Rozdział 10
Dzień był pogodny, ale chłodny. Słońce wyszło zza chmur jakby specjalnie na tę okazję, a powietrze było rześkie i para unosiła się z ust przy każdym wypowiedzianym słowie.
Tae-hyung z Ma-ri usiedli na trybunie owinięci szalikami.
— Tatuś wygra? — szczebiotała ona, a on tylko się uśmiechał.
— Oby nie — żartował po cichu, ale dreszcz przerażenia przeszedł mu po plecach na myśl o kolejnym dziecku.
Widział JK'a na boisku, jak stoi razem z czerwonowłosym obdartusem o ksywce V i jak o czymś rozmawiają, ale jedyne, na czym umiał się skupić to tyłek swojego męża, odziany w sportowe piłkarskie niebieskie spodenki. Biała koszulka opinała mu tors jak niedźwiedziowi i gdyby mógł, zszedłby z trybun tylko po to, żeby go po nim pogładzić.
JK dostrzegł ich na trybunie i pokiwał do nich ręką, uśmiechając się szeroko. Czerwonowłosy obdartus zrobił to samo.
— Cześć kwiatuszku! — zawołał do Ma-ri.
JK szturchnął go łokciem.
— Nie pozwalaj sobie — pogroził i dodatkowo pacnął go w tył głowy dłonią.
Czerwonowłosy obdartus się skrzywił i uniósł ręce w pytającym geście.
— Za co?
— Za to, że istniejesz — prychnął JK. — Kwiatuszek jest zarezerwowany tylko dla tatusia, co ty sobie myślisz.
V się zaśmiał.
— Aaaaa to przepraszam — parsknął kpiąco.
— Zaraz skopiemy wam tyłek i będzie po wszystkim. Nie będzie ci do śmiechu — pogroził JK.
— Zobaczymy — podał w wątpliwość wygraną V.
Dziewięćdziesiąt minut później, JK stał zdyszany na linii boiska i rękami wspierał się o kolana. Włosy miał mokrzusieńkie od potu, który lał się z niego hektolitrami i pozlepiane w strączki.
— Jakim cudem przegraliśmy? — pytał sam siebie głośno, a czerwonowłosy obdartus śmiał się, stojąc tuż obok.
— Mówiłem panu... — śmiał się równie zdyszany co JK.
— Nie masz pojęcia, co ja dziś przegrałem — dławił się słowami, mając na myśli dziecko.
Już dawno nie czuł się taki zmachany, a utrata przewagi w negocjacjach z Tae-hyungiem w sprawie dziecka dodatkowo potęgowała uczucie porażki.
— Czym was karmią, że macie tyle energii?
— Moja mama mówi, że dzisiejsze jedzenie to sama trucizna, pestycydy i antybiotyki, ale może to daje nam pałer?
— Pałer?
Obdartus przewrócił oczami.
— No energię, tak jak pan powiedział.
JK wyprostował plecy.
— A twój tata? Co on na to? Czemu nie mógł tu dziś przyjść?
Czerwono-włosy obdartus się skrzywił.
— Nie mam taty. Odszedł od nas kilka lat temu i nie mam z nim kontaktu — wytłumaczył krótko.
JK się zmieszał.
— Aaaaa rozumiem, przepraszam, nie chciałem wypytywać — powiedział i klepnął go po przyjacielsku w ramię.
Odnalazł w głowie strzępek wspomnienia, że to o nim krzyczała Ma-ri, wtedy w nocy, gdy do niej przyjechał, jak miała gorączkę. Ojciec obdartusa znalazł sobie inną rodzinę. Spojrzał w stronę Tae-hyunga. To była jego sprawka. Jak zwykle próbował uleczyć jego schorowaną przeszłością duszę i wrobił go w ten mecz zupełnie nie przez przypadek.
Mój zbawca — pomyślał o nim kpiąco, ale z czułością. Naprawdę był mu za to wdzięczny.
— Nic się nie stało. Mama jest teraz szczęśliwsza, bo kiedyś to tylko ciągle płakała przez niego — odpowiedział obdartus i urwał, bo znikąd tuż obok niego wyrósł jak spod ziemi ten drugi.
Zdyszany jak po maratonie i mokry od potu, klepnął go w plecy.
— Dobrze nam poszło leszczu, co nie? — zarechotał jak żaba.
Miał podbite oko i oczywiście śmierdział papierosami. Czerwonowłosy spojrzał na niego zaskoczony.
— Znowu? — zapytał i uniósł rękę, żeby dotknąć siniaka, ale ten odtrącił jego dłoń.
— To nic takiego — zlekceważył, uciekając wzrokiem, a na to wszystko wpadła Ma-ri.
— WYGRALIŚMY! — krzyknęła, wskakując temu z siniakiem na ręce. — Ggukkie, wygraliśmy! — cieszyła się, jakby co najmniej sama zdobyła połowę goli.
Tae-hyung pocałował JK'a w policzek.
— Brawo kochanie.
JK spojrzał na niego jak na wariata.
— Niby za co te brawa, przecież przegraliśmy.
— No właśnie, na całe szczęście — zaśmiał się jak hiena Tae-hyung. — Ale adopcja chyba dobrze ci poszła. Zobacz, jak twoja córka uwielbia braci — zakpił i wskazał skinieniem głowy na dwóch obdartusów, których adorowała ich córka. — Kwiatuszek i...
— Chwasty — dokończył JK drwiąco.
Tae-hyung się zaśmiał i przewrócił oczami. JK wymierzył w niego palcem.
— Wrócimy jeszcze do negocjacji — powiedział sugestywnie i wypchnął przy tym policzek językiem. Jego oczy uśmiechnęły się przekornie. — Nawet wiem, jak cię przekonać, znam argument, któremu się nie oprzesz — dodał i zafalował brwiami. — Leży w kuchni na blacie i na podłodze w salonie albo pod prysznicem, który wolisz? — zapytał nikczemnie, a Tae-hyung już wyciągał w jego stronę rękę, żeby mu zatkać usta, ale on ją pochwycił i pocałował. — A teraz... — urwał i spoważniał. — Dziękuję, że po raz kolejny ratujesz moją duszę.
Tae-hyung uniósł brwi pytająco.
— Ratuję?
— Wiem, że chłopaka zostawił ojciec, powiedział mi przed chwilą — powiedział z nostalgią JK.
Tae-hyung uśmiechnął się zadowolony.
— Mógłbyś mi choć trochę pomóc — powiedział przekornie.
Teraz JK uniósł brwi pytająco.
— Pomóc? Ja? Tobie? W czym? — dopytywał zaskoczony.
Tae-hyung wskazał skinieniem głowy na Ma-ri i chłopaków.
— Zobacz, jak ona ich lubi. Może zaprosilibyśmy ich gdzieś.
JK natychmiast zaoponował.
— Nie ma mowy, nie namówisz mnie. Tylko nie oni.
— Eh, chciałem chociaż spróbować — westchnął Tae-hyung. — Ma-ri, pożegnaj się, wracamy do domu — poinstruował córkę, a ona pomachała chłopakom rączką i podbiegał do niego.
Złapała za rękę jednego i drugiego tatę i ruszyli w stronę samochodu.
— Ma-ri kochanie, chciałabyś mieć braciszka? — zapytał Tae-hyung, udając lekki ton, jakby zrobił to od niechcenia.
JK spojrzał na niego zaskoczony, a jego oczy uśmiechnęły się mimowolnie.
Ma-ri podskoczyła i zachichotała.
— No pewnie — powiedziała radośnie.
JK uścisnął jej małą rączkę i uśmiechnął się sam do siebie.
— Mój kwiatuszek.
— Ale żeby był starszy. Jak Ggukkie i V — dodała Ma-ri.
JK się skrzywił, a Tae-hyung się zaśmiał i spojrzał na niego znacząco.
— I co z tym zrobisz, kochanie?
JK syknął zirytowany. Był jak w potrzasku. Odwrócił się na pięcie.
— Ej, obdartusy! — zawołał na chłopaków, którzy wciąż stali na skraju boiska i cieszyli się z wygranej.
Spojrzeli na niego obaj jednocześnie.
— Lubicie mak-guksu?
Obaj przytaknęli głowami jak postaci z kreskówek.
— Dziś wieczorem przyjdźcie na kolację.
Chłopcy się uśmiechnęli i znów przytaknęli głowami, że przyjdą.
JK znów odwrócił się na pięcie i nawet nie zerkając na Tae-hyunga, uścisnął rączkę Ma-ri w swojej i ruszył do samochodu.
Tae-hyung uśmiechnął się zadowolony.
— Ma-ri, to może skoro braci już masz, to chciałabyś pieska?
— Tak! — zapiszczała w odpowiedzi Ma-ri i aż zatupała nóżkami. — Będzie miał na imię Bam.
Tae-hyung i JK spojrzeli na siebie automatycznie. Bam to po koreańsku...
🍁🍂🍁🍂🍁🍂🍁🍂🍁🍂
KONIEC części 1 - tak, tak, nie macie problemów ze wzrokiem ;D
🍁🍂🍁🍂🍁🍂🍁🍂🍁🍂
Ktoś zna tłumaczenie? Prawdziwy Bam, ma na imię "noc" (podobno, nie wiem czy to zostało potwierdzone), ale słowo bam (밤, 밤나무) oznacza też coś innego ;) myślę że JK jak je wybierał to kolor psiaka też nie był bez znaczenia ;) Dajcie znać w komentarzu ;)
Z kolei JK z Chestnut people jeszcze tego nie wie ani Wy też nie, jak bardzo uratuje tych dwóch obdartusów za kilkanaście dni. Zwłaszcza tego jednego, cuchnącego papierosami ;) Ale to już w innej historii, gdzie on sam wystąpi jako Pan Jeon, a JK'em będzie ten zalatujący tytoniem nastolatek ;) który... wcale nie zalatuje nimi dlatego, że sam pali. Jakim cudem? Odkryjemy to, czytając.
"Chestnut people" i jego spin-off "Game over" - to moja pierwsza tego typu opowieść, gdzie bohater z teraźniejszości, ratuje tego młodego siebie z przeszłości. I nie, nikt nie będzie podróżował w czasie, ale istotnie zatoczymy koło, jeśli chodzi o przeszłość JK'a.
Napisałam "Chestnut people" między innymi właśnie po to, aby stworzyć złożony profil psychologiczny bohatera przeniesionego. Co to oznacza? Tylko tyle, że człowiek powinien się uczyć na własnych błędach i nie pozwalać ich powielać innym, młodszym od siebie. Układając w głowie fabułę "Game over", a potem ją spisując, zdałam sobie sprawę, że problem, który tam poruszam, jest o wiele głębszy i że mój bohater potrzebuje kogoś, kto poda mu pomocną dłoń. Będzie autorytetem, światełkiem w tunelu, ale jednocześnie nie będzie zbawcą i będzie bardzo dobrze rozumiał problem.
Ich krótką interakcję, JK'a i Obdartusa śmierdzącego fajkami, dobrze pokazuje TikTok, który opublikowałam na moim koncie przed chwilą ;) Zapraszam do obejrzenia.
I nie, nie chodzi o toksyczną relację JK'a z Seung-wanem, którą Obdartus miałby powielić. Nie. JK skrywa dużo więcej tajemnic, niż się dowiedzieliśmy, a co miało bezpośredni wpływ na to, dlaczego związał się właśnie z kimś takim jak Seung-wan.
Czasami po prostu potwory żyją z ludźmi w toksycznej symbiozie i podają ich sobie z rąk do rąk taką ofiarę, zepsutą zabawkę, którą się znudzili, a ludzie tego nie dostrzegają, zwłaszcza ci młodzi, zagubieni, bo zaślepia ich uczucie, przywiązanie, obowiązek, ale też strach. Ogromne pokłady paraliżującego strachu, który jest im wlewany do gardła siłą, a oni nie mają innego wyjścia, jak tylko go przełknąć i pozwolić mu się panoszyć w swoim wnętrzu. Najczęściej z wierzchu tego nie widać, ale w środku to kompletna dewastacja i zgliszcza. A wystarczy czasem jedynie wiara w nich samych i wyciągnięta pomocna dłoń, aby stanęli w swojej obronie i zrzucili kajdany.
Jak widać, kolejny trudny temat przed nami. Ktoś się domyśla, czego dotyczy? Czekam na odpowiedzi ;)
Do zobaczenia w Game over!
Sev.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro