Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 11


„Na zewnątrz świat tonął w bieli, śnieg rozświetlał wszystko chłodnym blaskiem, lecz w domu panował cichy mrok. Paradoksalnie, to tam, w tej ciemności, kryło się ciepło, podczas gdy jasność na zewnątrz niosła tylko przenikliwe zimno samotności wśród tłumu.”

Sarzyński poszedł do tej swojej palarni mówiąc, że będzie tam do samego wieczora, a mnie samej kazał odpocząć. Zaoferowałam swoją pomoc ale powiedział, że woli dzisiaj pracować sam. Nie upierałam się, bo plecy bolą mnie po tej pierwszej lekcji i chyba przejadłam się tymi goframi, więc uznałam, że drzemka rzeczywiście dobrze mi zrobi. Piszę maila do Remigiusza z informacją, że muszę zrezygnować z pracy. Nie tłumaczę się z powodów takiej decyzji, ale w żołądku skręcają mnie wyrzuty sumienia. Tłumię je myślami o tym, że to najrozsądniejsza decyzja. Nie byłam z nimi związana formalnie. W każdej chwili mogę odejść, nie jestem przecież ich niewolnikiem. Mimo wszystko na sercu ciąży mi ta decyzja. Uciekam w sen.

Budzę się po jakimś czasie na moim materacu w salonie. Rafał mówił, że trzeba będzie coś zrobić z tym pokojem, ale prawdę mówiąc chyba wolałabym tam nie wracać. Tamten pokoik jest zbyt klaustrofobiczny jak dla mnie. Paradoksalnie dzięki tej chorobie, a tym samym wielu dniach leżenia i spania, moja noga całkiem wydobrzała. Jedyny plus tej okropnej anginy.

Snuję się po salonie, przeglądając stojące na półkach książki. Za oknem prószy śnieg, w końcu grudzień zaczął się już na dobre. Z kominów ceglanego budynku unosi się biały dym, kłębiąc ponad dachem jak puszysta bita śmietana. Jest dopiero piętnasta, a słońce już wisi nisko nad horyzontem i wkrótce zapadnie zmierzch. Czuję nagłą chęć wyjścia na zewnątrz i nasycenia zmysłów tym pięknem natury. Chyba warto by było gdzieś się przejść. Kazimierz Dolny to urokliwe miasteczko, a w tej zimowej scenerii musi się prezentować jeszcze piękniej. Postanawiam włożyć wszystkie ciepłe ciuchy jakie mam i udać się na rynek. Zostawiam na lodówce karteczkę z napisem, że wychodzę na spacer i opuszczam dom.

Wdycham mroźny, lekko gorzki od dymu zapach zimowego powietrza. Uśmiecham się pod szalikiem. Tego mi było trzeba. Mam już dosyć tego siedzenia w miejscu, w tej dusznej atmosferze obecności Sarzyńskiego. Zaczynam czuć się przez niego w jakiś sposób osaczona. Owszem, to jak opiekował się mną podczas choroby i jego troska sprawiają, że nie patrzę już na niego z takim lękiem, ale z drugiej strony zaczął on za bardzo panoszyć się w moim życiu. Podejmuje za mnie moje decyzje! A to w związku z samochodem, a to w sprawie pracy czy kursu. Trochę mnie to irytuje, a jednocześnie w głębi serca wiem, że wszystko co on forsuje, jest dla mnie korzystne. Tak czy inaczej muszę przemyśleć to z dala od niego. W jego towarzystwie czuję się przytłoczona i czasem brakuje mi języka w gębie, jak by to powiedziała babcia Zosia.

Była wspaniałą osobą, bardzo nietuzinkową, o artystycznej, wyczulonej na piękno duszy. Ta kobieta miała w sobie coś wyjątkowego. Całe życie była malarką, uczyła też plastyki w szkole średniej. A później musiała porzucić tamto kolorowe życie i na starość zająć się małą wnuczką. Z dzieciństwa pamiętam, że wiele godzin spędzała na malowaniu obrazów, a potem sprzedawała je gdzieś na targu czy przy innych okazjach.

Dziadek z kolei był motorniczym trolejbusów. W przeciwieństwie do żony daleko mu było do sztuki, do świata piękna i barw. Jego życie było szare jak ulice, po których jeździł całymi dniami wożąc ludzi. Umarł tak jak żył, za kierownicą trolejbusa. Nigdy nie miałam z nim bliskiej relacji. Właściwie to nawet trochę się go bałam i przez to podświadomie bałam się też innych mężczyzn, zwłaszcza takich w jego wieku.

Śnieg skrzypi mi przyjemnie pod butami. Wkładam ręce do kieszeni i zdaję sobie sprawę, że nie wzięłam telefonu, ale nie ma sensu już wracać. Wiem, gdzie jest rynek. To nie tak daleko stąd, może półtora kilometra. Latarnie przy chodniku, którym idę, w większości są już przystrojone niebieskimi lampeczkami. Śnieg skrzy się jak brokat odbitym światłem. Zachwycam się każdym detalem. Babci też by się tu podobało. Czasem przyjeżdżałyśmy do Kazimierza, żeby podczas jakiegoś wydarzenia kulturalnego, których w tym miasteczku odbywało się całkiem sporo, mogła sprzedawać swoje obrazy.

Zamieram, kiedy przypominam sobie scenę sprzed może dziesięciu lat. Byłyśmy tu... Obok jakiś starszy, szpakowaty pan sprzedawał wiklinowe kosze. Wstydziłam się go bardzo, bo ciągle rzucał do mnie jakieś niezbyt wyszukane komentarze o tym, że jaka to ładna pannica i tym podobne teksty. Babcia była wtedy zajęta klientami. I w pewnym momencie, kiedy chciało mi się już płakać przez tego faceta, przyszedł jakiś młody, wysoki mężczyzna, na oko dwudziestokilkuletni... Zmierzył namolnego starszego mężczyznę chłodnym spojrzeniem, a ten szybko przestał mnie zaczepiać. Potem babcia długo rozmawiała z tym nieznajomym, a on kupił kilka jej obrazów i poszedł. Jestem niemal pewna, że to był on. Rafał Sarzyński. Nie pamiętam jego twarzy, ale pamiętam aurę, jaką wokół siebie wytwarzał. To na pewno był on.

Znajduje się teraz na uliczce, gdzie to się wydarzyło. Dzisiaj też wzdłuż niej stoją sprzedawcy ze swoimi towarami. Wiklinowe kosze posypane lekko śniegiem wyglądają trochę jak ciasteczka z cukrem pudrem. Mijam stanowiska i ruszam w górę ulicy, która prowadzi do samego centrum Kazimierza. Po drodze zatrzymuję się przy małej galerii sztuki z świecącą na zielono tabliczką "otwarte". Wchodzę do środka i oglądam obrazy oraz sztukę użytkową, czyli malowane ręcznie filiżanki, talerze, dzbanki i kubki. W środku tłoczy się sporo ludzi. Wszyscy rozmawiają przyciszonymi głosami. Zauważam na ścianie jakiś zachęcający plakat. Mój wzrok przykuwa znajome nazwisko: Sarzyński. Serce zaczyna mi bić szybciej. Podchodzę bliżej. Jest to plakat zapraszający na wystawę obrazów kilku artystów, w tym mojego nauczyciela. Beksiński. Sarzyński. Heksel. Trzydziestego grudnia. I spotkanie z dwoma autorami wystawianych dzieł. No tak... Beksiński nie żyje.

Beksiński... Czuję ekscytację na sam dźwięk tego nazwiska w mojej głowie. Babcia nie przepadała za tym artystą, ale ja, już jako mała dziewczynka widząc jego surrealistyczne, przerażające obrazy byłam nimi zafascynowana. Jednocześnie je podziwiałam i bałam się ich, a wykrzywione postacie z jego obrazów często śniły mi się po nocach. Czy dzieła spod pędzla Sarzyńskiego mają podobny klimat? Może za parę tygodni się o tym przekonam. Mam zamiar pojawić się na tej wystawie.

Opuszczam galerię zamyślona i nieco smutna. Nie wiem zupełnie, ile godzin minęło, od kiedy wyszłam z domu, ale chcę zobaczyć jeszcze sam rynek i główną choinkę. I jest. Ogromna, mieniąca się złotymi światełkami, a na jej czubku błyszczy gwiazda. Jestem zachwycona klimatem jaki panuje na rynku. Jakaś spora grupa dzieciaczków śpiewa kolędy, ktoś gra na skrzypcach, ktoś wręcza mi jakąś ulotkę, ktoś mnie zatrzymuje i dostaję prezent, malutką świeczkę w kształcie choinki z logo jakiejś małej manufaktury. Czas przestał dla mnie istnieć, ale mój żołądek już dawno zapomniał o gofrach, co uświadamia mi, że trzeba wracać, zwłaszcza że moje palce u stóp przestały odczuwać cokolwiek. Zegar na rynku wskazuje dziewiętnastą.
Wzruszona i napełniona zachwytem wracam raźnym krokiem do domu... Do tymczasowego miejsca zamieszkania. Jak nazwać to miejsce? Jeszcze nie wiem. Po kilkudziesięciu minutach jestem z powrotem przed bramą.

Dziwię się, że dom wydaje się pusty. Może Rafał jest jeszcze w swojej pracowni? Dzwonię domofonem, ale Sarzyński nie raczy odebrać. Stoję więc zmarznięta na kość przed tą przeklętą furtką.  Z drugiej strony można ją otworzyć klamką, ale z tej otwiera się tylko domofonem. Rozglądam się wokoło i widzę ślady opon. No pięknie. Sarzyński postanowił sobie akurat gdzieś pojechać. No szlag by to trafił! Nie mógł wybrać sobie bardziej odpowiedniej chwili na przejażdżki? Tupię nogami o ziemię, po części żeby trochę się rozgrzać, a po części z irytacji. Na pewno jest kilka stopni poniżej zera. Mój oddech zamarza na oczkach wełnianego, turkusowego szalika zrobionego parę lat temu przez babcię. Przeklinam w myślach swoją głupotę. Jak mogłam nie wziąć telefonu? Teraz przynajmniej zadzwoniłabym po Sarzyńskiego i wiedziałabym, na czym stoję. A tak muszę czekać jak głupia nie wiadomo ile jeszcze i marznąć. Chucham w zgrabiałe dłonie mając nadzieję, że Rafał pojawi się wkrótce tym swoim czarnym SUV-em. I po jakichś dwudziestu minutach na szczęście jest. Cieszę się i jednocześnie czuję niepokój na jego widok. Zatrzymuje się przed bramą i wychodzi z samochodu, obrzucając mnie dziwnym, raczej nieprzyjemnym spojrzeniem. Płatki śniegu wirują wokół jego postaci, podświetlane reflektorami samochodu.

— Dobrze że jesteś, właśnie zamieniałam się w lodowy posąg — witam go, z wahaniem przywołując na twarz lekki uśmiech.

Sarzyński pociera twarz ręką i nic nie mówi. Wygląda jakby miał ochotę wyjść z siebie. Mięśnie na jego napiętej twarzy drgają, kiedy zaciska szczękę, a wydychane przez nos powietrze zamienia się w parę. Przychodzi mi na myśl rozjuszony byk na arenie. Czyżbym to ja była czerwoną płachtą? Już w głowie układam jakąś linię obrony, ale on bez słowa wsiada do auta i zajeżdża do środka, a ja szybko podążam za nim. Czekam przy drzwiach, żeby mi je otworzył. Właśnie. Chyba skoro tu mieszkam i dom jest częściowo moją własnością to powinnam mieć jakieś klucze do furtki i drzwi wejściowych? Już mam o tym napomknąć Sarzyńskiemu, ale widząc gromy w jego oczach gryzę się w język. Wpuszcza mnie do środka i zamyka za nami drzwi.

Rozbieram się w pełnym napięcia milczeniu. Kiedy ściągam rękawiczki, dostrzegam że dłonie mam czerwone od mrozu. Syczę cicho, ściągając ośnieżone buty. Końcówki palców u stóp boleśnie mnie mrowią. Mimo wszystko czuję się wspaniale. Albo czułabym się, gdyby nie skrywane, tłumione i niewypowiedziane pretensje Sarzyńskiego. Mam nieodparte wrażenie, że jest na mnie zły. Bardzo zły.

— Zostawiłam ci wiadomość na lodówce, że idę na spacer — mówię, mając nadzieję że złagodzi trochę jego złość.

— Spacer, który trwa pięć godzin? — pyta tonem, w którym już wyraźnie mogę wyczuć pretensję.

— No co... Jest ładnie. Byłam na rynku — wzruszam ramionami. 

— Czemu nie wzięłaś ze sobą telefonu?

— Zapomniałam. Naprawdę.

Sarzyński odwiesza swoją kurtkę na wieszaku. Obserwuję go ukradkiem. Pachnie intensywnie kawą, musiał dzisiaj wypalać nowe partie. Zauważam na jego torsie i pod pachami mokre ślady potu. Jego włosy kleją się lekko do czoła. Widać, że jest zmęczony i zgrzany.

— Szukałem cię po mieście.

— Nie trzeba było — bąkam. — Przecież bym się nie zgubiła. Niepotrzebnie traciłeś czas.

Rzuca mi krótkie spojrzenie i znika za drzwiami salonu. Chyba poszedł do tej swojej sypialni na antresoli. Nie idę za nim. Wolę przebywać teraz z dala od niego, bo wyczuwam że ma mi za złe mój kilkugodzinny spacer. Atmosfera w domu jest teraz mroźna niczym pogoda za oknem. W ramach unikania Rafała postanawiam nie zachodzić już do kuchni na kolację. Na mieście zjadłam małego obwarzanka. Do rana wystarczy.

Spędzam w łazience kilkanaście minut i przebrana w piżamę wychodzę na korytarz. Mam nadzieję, że nie spotkam już dzisiaj Sarzyńskiego. Rozważam nawet pójście spać do tego małego pokoiku. Mogłabym zostawić drzwi otwarte, może nie byłoby tak duszno. Tak, to dobra opcja. Zbieram kilka rzeczy z salonu i z naręczem tych gratów przemierzam ostrożnie korytarz. W ciemności niemal zderzam się z Sarzyńskim. Piszczę cicho, cofając się gwałtownie.

— Ale mnie wystraszyłeś... — dyszę z ulgą. 

Sarzyński zapala małe kinkiety na przeciwległej ścianie, które rzucają na korytarz nikłe, przytłumione światło.

— Co robisz? — pyta, wskazując podbródkiem na rzeczy, które ściskam przy piersiach.

— Przenoszę się do pokoju. Będę spać z otwartymi drzwiami.

Kiwa tylko głową i nie komentuje. Stoimy tak przez dłuższą chwilę w milczeniu. Zauważam, że ranka na jego wardze się odnowiła.

— Jesteś na mnie zły?

— A dziwisz się?

— No... Jestem dorosła. Nie muszę ci zdawać relacji dokąd wychodzę i na ile — prycham. — Nie powinieneś w ogóle tego oczekiwać.

— Tak sądzisz? — pyta głosem ściszonym prawie do szeptu i podchodzi bliżej, górojac nade mną, jakby podkreślając swoją przewagę. — Czyli co, możesz mnie tak olewać i szlajać się gdzieś godzinami, tak? Bo jestem dla ciebie nikim?

— Nie jesteś nikim... Po prostu nie jesteś moim ojcem, nie będę się ciebie pytać o pozwolenie, czy mogę wyjść i do której mogę być na mieście! — oburzam się butnym głosem, chociaż jakoś nie mogę patrzeć mu teraz w oczy.

— Bądź co bądź jestem twoim opiekunem. O to mnie prosiła Zofia. Staram się z tego wywiązywać, do cholery, a ty masz to gdzieś! — warczy, pochylając się nade mną jeszcze niżej. Mam wrażenie że szuka mojego spojrzenia. Unoszę wzrok..

— Bez przesady, nie wiem o co się tak pieklisz  — prycham, obejmując się ciaśniej ramionami. Wciskam plecy w chłodną ścianę. Zadzieram hardo podbródek do gory. — Jestem dorosła, jakbyś nie zauważył. Nie potrzebuję niańki ani tatusia.

Rafał opiera rękę o ścianę, tuż obok mojej głowy.

— A kogo potrzebujesz, hm?

— Nikogo...

— Tak? Nie powiedziałbym — rzuca cichym głosem, jakby nieco sobie drwiąc. Zanim jednak zdążę zaprzeczyć, on odzywa się ponownie:— Jutro pobudka o ósmej. O dziewiątej wyjeżdżamy — informuje mnie i zostawia samą, drżącą z zimna na zewnątrz i z emocji w środku. Wypuszczam powietrze z płuc, dopiero teraz zdając sobie sprawę że cały czas częściowo wstrzymywałam oddech. Co ten przeklęty Sarzyński ze mną robi? Mam wrażenie, że jego obecność owija się wokół moich płuc jak wąż, nie dając swobodnie oddychać, tak samo jak wokół moich myśli, nie pozwalając mi ich porządnie zebrać. Cisną się w jakimś chaotycznym kłębku, splątane jak ta czarna wstążka w moich włosach.
























Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro