Rozdział 27
„Boli, gdy rani cię ktoś, kogo kochasz. Ale jeszcze gorzej, gdy widzisz jego cierpienie i nie możesz go ocalić. Ten ból rozrywa, wypala i miażdży serce.”
Za oknem w oddali wciąż wybuchają fajerwerki. Zza drzwi słychać okrzyki pijanych ludzi, ale po chwili milkną, a cisza w pokoju staje się wręcz przeszywająca. Czekam, aż Rafał wyleje przede mną całego siebie. Czekam, aż oczyści się powiedzeniem prawdy, którą tyle czasu przede mną ukrywał. Nie pospieszam go, nie odzywam się. Czekam.
— Pamiętasz, jak mówiłem ci, że przeszłość nas łączy i dzieli jednocześnie? — pyta w końcu.
Wzruszam ramionami i mocniej opatulam się kołdrą. Wzdycham w zastanowieniu.
— No tak... Pamiętam. Mówiłeś coś takiego — odpowiadam ostrożnie.
— A wiesz dlaczego?
— No... Do tej pory myślałam, że chodzi o naszą relację. Że ja ciebie przez krótki czas traktowałam jak tatę, a ty mnie... Nie wiem. Jak córkę...
— Poniekąd tak... To wszystko jest bardzo dziwne. Przez wiele lat rzeczywiście trochę cię tak traktowałem. Ale może bardziej jak kogoś wyjątkowego. Byłaś i jesteś dla mnie kimś bardzo wyjątkowym. Zawsze będziesz.
— To dlaczego przez tyle lat się ukrywałeś?
— Z kilku powodów. Mówiłem ci... Twój dziadek nie chciał, żebym miał z wami kontakt. Uważał, i miał rację, że jestem skrzywiony dorastaniem w sierocińcu. A poza tym... Poza tym i przede wszystkim obwiniał mnie za śmierć twoich rodziców... Z czym się również zgadzam. To moja wina. Zginęli przeze mnie.
Zamieram, słysząc ostatnie zdanie. O czym on mówi? Jak Rafał mógłby być odpowiedzialny za śmierć moich rodziców? Przysuwam się do niego bliżej, żeby dobrze widzieć jego twarz. Jest blada i napięta. Spierzchnięte, pokryte krwią usta ma zaciśnięte w linię.
— Rafał... To niedorzczne. Jak niby miałbyś odpowiadać za ich śmierć? Z tego co wiem, to był wypadek.
— Tak... To rzeczywiście był wypadek. Byłem tam i doskonale wszystko pamiętam...
— Byłeś tam... — powtarzam, marszcząc brwi. O tym szczególe nikt nigdy nie wspominał.
— Oboje byliśmy — mówi, patrząc na mnie. — Samochód dachował na drodze, a potem obrócił się z powrotem na koła. Zanim odzyskałem przytomność, ogień już zajął cały przód. Zdążyłem tylko wyciągnąć ciebie na zewnątrz. A oni... Twoi rodzice spłonęli — wydusza i pociąga nosem. Szybko ociera łzy wierzchem dłoni i nabiera głęboki wdech. — Nic nie mogłem zrobić. Przysięgam.
— Rafał... To nie twoja wina — szepczę ze łzami w oczach.
— Moja — przerywa mi ostro. — Przyjechali wtedy po mnie. Gdyby nie ja... Gdyby po mnie nie przyjechali, wciąż miałabyś rodziców.
— Gdyby nie ty, mnie nie byłoby tutaj... Uratowałeś mnie, wyciągnąłeś z płonącego auta. Mogę się założyć, że ryzykowałeś własnym życiem.
Rafał kręci głową. Widzę, jak nerwowo skubie zębami wnętrze policzka. Jest przekonany co do swojej roli w tej tragedii. Od tylu lat żyje z ogromnym poczuciem winy. Całkiem niesłusznie. Kładę mu rękę na ramieniu, chcę zabrać od niego ten ból. Zdjąć z jego barków ten niesłusznie niesiony ciężar.
— Jak do tego doszło w ogóle? Czemu byłeś wtedy z nami? — dopytuję cicho.
— Cóż... To jest ta druga sprawa... — wzdycha, rzucając mi krótkie zbolałe spojrzenie.
— Jaka sprawa?
Rafał przełyka ciężko ślinę, nabiera wdech jak przed skokiem do wody i długo wypuszcza powietrze z ust.
— Widzisz... Kiedy twoja babcia pracowała w sierocińcu, zaprzyjaźniliśmy się. Zofia dowiedziała się o tym, co tam się dzieje. Chciała pomóc, ale ją wyrzucili z pracy. Nie była w stanie ruszyć tamtego układu. Ale wpadła na pomysł, żeby wyciągnąć mnie stamtąd w inny sposób. Przez adopcję.
Otwieram usta i nieruchomieję.
— Adoptowała cię?
Rafał przyciska dłoń do czoła i przesuwa mocno po głowie.
— Nie... Ona nie. Nie mogła. Odrzucili jej wniosek ze względu na wiek.
— Ona nie... Więc kto? — powtarzam prawie bezgłośnie.
Rafał ukrywa twarz w dłoniach i milczy przez długi czas. Chyba zaczynam się domyślać, jak brzmi odpowiedź ale czekam na jego potwierdzenie. W końcu opuszcza ręce i odpowiada, patrząc na mnie z bólem w oczach.
— Twoi rodzice, Klara.
— Moi rodzice cię adoptowali?
— Tak — szepcze, i chyba nie może dłużej na mnie patrzeć, bo odwraca się i zaciska dłoń w pięść, przykładając ją do ust.
— Ale... Nie rozumiem... Co to oznacza?
— Nie rozumiesz? To niweczy wszystko, co jest między nami. Przekreśla.
Rafał odwraca się i napotyka mój zszokowany wzrok. Przyciskam dłonie do ust. Ta informacja dociera do mnie w spowolnieniu. Mrugam oczami, próbując ogarnąć te rewelacje swoim umysłem.
— Czyli... To oznacza, że...
— Jestem adoptowanym synem twoich rodziców — kończy. — A tym samym jesteśmy przez to... Formalnie... Rodzeństwem. I uprzedzając twoje pytania... To była adopcja pełna. I nawet po śmierci twoich rodziców nadal obowiązuje. Twoi rodzice adoptowali mnie w dniu moich siedemnastych urodzin. Przyjechali do mnie dopiero kilka tygodni później, bo zachorowałaś, miałaś jakiegoś wirusa, byłaś w szpitalu. Dlatego przyjechali mnie odebrać dopiero na święta.
— Ale... Czyli co to dla nas oznacza? Przecież nie jesteśmy spokrewnieni genetycznie. Biologicznie nic nas nie łączy — mówię gorączkowo, próbując znaleźć w tej sytuacji jakiś promyk nadziei.
— W świetle prawa to nie ma większego znaczenia. Jesteśmy rodzeństwem, Klaro. Krewnymi pierwszego stopnia. A co za tym idzie, nigdy nie możemy być formalnie w związku. Nie możemy się pobrać. Nie możemy być małżeństwem. Nigdy — mówi i spogląda na mnie z bólem w oczach.
Nie jestem w stanie nic powiedzieć, poruszyć się, jakkolwiek zareagować. Oczy zachodzą mi mgłą. Mam wrażenie, jakbym zapomniała, jak się oddycha. Dławi mnie szloch, który w końcu wydostaje się z moich ściśniętych płuc.
— Rafał... Jak mogłeś to przede mną ukrywać? — szlocham, łapiąc się za głowę.
— Klara...
— Dlaczego?
— Zrozum... Z początku nie zdawałem sobie sprawy. Nie przykładałem do tego wagi. Z twoimi rodzicami nie spędziłem wiele czasu. Nawet się z nimi nie zdążyłem dobrze zapoznać. I po tylu latach ta świadomość się we mnie zatarła. Nie sądziłem, że to ma aż takie skutki, nie wgłębiałem się w to. Dopiero jak przyjechałaś w listopadzie, a między nami zaczęło się coś dziać, sprawdziłem dokładnie skutki prawne tej adopcji i dotarła do mnie ta straszna, okrutna prawda... Której wcześniej się domyślałem, ale chyba podświadomie ją odpychałem tak długo, jak mogłem...
— Kiedy? Kiedy to sprawdziłeś? Od kiedy wiesz?
— Podczas świąt. Kiedy uciekłaś do siebie, do mieszkania. Wtedy do mnie dotarło, że nasza relacja jest zakazana i miałem zamiar to już tak zostawić, sama przecież odeszłaś. Ale ty pojawiłaś się na wernisażu... A potem w moim domu. I szlag trafił wszelkie moje postanowienia. Wybacz mi... Nie byłem w stanie się oprzeć — mówi, patrząc na mnie żalem.
— Chciałeś to przede mną ukrywać? Jak długo?
— Chciałem ci powiedzieć jutro.
— I co potem?
— Nie wiem. Nie mam pojęcia — kręci głową. — To chyba zależy od ciebie, od tego, jak zareagujesz...
Zrywam się na równe nogi i idę do walizki. Wyciągam rzeczy i w roztrzęsieniu zaczynam się ubierać. Ręce mi drżą, mam ochotę zwymiotować od tego wszystkiego. Rzygać mi się chce na myśl, że to co robiliśmy w świetle prawa traktowane jest jak kazirodztwo. Nie mogę patrzeć na Rafała. Naciągam na siebie spodnie i sweter, ale nadal się trzęsę jak po zatruciu. Muszę być sama. Natychmiast. Przemyśleć to wszystko w samotności, na spokojnie.
— Klara... Co zamierzasz?
— Nie wiem... Po prostu muszę pobyć sama... Nie jestem w stanie tu siedzieć z tobą...
— Brzydzisz się mną.
Kręcę głową i pocieram twarz rękami. Czy rzeczywiście odczuwam odrazę wobec Rafała?
— Nie.
— Brzydzisz się nami. Tym, co między nami zaszło. Do czego pozwoliłem, żeby doszło — ciągnie Rafał.
— Nie wiem! — krzyczę nagle. — Nic już nie wiem, rozumiesz? To wszystko jest zbyt porąbane. Zakochałam się w tobie do szaleństwa. Chciałam się z tobą kochać tej nocy... A teraz dowiaduję się, że to zakazane. Że jesteś moim bratem... — cedzę to słowo z obrzydzeniem i niedowierzaniem.
— Wiem, jak to wygląda i masz prawo być wściekła.
— Wściekła... Ja jestem zdruzgotana, Rafał — mówię, opuszczając ręce wzdłuż ciała. — Kompletnie nie wiem, co mam czuć, co myśleć... Nic już nie wiem. Nie wiem, co do ciebie czuję.
Rafał pochyla się i jakby zapada w sobie. Oczy ma zaciśnięte, tak jak usta, z których sączy się krew. Drży, jego skóra pokryła się potem. Żal mi go, ale jednocześnie jestem na niego zbyt wściekła, żeby okazać mu współczucie. Nie umiem przejść na tym wszystkim obojętnie. I nie mogę. Nie mogę tego tak zostawić. Chyba jest tylko jedno wyjście, ale na samą myśl serce rozkrawa mi się na pół. To tak bardzo boli.
Osuwam się na podłogę i pozwalam łzom płynąć. To dlatego Rafał tak oschle wtedy zareagował na oświadczyny, których byliśmy świadkami. Wiedział, że my nigdy nie będziemy mogli być na miejscu tych szczęśliwych ludzi. Nigdy nie staniemy na ślubnym kobiercu. Nasza miłość jest zakazana. Skreślona z góry. Oznaczona czerwoną plakietką z obrzydliwym słowem "kazirodztwo". Nasze ewentualne dzieci byłyby poczęte wbrew zapisom prawa. Pochodziłyby ze związku kazirodczego. Żółć podchodzi mi do gardła i biegnę do łazienki. Pochylam się nad toaletą i moim ciałem targają odruchy wymiotne. W sedesie ląduje cała kolacja wymieszana z szampanem, a na koniec gorzka żółć. Wypluwam ślinę i ocieram usta papierem. Nie mam siły wstać więc czołgam się do umywalki i podciągam do góry. Przemywam twarz wodą i przepłukuję wnętrze ust. Cała się trzęsę ale na drżących nogach wracam do pokoju. Rafał ciągle znajduje się w tym samym miejscu. Jego ciało jest napięte, jakby walczył sam ze sobą.
Najchętniej wyszłabym z pokoju szukając ulgi w samotności, ale nie mam na to sił. Padam na łóżko i zakrywam się kołdrą. Łzy znów znajdują ujście. Wypłakuję cały ból i zawiedzione nadzieje. Kiedy trochę się uspokajam, dociera do mnie zduszony jęk. Zerkam przez zapuchnięte oczy na Rafała. Zaciska dłonie na pościeli, aż jego knykcie nabierają białej barwy. Cały drży, prawie bezgłośnie zduszając w sobie emocje. Jedną ręką drapie się po klatce piersiowej, ale potem kładzie ją z powrotem na pościeli. A potem znowu palce orają miejsce, gdzie bije jego serce. Mam wrażenie, że chce je sobie wydrapać.
— Rafał...
— To nic... — dyszy. — Nie przejmuj się mną... Po prostu próbuję... Staram się powstrzymać...
— Rafał... Jestem na ciebie zła. Jestem zrozpaczona. Ale nie chcę, żebyś się krzywdził — jęczę.
— Wiem. Dlatego staram się nad tym zapanować... — wydusza przez zaciśnięte zęby. — Nie zwracaj na mnie uwagi. Błagam, Klara... Nie lituj się nade mną, bo na to nie zasługuję... Możesz mnie nienawidzić. Masz prawo. Ale nie lituj się.
— Rafał... Boże... Nie rób sobie krzywdy.
Ocieram kołdrą mokrą od łez twarz i idę do niego. Kucam przed jego skuloną, spiętą postacią i kładę ręce na jego zaciśniętych na łóżku dłoniach. Rafał wygląda, jakby ból miał zaraz rozsadzić go od środka. Na klatce piersiowej mimo czerni ubrania widzę ciemną plamę sączącej się z ran krwi. W całej mojej złości na niego nie jestem w stanie na to patrzeć. I nie chodzi tu o litość. Po prostu mimo wszystko go kocham i nie potrafię biernie przyglądać się jego cierpieniu. Muszę temu zaradzić, nawet jeśli sama wewnątrz krwawię z bólu.
— Rafał... Jestem zła i zawiedziona, nie potrafię nawet opisać jak bardzo. Nie wiem, co mam o tym sądzić, nie mogę zebrać myśli. Ale nie mogę też patrzeć, jak cierpisz — mówię drżącym głosem.
— Przepraszam — wydusza tylko.
— Wiem. Wiem, że przepraszasz. Że żałujesz.
— Jestem dla ciebie przekleństwem. Twoi rodzice nie żyją przeze mnie, a teraz jeszcze to... Powinnaś mnie nienawidzić. Niszczę ci życie od samego początku — wyrzuca z siebie.
— Rafał... Nie potrafię cię nienawidzić.
— Jesteś dla mnie zbyt dobra. Mówiłem ci. Jesteś jak anioł, a ja... Jestem upadły. Zepsuty. Skalany. Przynoszę tylko ból i zło. Paskudną brudną czerń w twoje jasne, czyste życie.
— To nieprawda.
Kręci głową. Wygląda, jakby się poddał. Jak ktoś pokonany i zmiażdżony porażką. Zrezygnowany i nie mający nadziei na nic.
Patrzę na niego i czuję, jak coś we mnie pęka. Nie wiem, co mam myśleć, nie wiem, co czuję – czy to wciąż miłość, czy już rozpaczliwy smutek, czy coś zupełnie innego, nowego i obcego. Ale wiem jedno. Nie mogę pozwolić mu się rozpaść. Przynajmniej spróbuję.
Powoli, ostrożnie, jakbym zbliżała się do dzikiego zwierzęcia, kładę dłoń na jego policzku. Rafał zamiera, jakby nie dowierzał, że to robię. Jego skóra jest chłodna i wilgotna od potu. Wiem, że walczy ze sobą, że ta walka go wyniszcza.
— Rafał... — szepczę drżącym głosem.
Nie odzywa się. Jego oddech jest nierówny, ciężki, ale wciąż milczy, wciąż zaciska dłonie, aż całe jego ciało jest sztywne od napięcia.
— Nie możesz tak myśleć o sobie... — mówię cicho, gładząc kciukiem jego policzek i zapadnięte ze zmęczenia bruzdy pod oczami. — Nie jesteś zepsuty. Nie jesteś skalany. Jesteś zraniony. Okropnie zraniony.
Rafał gwałtownie się odsuwa. Jego oczy płoną czymś, czego nie rozumiem, czymś, co mnie przeraża i rozdziera jednocześnie.
— Klara, nie możesz tak mówić. Nie możesz myśleć, że jestem niewinny. Jestem, rozumiesz? Jakbyś mnie nie próbowała tłumaczyć, to wszystko jest moją winą. Jestem przeklęty...
Zaciska usta, jakby bał się wypowiedzieć resztę zdania.
— Nie wiem, co mam myśleć — przyznaję szczerze. — Ale wiem, że nie chcę, żebyś się nienawidził. Żebyś się krzywdził. Nie chcę, żebyś cierpiał.
Rafał parska cichym, pełnym bólu śmiechem.
— A jak inaczej mam się czuć? Wszystko, czego pragnąłem, wszystko, w co wierzyłem, okazało się... Ułudą. Kłamstwem. I to ja sam za to odpowiadam.
Urywa i odwraca wzrok, jakby nie chciał, żebym widziała w nim to, co naprawdę czuje. Ale ja to widzę. Rozpacz. Żal. Miłość, która nie powinna istnieć.
Przełykam ślinę i robię to, co podpowiada mi serce – wstaję i wsuwając się między jego kolana obejmuję go, przyciskając jego głowę do swojego serca.
Najpierw zastyga. Cały jego tors jest napięty, jakby spodziewał się ciosu, a nie dotyku. Ale potem coś w nim pęka i wciąga gwałtownie powietrze, jakby próbował powstrzymać się od łez.
— Klara... — wyszeptuje moje imię, a ja czuję, jak jego ręce podnoszą się i zaciskają na moich plecach. Trzyma mnie kurczowo, jakbym była jego jedyną kotwicą w tym szaleństwie.
— Ciii... — Głaszczę go delikatnie po włosach. Nie wiem, dlaczego go uspokajam, skoro sama jestem w rozsypce. Ale wiem, że jeśli teraz go puszczę, to już nigdy nie będzie taki sam. Zostanie zmiażdżony tym ogromem nieszczęścia, które na niego spadło.
I ja też nie będę już taka sama. Ale muszę być dla niego światłem. Muszę. Bez względu na wszystko.
Trwamy tak, zagubieni, spętani bólem, wciąż nieświadomi, co dalej... A może już wiemy, jednak przez tę krótką chwilę jesteśmy tylko my, rozpaczliwie trzymając się tych sekund. Ale zaraz wraca świadomość tego, że nie ma dla nas przyszłości. Nasza miłość to ułuda. Krótki błysk fajerwerek, po których zostaje tylko swąd i dym, a potem już nic, tylko cicha pustka. Wiatr rozwiewa wszystko w nicości. Zostaje tylko wspomnienie, jak pięknie było, jak cudownie... Ale to była tylko chwila, po której nastąpił nagły koniec.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro