cóż... To zależy. Wszystko, prócz ludzi wychodzi ci bardzo dobrze. Zwłaszcza budynki. Masz do tego oko. Dostrzegasz szczegóły, zachowujesz proporcje, odpowiednio rozkładasz światło i cień.
Uśmiecham się, czując lekką ulgę. Przynajmniej tyle dobrego, że coś rzeczywiście mi wychodzi.
— Wiem. Sama czuję, że lepiej mi wychodzi rysowanie uliczki i domów przy niej od dajmy na to ludzi idących wzdłuż drogi.
— Otóż to... Widzę, że postacie często są niewyraźne, zwłaszcza twarze, elementy ciała. Tak jakbyś specjalnie je rozmazywała — rzuca mi pytające spojrzenie.
— Racja. To zamierzony efekt. Szczegóły ludzkich twarzy czy ciała zupełnie mi nie wychodzą. Nie potrafię uchwycić proporcji, nawet tych załamań na ubraniu, faktury skóry czy włosów. Po prostu zawsze coś jest nie do końca tak, jak było w mojej głowie. Nie wychodzi mi.
— Ale podjęłaś próby. Na przykład portrety babci... — unosi do góry kilka kartek z jednego stosu.
— Są rysowane ze zdjęć. Gdybym rysowała na żywo, wyszłaby z tego bardziej karykatura. No i ze zdjęć też nie są idealne, wręcz przeciwnie. Nie wiem dlaczego, ale mam trudność w rysowaniu ludzi.
— Dlaczego?
— Nie wiem — wzruszam ramionami. — Próbuję, ale zawsze jest zbyt płasko, proporcje się rozjeżdżają, poszczególne elementy twarzy do siebie nie pasują, włosy są nienaturalne.
— Rysowanie ludzkiego ciała jest wymagające. Ale są na to przeróżne sposoby. Pokażę ci to od podstaw, dam kilka wskazówek.
Kiwam głową, bo chętnie nauczę się tego od podstaw. Rysowanie ciała człowieka zawsze spędzało mi sen z powiek. To nie tak, że nie ćwiczyłam albo że się nie przykładałam. Po prostu pomimo prób nadal wygląda to niezadowalająco.
— Kiedy zaczniemy lekcje? — pytam.
— Po pogrzebie Zofii — odpowiada, rzucając mi spojrzenie znad rysunku przedstawiającego różne stadia rozwoju mniszka lekarskiego. Narysowałam to w wieku dziesięciu lat, babcia była ze mnie wtedy bardzo dumna i wówczas pomyślałam, że chcę się w tym rozwijać. — Kontaktowali się z zakładu pogrzebowego? Masz jakieś konkretne informacje odnośnie pogrzebu? — rzuca, nie odrywając wzroku od rysunku.
— Tak. Muszę tam pojechać, najlepiej dzisiaj na czternastą i wypełnić formalności. No i umówić konkretny termin ceremonii pogrzebowej. Babcia życzyła sobie świeckiego pogrzebu.
— No tak — uśmiecha się Sarzyński pod nosem. — Cała Zofia. To w Lublinie, tak?
— Tak.
Zerka na zegarek ukryty pod rękawem na nadgarstku.
— To za dwie godziny musimy jechać, żeby być tam na czternastą.
— Musimy? — bąkam.
— Pojadę z tobą — oznajmia jakby była to oczywistość.
— Nie musisz. Sama to załatwię.
— Muszę. Przypominam, że wciąż masz letnie opony. A na drogach jest ślisko.
— To może... Pożyczysz mi swój samochód? — podsuwam.
Sarzyński kręci głową ze śmiechem.
— Jeszcze nie ufam ci na tyle, żeby pożyczać ci swój samochód.
— Śpię z tobą pod jednym dachem, to chyba przejaw dużego zaufania — zaperzam się nieco.
Zamiera z lekko otwartymi ustami.
— Nie tak dużego jak oddanie kluczy do auta komuś, kto ma prawko zaledwie od roku — odpowiada w końcu.
Zagryzam wargi i milknę. Jestem pewna, że poradziłabym sobie z jego samochodem, ale przecież nie przekonam go do zmiany zdania. Zresztą... Poniekąd nawet się cieszę, że będę mieć kogoś przy sobie podczas załatwiania tych wszystkich pogrzebowych spraw. Świadomość śmierci babci znów wraca do mnie, przenikając smutkiem. Wpatruję się zamyślona w jej obraz. Kątem oka widzę, że ze Sarzyński pochyla się nad stosem portretów przedstawiających babcię. Lubiłam ją rysować. Miała takie radosne spojrzenie, a burza ciemnoszarych, kręconych włosów stanowiła nie lada wyzwanie.
— To jedyne portrety, które masz? — upewnia się Sarzyński. — Są ciekawe.
— Pod jakim wzgledem?
Zastanawia się przez chwilę, pocierając palcami dolną wargę.
— Przyciągają wzrok. Niosą ze sobą... Ładunek emocjonalny. I to się da wyczuć. W sztuce zazwyczaj da się wyczuć emocje twórcy. Właściwie to wyróżnia sztukę od zwykłego tworzenia.
— Po czym to poznajesz? — pytam i bez namysłu zsuwam się z kanapy. Siadam na piętach obok jego fotela na podłodze i zaglądam znad podłokietnika.
Rafał chrząka i pociera brodę. Chyba się namyśla. Wpatruję się w niego z ziemi, czekając na odpowiedź. Podoba mi się jego profil z tej perspektywy. Prosty, klasyczny nos idealnie pasuje do reszty twarzy. Nie jest za duży ani za mały. Nachodzi mnie myśl, że wszystko mi się w tej twarzy podoba. Od łagodnej linii włosów, przez ledwo widoczne wklęsłości na kościach policzkowych, bruzdy na policzkach, po szorstką od krótkiego zarostu linię szczęki. Wszystko ze sobą współgra i się idealnie dopełnia. Obserwuję uważnie, jak kładzie portrety na blacie szklanego stolika. Przysuwam się bliżej.
— Ciężko to wytłumaczyć. To się czuje. Może w sposobie jaki narysowałaś uśmiech, oczy... Sam do końca nie wiem — prycha lekko. — Niektórych rzeczy nie sposób tak łatwo wyjaśnić.
— A w innych rysunkach nie wyczułeś emocji? — opieram dłoń i podbródek o bok fotela i patrzę na rozmówcę z oczekiwaniem. W jakiś sposób mnie fascynuje.
Rafał milczy. Opiera się łokciami o kolana i pochyla nad stołem. Sięga po rysunki domów.
— Tutaj... Tu też je wyczułem — mówi cicho, jakby do siebie.
Patrzę jak przegląda rysunki domów, opierając rozgrzany policzek o chłodny materiał. Oczy lekko mnie pieką. Oglądam wraz z Sarzyńskim rysunki w szkicowniku.
— Pokażesz mi swoje prace? — pytam, sama się dziwiąc że mam na to odwagę.
Rafał patrzy na mnie z góry. Między brwiami pojawia mu się ledwo widoczna zmarszczka. Wzdycha przeciągle. Nie spuszczam z niego wzroku.
— Może... Za jakiś czas — rzuca wymijająco.
— To jak mam się czegoś od ciebie nauczyć, skoro nie chcesz pokazać mi swoich prac?
— O to się nie martw. Jestem dobrym nauczycielem.
Uśmiecham się do niego, jednocześnie czując, że robi mi się gorąco. Rafał odsuwa się w fotelu i zerka na zegarek.
— Muszę jeszcze zrobić kilka rzeczy w palarni. A potem możemy jechać. Lepiej, jak wyjedziemy trochę wcześniej bo pogoda robi się coraz gorsza.
Kieruję spojrzenie na okno i wzdycham z zachwytu. Pierwszy śnieg w tym roku! Podnoszę się szybko z podłogi i chwieję, tracąc momentalnie równowagę. Przed oczami robi mi się czarno. Po chwili zdaję sobie sprawę, że siedzę na czymś twardym i bardzo ciepłym.
— Przepraszam... Za szybko wstałam... — gramolę się z kolan mężczyzny, ale ten mnie przytrzymuje w miejscu za biodra.
— Poczekaj...
Czuję jego rękę na policzku, a potem na czole.
— Jesteś rozpalona — mruczy. — Dobrze się czujesz? — przygląda mi się z bliska.
Oddycham nierówno, czując że zaczyna mi się kręcić w głowie. Skóra na policzku i czole mnie mrowi.
— Tak... Po prostu jestem trochę osłabiona — wstaję nieporadnie na równe nogi, a Rafał zaraz za mną, przytrzymując mnie za łokieć.
— Idź się połóż. Prześpij się. Masz jeszcze ponad godzinę — mówi i pochyla się nad stolikiem. Zbiera wszystkie kartki i wkłada je schludnie do teczki, którą po chwili mi oddaje.
— Połóż się i spróbuj zasnąć — powtarza.
— A ty co będziesz robił? — pytam, przyciskając do piersi teczkę.
— Będę w palarni. Muszę wypalić nową partię kawy, żeby zdążyć z zamówieniem.
— Mogę iść z tobą?
Wzdycha i kręci głową.
— Klaro... Idź odpocznij. Jesteś osłabiona.
— Chce zobaczyć jak się to robi — upieram się.
— Innym razem. Pokażę ci cały proces, ale nie dzisiaj. Co, jak mi zasłabniesz w trakcie wypalania? Chcesz żebym wywołał pożar? — pochyla się nade mną i zagląda w oczy. — Piec rozgrzewa się do ponad trzystu stopni. Łatwo o wypadek bez odpowiedniego skupienia. Lepiej mnie nie rozpraszaj, dobrze, Klaro?
— Dobrze — kiwam potulnie głową. — Nie martw się. Nie będę ci przeszkadzać.
— No to już, do łóżka. Daj mi w spokoju popracować. Obudzę cię za godzinę.
— Dobrze, proszę pana — wzdycham zawiedziona. — Ale trzymam cię za słowo.
Rafał nic nie odpowiada, tylko otwiera mi drzwi na korytarz i czeka, aż wyjdę pierwsza. Ja kieruję się do swojego pokoju, a on do kuchni. Kiedy znajduję się już w pokoju, czuję jak uchodzi ze mnie jakieś dziwne napięcie. Trzymam się za rozpalone policzki i stoję tak kilka minut, gapiąc się na grube płatki śniegu osiadające na parapecie za oknem. Co się ze mną dzieje? Padam na wychłodzone łóżko i zasypiam w okamgnieniu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro