Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 7

Było późno w nocy. Północ już prawie. Ma-ri spała w swoim pokoju, ogrzewanym elektrycznym grzejnikiem, a Tae-hyung znów zastygł w salonie przed ścianą ze zdjęciami. Znał je na pamięć. Każdy cień, każdą zastygłą krzywiznę twarzy jego bliskich i kolory. JK zawsze z Ma-ri. I ona z nim. Pasowali do siebie jak skrojeni na miarę. Rozumieli bez słów. Nawet gdy Ma-ri była jeszcze niemowlęciem, wystarczyło, że JK się do niej uśmiechnął, a ona już wyciągała do niego rączki i prosiła o atencję. To jego pierwszego nazwała tatusiem. To z nim zasypiała najchętniej i jego bajki zawsze były najciekawsze. Wystarczyło, że się skrzywiła, a on zjawiał się i prostował dla niej każdą ścieżkę, gotów poświęcić wszystko.

I nagle ten bohater został jej odebrany. To on jej go odebrał. Zdał sobie z tego sprawę. Uderzyło w niego kompletnie uświadomienie. Odebrał jej ukochanego tatę.

Ona była JEGO marzeniem. A JK był spełnieniem marzeń Ma-ri o ojcu.

Sam zgodził się na to, aby mieli dziecko, właśnie dla niego. Bo chciał go uszczęśliwić!

A co zrobił później?

Rozbił ich na kawałeczki, rozdzielił i zranił. Teraz znów stał między nimi i ich od siebie oddzielał. Sam słabo sobie radził jako rodzić. Może nauczycielem był świetnym, ale ojcem? Ojcem był wątpliwej renomy. Zawsze spóźniony, chaotyczny, zapominał niemalże o każdym terminie. JK zawsze żartował, że powinien prowadzić dziennik, jak uczniom w klasie, to może wtedy coś by z tego było.

Idiota — zadźwięczało mu w głowie, jak nazwał go w szkole u Ma-ri na zajęciach.

Nie mógł znieść tej myśli, że teraz dla niego, a w niedalekiej przyszłości będzie tym idiotą dla nich obojga. Kochał ich tak niewyobrażalnie mocno. Łzy zapiekły go pod powiekami i zgiął się w pół. Zapłakał. Z żałości, z rozgoryczenia, bo... wiedział, co musiał zrobić, ale nie umiał się na to zdobyć. Wiedział też, że to się i tak stanie, gdy JK wytoczy mu proces o opiekę. Przegra z kretesem. Zrani ich oboje jeszcze bardziej, A PRZECIEŻ WCALE TEGO NIE CHCIAŁ!

Był w potrzasku. Z rozżalenia i chyba już z desperacji, sięgnął do szafki po wino. Otworzył je i nie zawracając sobie głowy kieliszkiem, wypił potężny łyk prosto z butelki. A potem kolejny i kolejny, aż poczuł, jak gorąca fala uderza mu w tętnice i zaczyna mu się kręcić w głowie. Usiadł ciężko na sofie, wyciągnął telefon z kieszeni i napisał smsa, póki palce nie odmawiały mu posłuszeństwa. Tak jak czuł. Bez wielkich słów i unikania emocji.

„Oddam ci opiekę nad Ma-ri. Nie chcę walczyć. Boję się. Jestem zrozpaczony, ale kocham Was bardziej niż siebie. Chcę, żebyście byli szczęśliwi. Tylko błagam, pozwól mi się z nią widywać"

Wysłał.

To było żałosne, ale tak właśnie się czuł. Żałośnie.

Kiedyś, choćby nie wiadomo co się działo, zawsze starał się zachować twarz, ale w tej sytuacji przecież stracił ją tamtego wieczoru z Marcelem. Było mu wszystko jedno, jak zostanie odczytany. Za kogo uzna go tym razem JK. Za idiotę? Kretyna? Przecież był dla niego nikim. Zdrajcą, niszczycielem marzeń, zerem, więc mógł być też słabeuszem, który się poddał, nim walka się zaczęła. Nie mówiąc o tym, że on naprawdę nie miał siły na to starcie. Jedenaście miesięcy czekał w ciągłym napięciu, co się stanie. Przygotowywał się na tę bitwę, a kiedy nadeszła, po prostu stracił całą moc. JK mu ją odebrał tym swoim ostrym jak brzytwa tonem, kategoryczną postawą i bezwzględnością. Nigdy nie lubił, gdy się, chociażby gniewał albo dąsał, a co dopiero gdy był katem jego ojcostwa. Nie sądził, że tak łatwo go pokona. A już na pewno nie jeśli chodziło o Ma-ri, ale nie mógł się dłużej oszukiwać. Nie radził sobie jako ojciec. Kompletnie, a w porównaniu z JK'em nie był nawet mierny.

To JK pamiętał o wszystkich szczepieniach, wizytach u stomatologa, zebraniach w przedszkolu i nawet udzielał się w grupie rodziców na Whatsappie, podczas gdy Tae-hyung nawet do niej nie należał.

Upił jeszcze dwa łyki wina z butelki i odchylił głowę do tyłu, opierając się o oparcie.

Stało się. Koniec nadszedł szybciej, niż ktokolwiek by się spodziewał. Czuł się jak nikt. Pociągnął znów dwa łyki z butelki.

Telefon w kieszeni eleganckich spodni JK'a zadźwięczał dokładnie w momencie, gdy rozbierał na czynniki pierwsze rozmowę z Marcelem w kręgielni sprzed kilku godzin. Siedział na skórzanej sofie, gapiąc się na Dunaj i zastanawiał, dlaczego, gdy mówił mu o tym wszystkim Tae-hyung, że byli pijani, naćpani, że to był przypadek, błąd, nie dotarło to do niego tak, jak w chwili, gdy powiedział to Marcel. Zupełnie obcy facet, który przecież nic dla niego nie znaczył. Dlaczego nie słuchał, gdy mówił mu o tym człowiek, którego kochał, jego Tae-hyung, że Marcel jest żonaty, że ma nastoletniego syna i że upili się w trupa, bo krnąbrny nastolatek dosypał tam jakichś prochów? Dlaczego musiał zobaczyć w oczach tego gościa tę zawziętość i to, z jaką zaciekłością bronił swojej rodziny, żeby dotarło do niego, że cały czas szedł w złą stronę, tym samym zaciskając coraz mocniej pętlę na własnym karku.

Przez ostatnich jedenaście miesięcy zrozumiał, że jasne, oczywiście, mógł mieszkać sam. Być sam, bo przecież ani myślał się z nikim spotykać, zbyt mocno był jeszcze związany z Tae-hyungiem emocjonalnie, żeby chociaż o tym myśleć i mógł po prostu sobie istnieć samemu, ale... nie chciał MUSIEĆ być sam. A do tego właśnie zmuszała go zdrada. Ten złowrogi potwór, bestia, która wyciągała po niego szpony i dusiła tak niemiłosiernie, nie pozwalając ruszyć ani do przodu, ani w tył.

Dlaczego?

Bo czuł się skrzywdzony. Oszukany i zawiedziony. A jednocześnie tęsknił i wciąż kochał Tae-hyunga i to życie z nim. Te cholerne kanapki, smsy i czułostki! Skrzypiący parkiet i zdjęcia na ścianie! I seks! Sperma waliła mu do głowy z jego braku. Tak, tęsknił za seksem z nim, musiał to w końcu przyznać. Za tym pełnym pasji i namiętności bliskim aktem, któremu się oddawał za każdym razem z większym zaangażowaniem, gdy Tae-hyung wił się pod nim spragniony na prześcieradle i brał zachłannie, co mu dawał. Prosił o więcej. Żądał, ale nigdy nie wymagał. Nie mógł znieść myśli i czuł obrzydzenie, że przeżywał to z kimś innym i przez to wypierał tę potrzebę, bo... potrzebował go. Tylko jego. Nie wyobrażał sobie mechanicznego seksu z kimkolwiek obcym, choć nie brakowało mu okazji. Jednak obrączka na palcu i świadomość, że to wciąż w jego postrzeganiu byłoby jak zdrada, skutecznie broniło go przed tego typu sposobnościami. Poza tym bardziej potrzebował tego emocjonalnie, a nie fizycznie. Potrzebował widzieć w jego oczach to światło, ten ogień, tysiące iskier i rozpływającą się po jego ciele przyjemność. Tego nie da się przeżyć z kimś obcym, jednorazowym.

I nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki znów uderzyło w niego uświadomienie, że Tae-hyung też nie dzielił tego z Marcelem. Był półprzytomny, pijany i zaćpany. O jakiej przyjemności i pasji można mówić w takim stanie? O żadnej.

Dochodząc do tej konkluzji, pomyślał też o czymś innym, czego nie dopuszczał do siebie, a co ścigało go od chwili rozmowy z Marcelem.

Seung-wanowi uwierzyłby od razu. Natychmiast przyjąłby cokolwiek, najgłupszy argument jako oczywiste usprawiedliwienie i puścił w niepamięć przewinienia. Ba! Oskarżyłby cały świat za to, co się stało, tylko nie Seung-wana!

Dlaczego?

Nie miał pojęcia. I to było o wiele bardziej przytłaczające, niż mogło się wydawać. Ból sięgał przez to zenitu. Zaczął wyrzucać sobie, że nie kochał Tae-hyunga wystarczająco mocno, żeby mu uwierzyć i że przez to był i wciąż chyba jest złym mężem.

Telefon w kieszeni zadźwięczał ponownie. Wyrwany z otchłani rozmyślań, które zalewały jego głowę, bo wreszcie je do niej wpuścił i niemalże doprowadzały go do szaleństwa, wyciągnął go i odczytał wiadomość. Westchnął ciężko i potarł twarz dłonią.

Złamał go. Upokorzył. Zastraszył. Zmusił do czegoś, czego nigdy nie chciał.

Tae-hyung się poddał, dając mu po raz setny dowód na to, że przyjmuje winę i żałuje. I to była granica, której wiedział, że nie może przekroczyć, a to, co zrobił do tej pory, już było nie w porządku. Postąpił podle. Użył dziecka, jako karty przetargowej. Odwetu.

Miał ochotę rzucić telefonem o ścianę ze złości. Czuł się jak łajdak. A to przecież on był SKRZYWDZONY! Wiedział, że nie poczuje ani krzty satysfakcji, a jednak wykrzyczał mu w twarz, że horda prawników dobierze mu się do skóry i zmiażdży jak robaka. Wiedział, że Tae-hyung jest na to za słaby psychicznie, za mało zarabiał, żeby móc się w ten sam sposób obronić i przede wszystkim, że źle zrozumiał jego intencje. Przecież nie chciał mu odebrać Ma-ri, ale nie wyjaśnił mu tego, gdy ten wpadł w panikę. Chciał tylko połowy z jej codzienności, ale to było teraz bez znaczenia. Postąpił wobec niego, jak wobec dziecka, któremu siłą odebrał cukierka. Po prostu podle.

Westchnął raz jeszcze i wykręcił jego numer. Odebrał dopiero po kilku sygnałach.

— Czego chcesz? Jeszcze ci mało? — zapytał cierpko, bełkotliwym głosem Tae-hyung.

JK zamrugał oczami.

— Jesteś pijany?

— Tak, bo co?

— Gdzie jest Ma-ri? — zapytał ostro.

— Śpi — wybełkotał Tae-hyung. — Nie jestem aż tak złym ojcem, jak ci się wydaje.

JK zmarszczył brwi, próbując wsłuchać się w ciszę w tle.

— Jesteś sam? — zaczął go przesłuchiwać.

— A z kim mam niby być? Nie chciałbym ci przypominać, ale się WYPROWADZIŁEŚ!

— Jadę do was — zakomunikował mu JK i rozłączył rozmowę.

Na Trivoligasse dotarł w niecałe piętnaście minut, a kiedy drzwi się otworzyły, zobaczył go z grymasem wściekłości na twarzy.

— Już przyjechałeś po nią, ty hieno? — zapytał jadowicie, sycząc przez zaciśnięte zęby. — Już? Nawet nie poczekasz do rana? — pytał rozgoryczony.

Jego oczy iskrzyły się od złości wymieszanej z alkoholem i rozpaczą. Wydawał się taki żałosny i pokonany.

JK skrzywił się na ten widok. Złość zawrzała mu pod skórą. Tae-hyung może i był czasem nieporadny, ale nigdy nie użalał się nad sobą i nie robił głupot. No może poza tą jedną z Marcelem, ale to był wyjątek. Złość wymieszana z irytacją była jednak silniejsza i widząc go takiego, miał ochotę wejść do pokoju Ma-ri, wziąć ją na ręce i zabrać do siebie, ale jak tylko ten pomysł zaświtał mu w głowie, tak serce zamarło, podsuwając mu kolejną myśl. Co zrobi wtedy Tae-hyung? Być może coś gorszego niż tylko upicie się, bo on przecież nigdy nie doprowadzał się do takiego stanu.

Martwił się o niego. Nie mógł temu zaprzeczyć i nie mógł mu tego zrobić.

Tae-hyung zasyczał i chciał zatrzasnąć drzwi, ale JK złapał je w porę i znów otworzył.

— Gdzie jest Ma-ri? — zapytał ostro. — Dlaczego jesteś pijany?

Tae-hyung odsunął się dwa kroki. Spuścił głowę i złapał się za nią rękami.

— Śpi, mówiłem ci — odpowiedział. — Tak bardzo chcesz mi ją odebrać, że nie potrafiłeś poczekać kilku godzin? — zapytał raz jeszcze złośliwie i spojrzał na niego rozwścieczony. — Jestem pijany, bo cierpię.

— Tae, nie wygaduj bzdur...

— Bzdur? Myślisz, że to dla mnie bzdura? Wyrwałem sobie przed chwilą serce! — podniósł głos Tae-hyung.

JK wszedł do środka i zamknął drzwi, żeby wszyscy sąsiedzi nie musieli wysłuchiwać ich kłótni.

— Uspokój się, przyjechałem, bo jesteś pijany, sam z chorym dzieckiem.

— Tak, wiem, wiem, że jestem złym ojcem! — podniósł znów głos Tae-hyung. — O wszystkim wiecznie zapominam! Zdradzam, niszczę marzenia, rozbijam rodzinę i ogólnie jestem do niczego! — zaczął wyliczać. — Teraz pewnie w twoich oczach jestem alkoholikiem! Zachlany słabeusz, który nie potrafi zawalczyć o własną córkę, prawda? Ale nikt nie widzi, jak się staram, jak żałuję i że moje życie też rozpadło się na kawałki!

— Uspokój się, powiedziałem i nie użalaj się nad sobą, to do ciebie niepodobne — upomniał go surowo JK i zrobił krok w jego stronę.

Parkiet zaskrzypiał mu pod nogami i serce zabolało go niemiłosiernie. Spojrzał w oczy Tae-hyunga. Widział w nich całe jego cierpienie i to, że zdobył się na taki ruch tak naprawdę nie dlatego, że był słaby i biedny, ale dlatego, że naprawdę kochał Ma-ri. Ta jego miłość do ich córki sprawiała, że był w jego oczach najsilniejszym człowiekiem, jakiego spotkał. Nigdy nie zdobyłby się na to, co on. Nigdy nie oddałby Ma-ri, był na to zbyt samolubny i zawzięty. Zasłaniałby się tym, że jest dobrze sytuowany, wykształcony i może zapewnić jej lepszą przyszłość, że ma większe możliwości, aby zapewnić jej dostatnie życie, a to przecież Tae-hyung był nauczycielem. Codziennie pracował z młodzieżą i to jego uczniowie zawsze w statystykach wypadali najlepiej. Miał do nich dobre podejście, rozumiał ich potrzeby i braki, był ich kumplem, a gdy trzeba było dobrym wujkiem i opiekunem. W zamian otrzymywał najlepsze statystyki. Jego uczniowie mieli najlepszą frekwencję i oceny. To dzięki niemu Ma-ri nauczyła się mówić jako niespełna roczne dziecko. To on uczył ją koreańskiego, to z nim śpiewała piosenki, mówiła wierszyki, o których istnieniu on sam nie miał pojęcia. I jeszcze te ludziki z kasztanów. Nigdy nie miał do nich cierpliwości, za to Tae-hyung mógł je z nią robić godzinami. Taki ktoś nie mógł być złym ojcem.

— Nie chcę ci odbierać Ma-ri. Źle mnie zrozumiałeś — powiedział do niego łagodnie. — Chciałem tylko połowy z jej codzienności, opieki naprzemiennej, ale... — urwał na chwilę, bo sam nie dowierzał w to, co chciał powiedzieć. Proces myślowy już biegł do przodu, ale język jeszcze się powstrzymywał. Przestąpił z nogi na nogę i parkiet znów zaskrzypiał, decyzja zapadła ostatecznie. — Zdałem sobie sprawę... że jeszcze bardziej... chciałbym po prostu wrócić do domu, Tae...

Tae-hyung zastygł w bezruchu.

— Wrócić? Do domu? — jęknął na granicy zatracenia.

Patrzył mu w oczy bardzo długo. Czekał. Nie miał pojęcia na co, a potem oparł czoło o jego ramię i rozpłakał się głośno.

— Niczego w życiu nie pragnąłem bardziej, JK — łkał i wszelkie opory puściły w jego pijanej głowie. — Przepraszam, że tak zrobiłem. Przepraszam, że do tego dopuściłem. Przepraszam, że zniszczyłem nasze marzenia i rodzinę. Przepraszam. Wybacz mi i wróć do mnie. Moje życie jest nic niewarte bez ciebie. Chcę wciąż z tobą marzyć, mieć wspólny cel...

JK objął go ramionami i przytulił do siebie. Zamknął oczy. Gardło wiązało mu się w supeł, gdy poczuł znajomy zapach jego włosów.

— Ja też chcę, Tae — przepchnął przez gardło.

I to była kolejna rzecz, którą strasznie w nim kochał. Po „przepraszam" nigdy nie następowało „ale". Nie usprawiedliwiał się i nie szukał wymówek. Nie bronił się przed winą. Kiedy mówił "przepraszam", to brał ją całą na siebie i nie szukał ułaskawień, choć w tym przypadku było ich nawet kilka, ale... wymówki były dla słabych ludzi. Nie dla Tae-hyunga. On nie był słaby. Był silny tym, co czuł. Silniejszy niż mogłoby się wydawać.

— Ja też przepraszam, Tae, że ci nie uwierzyłem wcześniej. Że cię nie wysłuchałem.

— Przecież wysłuchałeś...

— Słuchałem, żeby odpowiedzieć, odeprzeć atak, który jak sądziłem, zasadziła na mnie przeszłość, ale nie żeby zrozumieć, a to różnica. Przepraszam, że tak cię nastraszyłem. Nie płacz — poprosił, choć jemu samemu zadrżał głos.

— Przeszłość? — zapytał zapłakany Tae-hyung i spojrzał na niego ze strachem.

— Ja też chcę ci coś powiedzieć, już najwyższy czas — dodał JK, a potem patrząc mu w oczy, wyznał prawdę o swojej przeszłości.

Tu w przedpokoju, wciąż stojąc w płaszczu bez ociągania i odwlekania tego, co nieuniknione. Też chciał być silny jak Tae-hyung. Mieć odwagę. Musiał pozbyć się tego ciężkiego balastu. Zaczął opowiadać, a jego spojrzenie znów było puste, jak wtedy na sofie w akademiku, gdy mówił, że nigdy temu komuś na nim nie zależało. Dziś w końcu ten ktoś miał imię i twarz dla Tae-hyunga, a JK krępował się słów, których musiał użyć, gdy mówił, że kochał takiego człowieka, a już najgorsze przyszło wtedy, gdy musiał się przyznać, że nienawidził jego dzieci i namawiał go do porzucenia ich. Wtedy łzy popłynęły mu po policzkach.

— Zawsze się tego przed tobą wstydziłem, ale ja naprawdę żałuję, Tae. Proszę, powiedz, że mi wierzysz. Tylko twoje słowa mają dla mnie znaczenie. Nie chciałem dopuścić do siebie gorzkiej prawdy, aż w końcu ona mnie dościgła w ten najgorszy z możliwych sposobów i ja koniecznie chciałem się przed nią obronić. Nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że zawiniłem — mówił, już płacząc. — Odebrała mi ciebie i Ma-ri, ale ja naprawdę żałuję.

— Wierzę ci, JK — dławił się słowami Tae-hyung.

Płakali obaj, kołysząc się nawzajem w swoich ramionach, a parkiet skrzypiał im cichutko pod nogami.

🍁🍂🍁🍂🍁🍂🍁🍂🍁🍂

No, kto by pomyśał, że tak to się nagle potoczy???

Haha, ale jeśli myślicie, że to koniec przeprawy, to... chyba straciliście wiarę we mnie i moje knowania :D

Przed nami jeszcze trzy rozdziały. Nie tak łatwo pozwolę im wrócić do siebie. O nie! xD I na dodatek razem z Ma-ri zaplanowałyśmy małą pułapkę ;)

Do jutra!

Sev.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro