Rozdział 3
Poniedziałkowy poranek zapowiadał się taki jak zwykle. Nieco marudny i ze łzami w oczach pod szkołą, gdy miało nadejść pożegnanie.
JK obudził się równo o siódmej i myśląc o tym, jak temu zapobiec, albo chociaż załagodzić skutki, odrzucił na bok białą, szeleszczącą przyjemnie kołdrę, przeczesał palcami potargane włosy i wstał z łóżka. Pościel zostawił w nieładzie i przeszedł wykafelkowanym białą, błyszczącą glazurą holem do łazienki.
Od kiedy wprowadził się do tego apartamentu, krótko po wyprowadzce z mieszkania, w którym mieszkał z Tae-hyungiem i Ma-ri, wszystko mu się w nim podobało. Zaczynając właśnie od tej białej glazury na podłodze, poprzez widok na Dunaj z siódmego piętra, aż na czarnej, matowej baterii nad umywalką w łazience kończąc. Szybko polubił nowoczesność. Jasne, industrialne przestrzenie, biało-drewniane, eleganckie powierzchnie oraz minimalizm. Elektroniczne rozwiązania. Mnóstwo elektronicznych rozwiązań oraz szereg ulepszeń codziennej egzystencji, jak chociażby elektroniczny termostat pod prysznicem czy odkurzacz, który sam odkurzał podłogę pod jego nieobecność, a nie szalejące w dłoniach Tae-hyunga tornado na kabel i ta stara, zgrzytająca bateria na pokrętła nad wanną, jaka była w łazience na Trivoligasse.
Dlaczego więc z Tae-hyungiem mieszkał w starej kamienicy?
Bo Tae-hyung to lubił. Zawsze marzył o takim mieszkaniu. Lubił te wysokie sufity, strzeliste okna i szerokie parapety oraz skrzypiący parkiet. Zawsze z niego trochę drwił, że jest koneserem staroci i powinien zamieszkać w muzeum, ale nie mówił tego złośliwie.
Robił to dla niego, ale dziś... dziś już nie musiał się do tego przymuszać. Mógł mieszkać, jak chciał i korzystać wreszcie z ciężko zarobionych pieniędzy. Nigdy nie był powierzchowny, ale po prostu lubił wygodę. Stać go było na nią.
Umył zęby, wziął prysznic i wciąż w spodniach od piżamy w szkocką, czerwoną kratę przeszedł do kuchni. Zabrał się za przygotowywanie śniadania dla Ma-ri. Owsiankę, herbatkę malinową i jak zwykle w poniedziałek, kruche ciasteczko z kawałkami czekolady na poprawę humoru. Poniedziałek był zawsze trudniejszy od soboty i niedzieli, bo trzeba się było rozstać pod szkołą na długich pięć dni, więc ciasteczko na osłodę zawsze nieco pomagało.
Dwaj chłopcy z programu opieki*, który prowadziła szkoła, a jego zdaniem był wątpliwym pomysłem, niezbyt mu się podobali. Jeden, dziwoląg z czerwonymi włosami, zakolczykowany, wiecznie z deskorolką pod pachą, a drugi, wyglądający jak łobuz, którym na sto procent był, cuchnący tytoniem, nie spełniali jego wymogów jako opiekunowie. Rozmawiał o tym nawet z dyrektorem, oczywiście w obecności Tae-hyunga, nie śmiałby go pominąć, ale dyrektor zapewnił go, że program spełnia funkcję i że na pewno żadna krzywda się Ma-ri nie stanie. Tae-hyung jako pedagog poparł jego zdanie, a że z kolei JK nie miał zwyczaju podważać ani wykształcenia ich obu, ani intencji rodzicielskich Tae-hyunga, nie miał wyjścia. Musiał się zgodzić. Chłopaków ratowało jedynie to, że tak jak oni, byli Azjatami.
O dziwo Ma-ri ich lubiła, a dziś wstała w wyjątkowo dobrym humorze. Stanęła u jego boku, rozkosmana, w białej, bawełnianej piżamce w tęczowe drobne serduszka i uśmiechnęła się jak promyczek słońca.
— Dzień dobry tatku — przywitała go wesoło, jakby nie był poniedziałek i przytuliła się do jego biodra, gdy nakładał owsiankę do miseczki.
— Dzień dobry, kwiatuszku, zaraz dam ci buziaka tylko niech mi się owsianka nie rozleje — odpowiedział jej równie pogodnie, mając nadzieję, że za sekundę jej humor się nie zmieni. — Siadaj do stołu, zjemy i pójdziemy się umyć, a potem ubrać.
Ma-ri ruszyła dziarskim krokiem w stronę stołu i zajęła swoje stałe miejsce na ławie wyścielonej białym, puchatym kocykiem w tęczowe jednorożce. Bardzo lubiła biały kolor i tęczowe dodatki, i tak też był urządzony jej pokój na Trivoligasse, dlatego JK szczególnie o to zadbał, żeby i tu u niego taki miała. Dał jej słodkiego buziaka w policzek i postawił przed nią miseczkę z owsianką, a ona pomimo dobrego humoru zmarszczyła brwi.
— A boróweczki? — zapytała, patrząc w różową miseczkę, a następnie podniosła na niego zawiedzione brązowe spojrzenie i odgarnęła rączką na bok rozkosmane włoski.
JK zastygł w bezruchu z szeroko otwartymi oczami.
— Boróweczki? — zapytał zaskoczony, przeskakując wzrokiem od jej oczu do miseczki i pogładził białą koszulkę na torsie, nerwowo.
Ma-ri poprawiła się na podwiniętych nóżkach i spojrzała na owsiankę.
— No, boróweczki. Raz, dwa, trzy — wyliczyła, punktując owsiankę paluszkiem. — Tatuś zawsze je dodaje — zapewniła i oblizała paluszek. — Tak na środeczek, żeby było ładniutko.
JK zastygł w bezruchu.
Jakie „zawsze"? — zadźwięczało mu w głowie. — Niby, kiedy to „zawsze" się zaczęło? Jeszcze tydzień temu nie było mowy o żadnych boróweczkach, nie mówiąc o tym, że nigdy nie przepadała za owocami. Nawet jako niemowlę niespecjalnie lubiła soki. Trzeba je było rozcieńczać z wodą, żeby wypiła choć trochę, a do dziś nie chciała słyszeć o świeżym soku z pomarańczy zamiast tej malinowej herbatki, więc o jakich boróweczkach była mowa? — pytał gorączkowo sam siebie, bo wiedział, że stają na granicy załamania humoru.
Wiedział o jakie. Dokładnie te, o których nie miał pojęcia i uderzyło to w niego jak kula wyburzeniowa.
— Kwiatuszku — zwrócił się do niej spokojnie i ukucnął przy niej.
Sam nie wiedział właściwie, kogo chce uspokoić bardziej, bo serce w piersi zerwało mu się do szaleńczego biegu.
— Nie mam boróweczek. Nie wiedziałem, że je lubisz, może dziś być bez boróweczek? Zjesz? Obiecuję, że w przyszłym tygodniu się pojawią, dobrze? — poprosił, ale poczuł coś, czego się od dawna spodziewał, a unikał w swojej głowie jak ognia.
Spychał co dzień dalej i dalej, a czas zaczął płynąć i zrobiło się z tego unikania całe jedenaście miesięcy.
W życiu Ma-ri zachodziły oczywiste zmiany, których nie był świadkiem. Umykały mu te ważne momenty i zwykłe chwile, jak chociażby drobne nawyki żywieniowe i poczuł z tego powodu ogromne przygnębienie. Rozterkę. I zazdrość. Niesprawiedliwość. Jadowitą. I choć starał się od zawsze dla dobra Ma-ri być ponad złość i urazę do Tae-hyunga, tak teraz zwyczajnie nie umiał się przed nią obronić. Wybuchła nagle i z ogromną siłą. Wstrzymywana tak strasznie długo, w końcu go pokonała, gdy był bezbronny, bo chodziło o jego małą córeczkę. Jego ukochany kwiatuszek.
Tae-hyung miał to wszystko na co dzień, a on został z niczym, choć nie był niczemu winny!
Tak sobie wmawiał, bo winę czuł, choć nie była bezpośrednio związana z obecną sytuacją. Ani z Tae-hyungiem, ani z Ma-ri, ani z tymi pieprzonymi boróweczkami! Bardzo głęboko, gdzieś na samym dnie serca, czuł ją ciężką jak kamień, bolesną jak cierń i strasznie zawstydzającą. Świadomy jej obecności i tego, jak czyha na niego, łypiąc oczyskami niczym drapieżna ryba w mętnej wodzie, odpychał ją ze wszystkich sił. Udawał, że nie istnieje. Że to było w innym życiu, które przecież odrzucił i zmienił. Dłużej jednak nie mógł. Dziś pierwszy raz wyciągnęła swoje łapsko w jego stronę i złapała szponiskami za gardło. Był przerażony.
I choć ogólny pogląd na rozstania i rozwody był taki, że wina leży po obu stronach i on zawsze poniekąd się z tym zgadzał, tak teraz, jeśli chodziło o małżeństwo z Tae-hyungiem miał zupełnie odmienne zdanie.
Nie miał sobie NIC do zarzucenia. Nigdy nie zrobił nic, czym by sobie zasłużył na takie poniżenie i zawód z jego strony. Był oddanym i wiernym mężem. Zawsze wspierał ich związek jak fundament, chronił i dbał o ich najlepsze dobro. Szedł na szereg kompromisów i godził się na ustępstwa, czego po prawdzie nie mógł odmówić i Tae-hyungowi, ale... Obaj byli dorośli, dojrzali i wiedzieli, na co się decydują, gdy się pobierali i podejmowali decyzję o dziecku. Zawsze się rozumieli! Zawsze byli po jednej stronie! To było dla nich oczywiste!
We wspólnym życiu, na które się umawiali, nie było mowy o wiecznych chwilach uniesień i samych pogodnych dniach usłanych różami. TO ON GO TEGO NAUCZYŁ, a teraz co? Sprzeniewierzył!
Związek to była ogromna odpowiedzialność, którą mieli nieść razem. Swoje radości, sukcesy, ale też słabości i chwile zwątpienia. Płacz małego dziecka w nocy, kiedy szarpał się za włosy ze złości i z wycieńczenia, a Ma-ri nie chciała przestać płakać, też! Pamiętał, że strasznie go to denerwowało, nie umiał sobie z tym poradzić, nie umiał zrozumieć, dlaczego ciągle płacze, skoro zrobili wszystko, żeby było jej dobrze i zarzucał sobie, że jest przez to złym ojcem, bo nie powinien czuć tego, co czuł, tej złości i rozdrażnienia, ale ją czuł, a Tae-hyung obejmował go za policzki, patrzył mu w oczy i mówił spokojnie: — Widocznie tak ma, a my musimy przetrwać i przetrwamy, zobaczysz. Może musi sobie popłakać.
I on mu uwierzył. Jak zawsze. Jak wtedy, gdy wyławiał go z odmętów przeszłości.
Ma-ri przepłakała jeszcze wiele nocy, a Tae-hyung, ilekroć tracił zdrowe zmysły, uspokajał go i dawał mu siłę. Nie wyrzucał mu, że jest złym ojcem, bo nie panuje nad swoim zdenerwowaniem. Nie. Rozumiał jego zmęczenie, tak samo, jak on w rewanżu rozumiał wiele innych rzeczy. To, że musiał się poświęcić pracy i jako wychowawca klasy, znikał czasem z domu na kilka lub kilkanaście dni, bo jechał na wycieczkę z młodzieżą. Albo, że wieczorami, gdy sprawdzał sprawdziany, potrzebował ciszy, bo był rozdrażniony kretyństwami, jakie wypisywali uczniowie i że nie miał nawet chwili, żeby mu poświęcić, aby z nim porozmawiać. O cierpliwości nie wspominając. Takie było po prostu życie i nie rozumiał, co nagle się stało, że Tae-hyung zapragnął odmiany. Jakby zły duch w niego wstąpił. Nigdy go takim nie znał. Zawsze spokojny, zaczytany, rozważny, zrobił taką głupotę? Był za niego bardziej pewny niż za siebie i nie mieściło mu się to w głowie. Dlatego wypchnął z niej to zdarzenie i konsekwencje, jakie za sobą pociągało. Owszem, wyprowadził się, poszedł do prawnika, ustalił z nim wszystkie szczegóły, a on mu poradził poczekać. Separacja była jego zdaniem najlepszym wyjściem. Doradził mu rozwagę i jeśli po dwunastu miesiącach miał nie zmienić zdania, wtedy zaproponował mu złożenie pozwu o rozwód. I on się go posłuchał. Ta „rozwaga" była mu bardzo na rękę. Mógł nią wypychać z głowy zdradę i upokorzenie oraz poczucie winy z przeszłości do woli i nie wpuszczać z powrotem, ale teraz... teraz już musiał się z tym zmierzyć. Tracił córkę, a tego za żadne skarby nie chciał. Przeszłość wyciągnęła po nią swoje łapsko, a on mógł tylko bezczynnie patrzeć, jak mu ją odbiera po kawałeczku, po odrobince, wbija mu szpilki prosto w serce. Dziś w kształcie boróweczek, a jutro? Za tydzień? Za rok?
To się nie dzieje naprawdę! — krzyczały jego myśli.
Ma-ri uśmiechnęła się słodko i przytaknęła główką.
— Dobrze, tatku, nic się nie stało — zgodziła się wyrozumiale i zabrała się za jedzenie. — V** też lubi owsiankę, nawet czasem przynosi do szkoły w słoiczku i pozwala mi spróbować. Ja też bym mogła? — ćwierkała słodko. — Ggukkie** nie lubi, zawsze się krzywi okropnie, gdy ją widzi — opowiadała o swoich szkolnych opiekunach.
Ale JK już ledwo słyszał jej słowa.
— Oczywiście kochanie, poproś tatusia, na pewno przygotuje — powiedział, jak w transie, bo dla niego stało się właśnie bardzo wiele.
Te boróweczki otworzyły mu oczy i świat mu się załamał. Wciąż widział w myślach twarze dwóch małych chłopców i to jak ich nienawidził. Za co? Wtedy, nie miał pojęcia. Bał się chyba, że mu odbiorą to, co kochał, a to przecież on im odbierał miłość, był głupi i zaślepiony. Dziś, palił się ze wstydu, gdy o tym myślał. Nigdy nikomu tego nie zdradził. Nawet Tae-hyungowi. Wiedział, że wzgardziłby nim, gdyby się dowiedział.
Wstał i znów podszedł do blatu, żeby nałożyć owsianki do miseczki dla siebie. Nie jadał takich śniadań, ale z Ma-ri zawsze jadł to, co ona. Chciał dawać jej dobry przykład. Był jednak tak zamroczony uświadomieniem, że pomimo jego starań i tak się od siebie oddalają, że sam nie wiedział, co robi, a już na pewno przestał czuć głód. Wiedział, co MUSIAŁ zrobić. Czas było rozegrać tę rozgrywkę. Wyszarpać tej bestii ze szponów czyhającej na niego w odmętach choć trochę czasu z Ma-ri dla siebie. Nie dać za wygraną. Czas było coś postanowić, zaplanować, ale czy był gotowy stanąć do walki?
Nie miał pojęcia. Chyba nie był. Nie chciał być. Nie chciał walczyć, ale czy miał wyjście?
Minęło już jedenaście miesięcy i czas było podjąć jakieś kroki, działania. Musiał stawić im czoło. Zmierzyć się z sytuacją. Zajrzeć jej w oczy głęboko. Rozwód i podział opieki nad Ma-ri nagle wypłynęły na powierzchnię i stały się priorytetem. Czas zaczął nieubłaganie domagać się rozwiązań i uciekać przez palce. Nie było już chwili do stracenia. Też chciał choć trochę z tego czasu, gdy zachodziły zmiany. Chciał codzienności z Ma-ri, żeby wiedzieć o boróweczkach, a nie tylko weekendów i wiecznej zabawy. Owszem, to było szalenie miłe, móc spędzać z nią czas jedynie na przyjemnościach, bo przez to wolała zdecydowanie bardziej spędzać czas z nim, ale to był sabotaż, a codzienność, zwykła rutyna, to było coś, co łączyło rodziców z dziećmi. A on CHCIAŁ BYĆ RODZICEM! Zawsze! A nie weekendowym tatą od święta. Tęsknić tak niemiłosiernie, jak przez ostatnie miesiące i co poniedziałek rozstawać się z nią na cały tydzień. Złapał się nawet na tym, że już w niedzielę rano czuł, jak żołądek skręca mu się w supeł, bojąc się poniedziałku. Stres zjadał go żywcem. Bał się jej łez, rozstania i że to generuje w niej emocje, z którymi sobie nie radzi. To prowadziło tylko w złą stronę. W żadną inną. Znał to aż za dobrze. Ma-ri przez to chorowała i chciał jej tego oszczędzić, ale nie wiedział jak. Chciał uczestniczyć w jej życiu, być obecny. Wiedział, że jeśli weekendowe widzenia się nie zmienią, Ma-ri zacznie go traktować z przymrużeniem oka. Stanie się w jej oczach tym, który sponsoruje przyjemności i dobrą zabawę, a ważne decyzje będzie podejmowała z Tae-hyungiem, zostawiając go gdzieś z boku. Będzie pominięty. Nie chciał tego. Chciał być tak samo ważny w jej życiu co Tae-hyung. Chciał być jej autorytetem, pierwszą miłością i opiekunem. Powiernikiem marzeń i trosk. Aby zawsze mogła się do niego zwrócić z problemem. Żeby mu ufała. Kiedy się decydował na dziecko, zrobił to bardzo świadomie i z ogromną determinacją. Zawsze chciał być rodzicem, który je wspiera w decyzjach, a nie wypełnia swój plan i narzuca swoje postanowienia. Rodzicem, który rozumie pragnienia swojego dziecka, a nie tylko zgadza się na ustępstwa dla świętego spokoju i po długich namowach. Rodzicem, który pomaga się dziecku rozwijać, pcha do przodu, a nie ciągnie za sobą. Sam był wychowany zupełnie odwrotnie i zawsze miał żal o to do swoich rodziców, że traktowali go niemalże jak przedmiot, narzędzie do osiągnięcia swoich aspiracji.
No i nie chciał dopuścić przeszłości do głosu. Bał się jej jak ognia.
I nagle znów jak obuchem w głowę, dostał uświadomieniem, że jest na straconej pozycji, bo choćby nie wiadomo jak się starał, to tych zmian w życiu Ma-ri miało być coraz więcej. Miały zachodzić codziennie, niemalże z minuty na minutę i słusznie bał się, że za nimi nie nadąży. Wiedział, że tak będzie. Życie Ma-ri potoczy się bez niego. I o zgrozo, być może z kimś innym! Tej myśli nie umiał znieść już całkowicie. Nie mógł przetrawić, że Tae-hyung być może zwiąże się z kolejnym mężczyzną! O ile już tego nie zrobił!
Pisał przecież o jakimś bukiecie! Pomylił numery, łamaga i nawet nie przeprosił! — wrzeszczały na niego myśli JK'a. — Od kogo go dostał? Kim jest ten fagas! Marcel? Naprawdę się z nim spotyka? Tak strasznie się zmienił i teraz się puszcza z byle kim? Czy zawsze taki był, tylko ja tego nie widziałem? Jak zwykle dałem się zwieść! Jak zwykle byłem naiwny! Znów dałem się zmanipulować! Głupiec! Niedojda! Ślepo zakochany! Słabeusz! — jego głowę zalała fala niegodziwych pytań i oskarżeń. Toksyczna trucizna, która kiedyś już zalewała mu serce, znów popłynęła w jego żyłach.
I po raz pierwszy poczuł ogromną, przytłaczającą bezsilność wymieszaną ze złością.
Wyszedł z kuchni jak na autopilocie i zaszył się w łazience. Oparł się o marmurowy blat z umywalką i spojrzał w lustro.
Wiedział, co czuje. Wściekłość i to, że los się na nim w końcu odegrał. To go prześladowało. Prawda przebijała się boleśnie przez gruby pancerz, którym się okrył po rozstaniu i zaczęła ranić jego duszę i ciało. Serce. Bezlitośnie. Chłostała go po twarzy i śmiała się z niego.
Spowiadasz mu się z każdego wyjścia — zaczęła warczeć na niego. — Z każdego dnia, jak idiota, a on nie raczy nawet poinformować cię o pieprzonych borówkach! — niemalże krzyczała, patrząc na niego jego własnymi oczami w odbiciu lustra, a jego twarz wykrzywiał nienawistny grymas. — Zawsze biegniesz jak ten pies na każde jego wezwanie, a on to wykorzystuje! — wrzasnęła, budząc demona z dna piekieł. — Ty idioto! Poświęcasz się jak ten głupiec, a to przecież nawet nie jest twoje dziecko! — wykrzyczała i poczuł się jak bezrozumny neandertalczyk. To go otrzeźwiło. Spojrzał na siebie z pogardą i obrzydzeniem. — Co ty wygadujesz? Zidiociałeś? Ma-ri JEST I ZAWSZE BĘDZIE twoją córką! NIGDY nie waż się pomyśleć inaczej! To jego czas się pozbyć! — wycelował swoje wściekłe myśli w stronę Tae-hyunga i spojrzał na palec z obrączką, którą wciąż nosił.
Zdjął ją i wrzucił do toalety.
Natychmiast poczuł lęk i zniecierpliwienie, żeby z powrotem po nią sięgnąć. Był goły bez niej. Nagi i bezbronny, wystawiony na widok całego świata, który drwił z niego i jego bezbrzeżnego strachu. Emocje zaczęły nim szarpać w tę i z powrotem, niemiłosiernie, aż w końcu się załamał. Osunął się na kolana i zakrył twarz dłońmi. Rozpłakał się niemo. Po raz pierwszy od chwili, gdy Tae-hyung powiedział mu, czego się dopuścił, dał upust swoim emocjom, które spychał i wypierał, żeby się chronić. Ból, rozczarowanie, rozgoryczenie, zawód i wściekłość. Ogromne pokłady wściekłości. Zalały go tak potężną falą, że serce załomotało mu w piersi złamane i zabolało tak mocno, że ledwo potrafił zaczerpnąć powietrza, gdy zaniósł się płaczem na dobre.
I coś jeszcze.
Uświadomienie, że oszukiwał sam siebie, bo duma i poczucie krzywdy mu nie pozwalały inaczej. I jeszcze ten wstyd, który nosił ukryty głęboko w sercu.
NALEŻY CI SIĘ! — krzyczał rozsierdzony. — SAM JESTEŚ SOBIE WINIEN!
Kiedyś, jako bardzo młody chłopak, zanim spotkał Tae-hyunga, związał się ze starszym, żonatym mężczyzną. Ten najpierw przywiązał go do siebie, zmanipulował, a potem wykorzystywał. Obiecywał uczucie i związek. I on mu wierzył. Wierzył, że zostawi dla niego rodzinę. Chciał tego. Pragnął całym sobą. Zmanipulowany i zamroczony uczuciem, zaczął go do tego namawiać. Szczerze nienawidził tej kobiety i jej dzieci, choć wiedział, że to złe i nie powinien w ogóle się w coś takiego pakować. Jednak uczucie było silniejsze. W ciągłym braku i niedosycie pragnął więcej i więcej, a Seung-wan karcił go, trzymał na dystans, rozkazywał i jednocześnie wykorzystywał. W końcu porzucił żonę i dwóch małych synów, ale potem niedługo trwało ich wspólne „szczęście", bo porzucił też jego dla innego faceta. Ale JK nie mógł przestać o tym myśleć od chwili, gdy się dowiedział o zdradzie, że los przyszedł wyrównać z nim rachunki. Tak jak on kiedyś komuś odebrał rodzinę, tak teraz została odebrana jemu.
Nigdy nie był egoistą, ale wtedy zamroczyło go uczucie i dziś, chcąc odepchnąć to całe zło, które kiedyś wyrządził tamtej rodzinie, wmawiał sobie, że żyje mu się wygodniej i w każdym aspekcie swojego życia, które przeszło transformacje po rozstaniu z Tae-hyungiem doszukiwał się zmiany na lepsze, bo chciał znaleźć w tym pocieszenie. Eleganckie mieszkanie, wykafelkowana podłoga, ogromna luksusowa przestrzeń, a prawdą było, że to wszystko było puste i nijakie, bo jedyne czego pragnął, to słyszeć pod nogami ten skrzypiący parkiet.
On miał sens. Skrzypiał dla kogoś, kogo kochał bardziej niż siebie, a ten ktoś okazał się znów takim bezdusznym kłamcą i manipulatorem.
Przegrany i upokorzony, sięgnął do toalety i wyłowił z niej obrączkę. Założył z powrotem na palec.
Nie był gotowy się z nią rozstać.
🍁🍂🍁🍂🍁🍂🍁🍂🍁🍂
Och, JK biedaku...
Co sądzicie? Jak z tego wybrnąć?
* program opieki - jeśli nie wszyscy połączyli wątki, to jest to TEN program opieki z GAME OVER - opowieści, która się ukaże w przyszłym roku ;)
** Ggukkie i V - chłopaki z GAME OVER ;) tam co prawda Ma-ri ma inaczej na imię, ale wszystko jeszcze przed nami i można zmienić ;)
Publikuję, bo mam jeden rozdział, który nie mieści mi się w harmonogramie. A tak w ogóle to dywaguję, czy nie zrobić maratonu pomimo, że nie ma wolnych dni, bo czas mi ucieka i nie umiem się skupić na opowiadaniu świątecznym, a czas mi ucieka przez palce ehhh doradźcie, plizzzz...
Do następnego!
Sev.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro