Rozdział 4
"Spogląda na mnie, jakby potrafił zajrzeć mi w duszę,
i nagle czuję się naga."
Budzi mnie jakiś głośny, przeciągły dźwięk. Podnoszę się do pozycji siedzącej i rozglądam, mrużąc oczy od jasnego światła. Uderza mnie świadomość, że jestem w salonie w domu Sarzyńskiego i nocne wspomnienia spadają na mnie jak zimny prysznic. Po chwili dobiega mnie syczenie. Drzwi na korytarz są otwarte, to stamtąd dochodzą te dźwięki. Czuję się podle, łupie mi w czaszce, brzuch wydaje się boleśnie wzdęty mimo że nie jadłam nic od wczorajszego poranka. Zwlekam się z legowiska, nie spędzę przecież całego dnia na sofie. Człapię lekko kulejąc w stronę korytarza i szybko docieram do mojego pokoiku. Zrzucam piżamę, ubieram luźną koszulę w kratę i szerokie dżinsy, po czym zmierzam do kuchni, gdzie wzywa mnie zapach kawy. Nie ma nic lepszego po ciężkiej nocy, niż kubek tego gorącego, boskiego napoju.
W kuchni zastaję Sarzyńskiego. Czarny golf opina lekko jego tors i ramiona, przez co mój wzrok zawisa w tym miejscu nieco zbyt długo. Chrząkam z zakłopotaniem. Po nocnej pogawędce Rafał wydaje się nieco bardziej przystępny niż na początku, więc z lekkim uśmiechem witam go krótkim "Cześć". Nie odpowiada, tylko rzuca mi zdystansowane spojrzenie, wraz z którym do mojego żołądka wpada bryła chłodnego zawodu.
— Mogę kawy? — pytam pomimo braku odzewu z jego strony, bo jak zaraz się nie napiję, to zetnie mnie z nóg. Już mi drżą jakby były z galarety.
— Czuj się jak u siebie w domu — sarka mężczyzna i popija swoją kawę.
Zerkam na lśniący, srebrno-szary ekspres do kawy. Nigdy takiego nie używałam. Ten tutaj to chyba kolbowy czy tam ciśnieniowy. Jak zwał tak zwał, ale ja tym ustrojstwem nie umiem się posługiwać. Ma mnóstwo przycisków i pokręteł. Wzdycham, bo głowa boli mnie coraz bardziej, a przed oczami robi mi się ciemno. Opieram się ręką o blat kredensu.
— A masz może mieloną? To sobie zaleję w kubku — rzucam do bufona przez ramię.
— Nie mam — odpowiada Rafał ale wstaje i podchodzi do ekspresu. — Jaką chcesz?
— Co jaką? Normalną. Zwykłą. Kawę — bąkam i unoszę wzrok. Sarzyński jest zdecydowanie zbyt blisko więc odsuwam się o krok.
— Mocną czy słabą? Kwaśną czy mniej kwaśną? — dopytuje.
— Kto lubi kwaśną kawę? Mocną, zwykłą poproszę.
— Espresso? Ristretto?
Ręce mi opadają.
— Nie... Taką normalną, na cały kubek.
— Americano?
Wzdycham i patrzę w sufit, jakbym szukała tam ratunku z niebios.
— Jejku... Ja chcę tylko zwykłą kawę w kubku, z odrobiną mleka i cukru. Nie obchodzi mnie czy z nutką gorzkiej czekolady czy tam odchodów osła marokańskiego czy innego lemura z Madagaskaru! Chce kawę! Czarną, rozwodnioną lurę do której będę mogła dodać mleko i cukier i wypić jak kakałko na dzień dobry! — wypalam, aż kręci mi się w głowie z emocji.
Rafał unosi brwi i prycha, kręcąc głową. Mogłabym przysiąc, że kącik ust lekko mu drgnął.
— To może cappuccino?
— Nie! Nie lubię! Za dużo mleka, ble. Ja chcę tylko trochę. Tak żeby tylko leciutko zabielić.
— Dobra już... Już wszystko wiem — mruczy i sięga po czarny kubek. W różowym kawa smakuje najlepiej, ale nic nie mówię. Zresztą wątpię żeby Sarzyński miał jakiekolwiek naczynie o tak mało mrocznym kolorze.
Obserwuję, jej sprawnie wsypuje ziarna kawy do kolby i wciska ją w urządzenie. Automat syczy, parska, aż w końcu wydobywa się z niego aromatyczny napój. Na wierzchu unosi się apetyczna pianka. Nabieram głęboki wdech i jak tylko ostatnie krople spadają z dozownika, zabieram kubek z podstawki.
— Masz może mleko?
— Roślinne czy...
— Zwykłe, najzwyklejsze mleko od krowy — wtrącam szybko. Już nie mogę się doczekać tej upragnionej kawuchny.
— Chyba jest w lodówce...
Otwieram lodówkę i wyjmuję nieotwarte mleko. Sprawdzam datę przydatności i siłuję się chwilę z nakrętką. Ani drgnie. Nic dziwnego, moje ręce po spaniu zawsze są jakieś takie osłabione. Rafał w międzyczasie wrócił do stołu, więc podchodzę do niego i wyciągam rękę z butelką.
— Mógłbyś?
Bez słowa otwiera mi mleko nawet na mnie nie patrząc i wraca do czytania czegoś w telefonie.
— Masz cukier? — pytam, kiedy znowu nie mogę znaleźć składnika do mojej idealnej kawy.
— Jest syrop klonowy, w szafce nad zmywarką — rzuca, nadal nie zaszczycajac mnie choć krótkim spojrzeniem.
Wyciągam buteleczkę i wlewam syrop do kawy. Wreszcie gotowa. Biorę pierwszy łyk i wzdycham z rozkoszą. Jest perfekcyjna. Nigdy nie piłam lepszej kawy.
— Idealna, dzięki — mówię, ale Rafał nie zwraca na mnie uwagi. Ze skupieniem wczytuje się w coś na telefonie, a potem wyłącza go, dopija resztę swojej kawy i podnosi się od stołu. Czuję lekki zawód, bo myślałam że może posiedzimy razem, skoro pierwsze lody zostały w nocy przełamane.
— Dziękuję, że w nocy przyszedłeś mi z pomocą. Mogłam się tam udusić.
— Cała nieprzyjemność po mojej stronie. Nie polecam się na przyszłość — odpowiada kąśliwie.
— Nie jesteś miły — kwituję, zakładając ręce na piersi.
— Cóż za odkrycie.
— Jesteś zły, że tu przyjechałam? Mówiłam ci, jak chcesz to sobie pojadę. Dokończę tylko kawę i spadam.
— Nie ma takiej opcji. Zostajesz.
— Nawet jeszcze nie widziałeś moich rysunków.
— Przemyślałem sprawę i doszedłem do wniosku, że nie mogę inaczej postąpić. Nawet jeśli nie masz za grosz talentu, to muszę cię przyjąć.
— Nie martw się, nie roszczę sobie praw do połowy tego domu czy coś... Przyjechałam tu tylko i wyłącznie na prośbę babci.
— Wiem — przerywa mi. — Ja robię to z tego samego powodu. Dom jest dla ciebie otwarty, możesz tu przebywać ile chcesz. Ale mnie zostaw w spokoju — rzuca i wymija mnie, po czym otwiera drzwi i wychodzi na zewnątrz.
Obserwuję go, jak idzie do budynku, gdzie widocznie ma jakąś pracownię. Podejrzewam, że znajduje się tam palarnia kawy. Dopijam swoją, wpatrując się w pokryty lekkim szronem ogród. Babci podobałby się ten widok. Na pewno wzięłaby się teraz za malowanie, uwielbiała takie mroźne krajobrazy. Zerkam na termometr za oknem, jest dwa stopnie poniżej zera. Zima zbliża się wielkimi krokami. Wzdrygam się i czuję, jak w brzuchu burczy mi z głodu. Głupio mi grzebać po szafkach w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia, uciszyłam żołądek kawą i tyle musi mi na razie wystarczyć. Idę do łazienki.
Głowa nadal boli, a na domiar wszystkiego dochodzą nasilające się skurcze w podbrzuszu. Po chwili znam powód. Na majtkach dostrzegam ślady krwi i dociera do mnie, że okres zaczyna mi się tydzień wcześniej niż zwykle, a ja mam tylko jedną podpaskę. Ogarnia mnie lekka panika, ale biorę kilka wdechów, żeby się uspokoić. To nic takiego, podjadę do jakiegoś sklepu, kupię co potrzeba i tyle. Nie ma co panikować. Wkładam buty, biorę plecak i wychodzę na zewnątrz. Mroźne powietrze smaga skórę na policzkach i szczypie w nosie. Para unosi się wokoło ust po każdym wydechu.
— Ale ziąb... — mruczę do siebie i podchodzę do samochodu, po drodze prawie się przewracając, bo mróz skuł kałuże po wczorajszym deszczu. Szukam po kieszeniach kluczy. Kiedy w końcu znajduję ich kształt pod podszewką, poświęcam dłuższą chwilę żeby je stamtąd wygrzebać przez niewielką dziurkę w materiale. Otwieram z ulgą drzwi i wsiadam do auta. Silnik rozpala dopiero po trzeciej próbie. Skurczybyk... Nigdy nie znosił dobrze mrozów. Nagle drzwi od strony pasażera się otwierają i pojawia się w nich wysoka postać Sarzyńskiego, który ładuje się bezceremonialnie do środka.
— Możesz mi wyjaśnić, co ty dziewczyno wyprawiasz? — rzuca, a jego oddech zamienia się w kłęby pary.
— Słucham? — bąkam, wpatrując się w jego twarz. Ostre słońce wdziera się przez szybę i iskrzy w jego włosach. Dostrzegam nieliczne srebrne włoski tuż przy skroni i płytkie zmarszczki wokół wąskich oczu. Mimo to uderza mnie myśl, że jest przystojny. Nigdy jakoś nie zwracałam uwagi na mężczyzn dużo starszych ode mnie. Sarzyński ma w sobie jednak coś magnetycznego.
— Dokąd zamierzałaś pojechać? — rzuca, sięgając po mój pas żeby go odpiąć. Odchylam się w fotelu, przełykając nerwowo ślinę. Czuję jego ramię na swoim i przenika mnie dreszcz. — Hm? Gdzie chciałaś jechać? — pyta ponownie, a jego oddech osiada na mojej twarzy. Czuję zapach kawy i pasty do zębów.
— Do sklepu — wzruszam ramionami. Co on się tak piekli?
— Po co? — pyta, jakby miał prawo wszystko o mnie wiedzieć.
— Po śniadanie —odpowiadam, nie wyjawiając prawdziwego powodu.
— Wysiadaj. W kuchni jest mnóstwo jedzenia. Możesz sobie wybrać, na co masz ochotę. Mówiłem ci, czuj się jak u siebie w domu.
— Ale... Ja i tak wolę pojechać — bąkam i jestem pewna, że na moje policzki wylewają się soczyste rumieńce.
— Nigdzie nie pojedziesz. Nie widzisz, że jest gołoledź na drogach? Wczoraj padało, w nocy zamarzło. A ty, dziecko, masz letnie opony.
Przewracam oczami.
— I tak muszę... Potrzebuję coś ze sklepu — upieram się, chociaż na wieść o gołoledzi odechciewa mi się jazdy.
— Co? — pyta.
— Co "co"? — pytam głupio, wpatrując się w jego oczy. Są tak ciemne, że prawie czarne. Jak czekolada z wysoką zawartością kakao albo... Mocna, intensywna kawa. Albo angielska, długo parzona herbata. Wszystko okrutnie gorzkie, bez cukru jak dla mnie nie do przełknięcia.
— Czego potrzebujesz?
— Oj... Nic wielkiego... Po prostu ... — urywam, machając ręką żeby ukryć zakłopotanie.
— Posłuchaj. Podjadę swoim samochodem. Mam zimowe opony, wiem gdzie są sklepy, uwinę się w paręnaście minut. Czego potrzebujesz?
— Wolałabym sama...
W tym momencie kulę się na fotelu i krzywie z bólu, który przeszywa moje podbrzusze. Zduszam jęk.
— Co się dzieje? — pyta Sarzyński i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że szczerze się zaniepokoił. Patrzy na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Gdybym nie słyszała jego pytania, pomyślałabym że jest na mnie zły.
— To nic. Po prostu boli mnie brzuch...
Zmarszczka między jego brwiami się spłyca, jakby się domyślił.
— Potrzebujesz tych wszystkich dziewczyńskich rzeczy, tak? Co wy tam kupujecie? Podpaski, tampony?
Kiwam tylko głową, unikając jego wzroku. Niby okres to nie jest powód do wstydu, ale ja tego faceta poznałam raptem wczoraj i nagle mam z nim rozmawiać o podpaskach?
— Dobra, to wracaj do domu, a ja podjadę i kupię wszystko — oznajmia.
Dając za wygraną (a trochę wzdychając z ulgą) wysiadam z samochodu i próbuję go obejść. Jest tak ślisko, że przy furtce ślizgam się jak Adam Małysz na końcu skoczni przy bandzie. Na szczęście Sarzyński znów przybywa mi z pomocą i łapie mnie wpół.
— Uważaj... — syczy tuż przy moim uchu.
Stoi za mną i obejmuje mnie w talii, a ja wisząc na nim próbuję stanąć równio na lodzie. Niestety stopy ślizgają mi się w różnych kierunkach. Nagle przestaję mieć kontakt z ziemią. Rafał ściska mnie mocniej pod żebrami i ciągnie do góry, przenosząc nad zamarzniętą taflą wody. Stawia mnie dopiero za furtką, gdzie jest dużo stabilniej dzięki żwirowi wysypanemu na ścieżce.
— Dzięki... — mamroczę. — Ciągle tylko ratujesz niezdarę z opresji. Pewnie masz już tego serdecznie dosyć.
— Zjedz coś — odpowiada ignorując moje słowa i sięga do kieszeni bojówek po kluczyki, a drzwi garażu unoszą się zaraz do góry. Obserwuję go, jak wsiada do SUVa i wyjeżdża przez bramę, bez problemu pokonując lodowe tafle. Nie pozostaje mi nic innego, jak wrócić z powrotem do środka.
W kuchni kręcę się i zjadam jakiś jogurt, czekając na powrót Sarzyńskiego. Cieszę się, że chociaż głowa mi pęka, to przynajmniej noga już mnie tak nie boli. Nagle mój telefon rozbrzmiewa. Wyświetla się jakiś nieznany numer, więc od razu przychodzi mi na myśl, że dzwoni pewnie ktoś w sprawie pogrzebu babci.
— Tak? Słucham?
— Powiedz mi... Jakie te podpaski mają być? — rozlega się niski, głęboki głos mogący należeć tylko do jednej osoby.
Oblewa mnie gorąco, od czubka głowy po duże palce u stóp. Przysiadam na parapecie i chrząkam.
— Oj jakiekolwiek...
— Nie lubię braku konkretnych oczekiwań, Klaro. Tu są jakieś rozmiary... Ty jesteś mała, to chyba najmniejsze. Ale wolałem się upewnić.
— Nie! — protestuję, zanim będzie za późno. — Weź największe, takie nocne...
— W porządku, widzę takie... A tampony też największe?
— Nie! Tampony najmniejsze jakie są — mówię, pocierając w zakłopotaniu szyję. Jest mi tak gorąco, że chyba zaraz się rozpłynę i zamienię w kałużę wstydu.
— Okej... Coś jeszcze? Bo idę do kasy...
— Nie. Albo... Tak. Coś na ból głowy.
— Ibuprom może być?
— Tak. Taki w kapsułkach.
— Jasne. To tyle?
— To już wszystko. Dzięki.
Rozłącza się, a ja zaciskam powieki, czując jak zażenowanie drąży dziurę w moim żołądku. Dobra, walić to. Nie będę się przejmować takimi głupotami. Uspokajam się nieco i przykładam zimne dłonie do rozgrzanych policzków. Chyba normalne, że się zawstydziłam, w końcu znam faceta raptem jeden dzień, a on już kupuje mi podpaski. Wzdycham i sprawdzam maile. Widzę, że jest wiadomość z zakładu pogrzebowego w związku z wyborem trumny, a także jeden mail z kaplicy z listą wolnych terminów... Robi mi się niedobrze. Nie mam siły tego załatwiać, ale ktoś przecież musi.
Po dziesięciu minutach słyszę odgłos otwieranych drzwi wejściowych i kroki. Wstaję na równe nogi, kiedy Sarzyński wchodzi do kuchni. Podaje mi reklamówkę z zakupami, a ja mamroczę jakieś podziękowania i wymijam go w drzwiach. Czuję jego wzrok na plecach i chcę jak najszybciej zejść mu z oczu. W pokoju przymykam drzwi (mają rozkręcony zamek, to pewnie sprawka nocnej akcji ratunkowej) i siadam na łóżku. Nie mam nawet ochoty zaglądać do torby ale muszę, więc wyciągam paczkę podpasek i dostrzegam coś jeszcze... Uśmiecham się pod nosem. Kupił mi trzy czekolady. Różne. Chociaż... Mina mi nieco rzednie. Może się pomylił i miały być dla niego? Pewnie tak.
Po krótkiej wizycie w łazience biorę te czekolady i idę do kuchni. Nigdzie nie mogę znaleźć Sarzyńskiego, więc obstawiam, że poszedł do budynku za domem. Wychodzę tylnymi drzwiami i ruszam do tego tajemniczego miejsca, ściskając w rękach portfel i czekolady. Szybko pokonuję kilkanaście metrów, bo ziąb aż szczypie, zwłaszcza że nie wzięłam czapki ani kurtki. Na szczęście w środku jest ciepło. Rozglądam się po wysokim pomieszczeniu, w którym pachnie kawą tak mocno, że aż kręci się w głowie. To rzeczywiście palarnia, bo dostrzegam duży piec i masę różnych worków z kawą, pudeł i różnych urządzeń, których przeznaczenia nie znam. Znajduję Rafała przy jakimś stole z poukładanymi paczkami kawy. Słyszy moje kroki i odwraca się, patrząc na mnie przez ramię.
— Przepraszam, że wchodzę tu tak bez pytania...
— O co chodzi?
— Chciałam oddać ci pieniądze za zakupy.
— Daj spokój — żaha się w odpowiedzi i już na mnie nie patrzy.
Podchodzę bliżej i zaglądam mu przez ramię. Rafał markerem podpisuje jakieś pudło. Ma ostre, pochyłe pismo. Zawsze chciałam pisać tak pewną ręką, ale moja dłoń tworzy okrągłe, brzuchate literki, choćbym nie wiem jak starała się pisać dojrzalej. Kładę pieniądze i czekolady na stole obok pudła i zamierzam wyjść, ale czuję ucisk na ramieniu.
— Czekaj... Co to jest? — pyta nagle.
— Oddaję.
— Klaro... Zabierz to wszystko.
Zamieram, kiedy zwraca się do mnie po imieniu. Chyba ani razu wcześniej tego nie zrobił. A może zrobił, ale w tym momencie jakoś wyjątkowo mnie to ruszyło.
— Ale to twoje, Rafał — również używam jego imienia. — Przyszłam ci oddać — wyjaśniam.
— Nie... To wszystko dla ciebie. I nie chcę żadnych pieniędzy.
— A ja nie chcę, żebyś za mnie płacił.
Rafał prycha, wyjmuję portfel z moich rąk i spokojnie wkłada do środka pieniądze ze stołu. Podaje mi portfel wraz z czekoladami i popycha lekko w stronę drzwi.
— Ale dlaczego nie chcesz, żebym oddała ci pieniądze?
— Bo gdybym je przyjął, czułbym się mentalnie wykastrowany.
Prycham śmiechem i kręcę głową nad tą niedorzecznością. Nie mam jednak siły się wykłócać, bo w żołądku mi wiruje, krew uderza mi do głowy i robi mi się czarno przed oczami. Opieram się rękami o stół i osuwam lekko. Znowu czuję ramiona wokół talii. Obraz się rozjaśnia. Wzdycham mocno i wypuszczam powietrze. Rafał wciąż mnie podtrzymuje.
— Zjadłaś coś, jak mnie nie było?
— Jogurt... — rzucam słabo.
Rafał prycha pod nosem i sapie z niezadowoleniem.
— Dziewczyno... Wpędzisz mnie do grobu.
— Przepraszam... Sprawiam ci same kłopoty. Jestem beznadziejna.
— Jesteś... W sensie. Nie o to chodzi... Po prostu nie dbasz o siebie — pochyla się nade mną i przygląda się mojej twarzy.
— Jestem zaniedbana? — bąkam piskliwym głosem.
— Nie... W sensie jesteś blada, słaba i mało jesz. W tym sensie nie dbasz o siebie.
— Przepraszam...
— Siebie samą przeproś — prycha, gorzko się uśmiechając. — Chodź...
— Ale dokąd ty mnie...
Sarzyński pochyla się i bierze mnie na ręce jakbym ważyła piórko. Chcę protestować ale po jego minie widzę, że to nie miałoby sensu. Spinam się i nie patrzę mu w oczy, a rękami staram się jak najmniej dotykać jego ciała. Czuję jego twarde mięśnie, napinające się przy każdym kroku. Niesie mnie do samej kuchni i sadza na krześle. Obserwuję go, jak podwija rękawy i krząta się przy kuchence, wyciąga z lodówki jajka i bekon, a następnie robi jajecznicę, kroi awokado, dorzuca pomidorki koktajlowe i podaje mi talerz pełen parującego jedzenia.
— Zjedz to — mówi i siada na przeciwko. — Nie pójdziesz stąd, póki tego wszystkiego nie zjesz.
Bez słowa biorę widelec i zaczynam jeść. Sarzyński gapi się na mnie, zaciskając usta i oddychając co jakiś czas głęboko. Kiedy kończę, zabiera mi pusty talerz sprzed nosa i wkłada go do zmywarki.
— Dlaczego to robisz? — pytam.
— Mam pozwolić, żebyś w końcu padła z niedożywienia?
— Dlaczego cię to obchodzi?
— Bo w jakiś sposób jestem za ciebie odpowiedzialny.
— Niby w jaki?
Wzdycha i wzrusza ramionami.
— Osiemnaście lat temu dawałem ci mleko w butelce. Może mi tak zostało — prycha i rzuca mi złośliwe spojrzenie.
Rumienię się i pocieram palcami szyję pod apaszką. Blizny zaczynają mnie swędzieć. Zmuszam się, żeby spojrzeć wprost na Sarzyńskiego, który świdruje mnie wzrokiem.
— Naprawdę nie chciałam ci się zwalać na głowę ze swoimi problemami. Nie przyjechałabym tu, gdyby nie list babci.
— Wyjaśnijmy sobie coś na samym początku, żeby nie było nieporozumień. Nie mam nic do ciebie, jasne? Nie jestem na ciebie zły. Zofia wyświadczyła mi kiedyś ogromną przysługę, a ja teraz, dopiero po jej śmierci, mogę się jej jakkolwiek odpłacić. Tyle.
— Nie musisz tego robić.
— Muszę. Powinienem. Chociaż fakt, nie mam ochoty.
— Nie zmuszaj się, nie musisz tego robić. Poradzę sobie sama.
— Nie wątpię. Jakoś tam byś sobie radziła. Ale ja nie mam zamiaru stać bezczynnie i patrzeć, jak dążysz donikąd, ledwo utrzymując się na powierzchni.
— Nie chcę twojej łaski. Nie przyjechałam tu się płaszczyć albo...
— Wiem — przerywa mi. — W ogóle mnie nie rozumiesz. Posłuchaj — pochyla się i opiera na łokciach — to ja tu jestem problemem, rozumiesz? Ty tylko potrzebujesz pomocy, jak każdy w którymś momencie życia, zwłaszcza na początku dorosłości. To normalne. Po prostu ja jestem... — urywa i ucieka wzrokiem w bok. — Nie potrafię... Nie nawiązuję bliskich relacji. Z nikim. I wolałbym, żeby tak zostało.
— W porządku — wzruszam ramionami. — Czy ja się narzucam? Nie mam najmniejszej ochoty na narzucanie się komuś, kto tego nie chce. Możesz być spokojny.
— Dobrze, że to sobie wyjaśniliśmy.
— Tak. Bardzo dobrze — potwierdzam.
Na chwilę zapada cisza. Tak jakby przypieczętowała między nami jakąś niepisaną umowę.
— To pokażesz mi swoje rysunki? — odzywa się w końcu. — Możemy pójść do salonu, tam jest lepsze światło.
Wielka gula nagłego, nieoczekiwanego stresu utyka mi w gardle. Nie wiedzieć czemu czuję paraliżujący strach przed pokazaniem Sarzyńskiemu swoich prac. Do tej pory tylko babcia była moją bezpośrednią recenzentką, a ona zawsze miała dobre słowo i jeśli cokolwiek jej się nie podobało, to dawała mi łagodnie do zrozumienia, co konkretnie. A jeśli Rafał Sarzyński mnie wyśmieje? Albo co gorsza będzie rozczarowany i zdziwiony niskim poziomem? Teraz już sama nie wiem, czy może tylko sobie wmówiłam, że umiem rysować, a tak naprawdę są to nic niewarte bohomazy godne co najwyżej miejsca w koszu na śmieci?
— Przynieś je do salonu.
— Tylko, że...
— Po prostu mi je pokażesz. Chętnie je obejrzę, skoro mamy nawiązać współpracę.
— Tylko, że... Nie jestem pewna... Nie wiem czy one są dobre. Ja nie chodziłam na żadne kursy. Byłam samoukiem — wyjaśniam, półświadomie wykręcając sobie palce rąk. — Nie miałam żadnego nauczyciela, żadnych lekcji...
— Więc może czas najwyższy to zmienić? — przechyla głowę, mrużąc lekko oczy.
Rumienię się pod jego przenikliwym spojrzeniem. Może rzeczywiście najwyższy czas coś zmienić, otworzyć się na porady kogoś bardziej doświadczonego... Tylko co, jeśli jemu nie spodobają się moje prace? Co jeśli zobaczę w jego oczach zdegustowanie albo nawet wstręt? Albo pogardę? A co jeśli będzie się śmiał?
Rafał kiwa mi zachęcająco głową, podnosząc się od stołu. Ruszam za nim czując narastającą panikę, tak jakbym za chwilę miała stanąć przed nim nago. Właściwie w pewnym sensie za chwilę tak się stanie. Odsłonię się przed nim i napawa mnie to przerażeniem. Postanawiam w duchu, że nie pokażę mu tych bajkowych ilustracji. Te dziecinne malowanki zostawię dla siebie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro