Rozdział 9
Jonah
Od kiedy dowiedziałem się, że jestem adoptowany, zawsze podświadomie bałem się, że spotkam go na ulicy. To śmieszne, bo przecież nie miałem pojęcia, gdzie mieszkał, ale ta myśl była silniejsza. Bałem się, że go zobaczę i od razu rozpoznam. Nie będę umiał przejść koło niego obojętnie, bo on też od razu będzie wiedział, że to ja.
Mój biologiczny ojciec.
Człowiek, który dał mi życie, a potem mnie porzucił.
Teraz nie żyje.
Umarł.
Nie spotkam go nigdy na ulicy — to pierwsza myśl, jaka we mnie uderza, zaraz po wszystkich tych okropnych wspomnieniach, jakie nagle przywołała do mnie wiadomość o jego śmierci.
Czuję ulgę i nieposkromioną satysfakcję. Radość wręcz.
Dostał to, na co zasłużył — osądzam go natychmiast, choć wiem, że nie powinienem.
Staram się opamiętać.
Dlaczego to czuję? Tę radość? Przecież to źle. Nie powinienem jej czuć. Śmierć to coś strasznego, bez względu na to, kto umiera, ale ja czuję się z tym ... dobrze.
Jestem złym człowiekiem? Tak jak on? Jak mój biologiczny ojciec?
Nie chcę. Boję się, że jestem do niego podobny i jestem zły jak on, bo przecież człowiek, który porzuca swoje dziecko, musi być zły.
— Jonah — mama odzywa się pierwsza.
Jej głos budzi mnie z letargu.
— Czy ja w ogóle się tak nazywam? — wybucham płaczliwie, ale czuję palącą potrzebę właśnie teraz się tego dowiedzieć, czy Jonah jest moim imieniem.
Nigdy nie chciałem nic wiedzieć, ale teraz chcę. Chcę wiedzieć, czy moje imię należy do mnie, skoro na nazwisko miałem Larsson i nazwisko Conti, tak naprawdę nie jest moje.
Nie jest?
Jest.
Przecież tylko je pamiętam. Tylko je znam. Nie chcę się nazywać Larsson i się nie nazywam, ale chcę się nazywać Jonah. Nie rozumiem do końca tej różnicy, ale chyba polega na tym, że nazwisko dali mi rodzice, moi rodzice, Michael i Elen, bo muszę się nazywać tak jak oni, w świetle prawa, to oczywiste, ale nie chciałbym, żeby zmienili mi imię, bo się im nie podobało, bo chcieli mnie innego, bardziej do nich pasującego. Ja już wystarczająco mało ich przypominam, żeby teraz się dowiedzieć, że moje imię też tu nie pasowało, więc je zmienili.
Chciałbym wiedzieć, że wybrali mnie z tym imieniem. Bezwarunkowo. Ze świadomością, że ktoś inny je dla mnie wybrał, ale oni chcieli mnie bez względu na imię. Wzięli mnie do siebie takiego, jakim byłem. Z imieniem Jonah i z plamą na piersi, bo chcieli mnie i nie liczyło się dla niech to, jak się nazywam i jak wyglądam.
Jestem Jonah. Chcę nim być.
Rose nauczyła się mówić to imię jako pierwsze. Dee zna mnie jako Jonaha. To imię wiele dla mnie znaczy. Nie chcę, żeby to inne imię — jeśli istnieje — mnie prześladowało, gdy usłyszę je kiedyś na ulicy i zawsze będę podświadomie wiedział, że to moje prawdziwe imię. Nie chcę pod spodem czuć tego innego imienia. Będzie mnie uwierać. Chcę, żeby imię Jonah do mnie należało. Chcę być sobą. Jonahem.
— Nigdy nie zmienilibyśmy ci imienia — zarzeka się mama.
Patrzę na nią uważnie, a potem na ojca, ale nie widzę na ich twarzach ani grama wahania. Wierzę im i czuję ulgę, pomimo że to oznacza, że dał mi je on. Mój biologiczny ojciec, uczestniczył w wyborze mojego imienia, ale i tak chcę się tak nazywać. To jedyna rzecz, jaką mi dał, resztę odebrał mi, gdy porzucił mnie w ośrodku. Odebrał mi godność, poczucie bezpieczeństwa i pewność siebie, której do dziś chyba przez niego mi brakuje.
— Oczywiście — potwierdza ojciec. — Nie byłeś szczeniaczkiem ze schroniska, Jonah, co ty sobie wyobrażasz? — warczy.
Czuję jak od słów ojca — choć brzmią ostro i upominająco — wlewa się we mnie spokój. To ten sam spokój, który mnie ogarnął, gdy spotkałem go po raz pierwszy. On chyba od zawsze tak na mnie wpływał. Jego obraz zaczyna mi się pojawiać we wspomnieniach. Widzę go młodszego. Majaczą mi w głowie jego oczy. Niebieskie. Pamiętam, że patrzyły na mnie w ten szczególny sposób. Wraca do mnie pierwsze wspomnienie związane z nim. Wyciągnął do mnie rękę i nie wystraszył się, gdy cofnąłem się o krok. Schował ją w kieszeni. Myślałem, że odwróci się i odejdzie, ale on się uśmiechnął i wyciągnął ją po raz drugi. Kiwnął na mnie, żebym poszedł za nim. Zrobiłem to jak w transie, pomimo strasznego lęku. Szliśmy alejką przy ośrodku. Nic nie mówił. Czasem na mnie zerknął, czy za nim idę, za to ja patrzyłem na niego jak na ducha. Niby się bałem, ale czułem spokój i siłę, jaka z niego emanowała i to mnie za nim wiodło. Idąc i gapiąc się na niego, nie patrzyłem pod nogi. Pamiętałem upomnienia mojego biologicznego ojca, że mam patrzeć zawsze gdzie lezę, ale teraz nie potrafiłem. Potknąłem się i upadłem. Zacząłem płakać, bo kolana piekły mnie i bolały, a ja, choć starałem się bardzo, to nie potrafiłem powstrzymać łez. Chciałem uciekać. Myślałem, że zacznie krzyczeć, że powinienem być uważniejszy, ale on, zamiast krzyczeć, podbiegł do mnie i mnie podniósł. Zmartwił się czy nic mi nie jest. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i wytarł nią najpierw moje łzy, a potem kolana i je podmuchał. Wciąż patrzył na mnie w ten wyjątkowy sposób, pomimo że ja byłem nieuważny. Potem wstał i znów podał mi rękę. Nie zawahał się. Nie zrezygnował, choć już raz ją odtrąciłem. Obiecał, że więcej nie upadnę, jeśli będę się go trzymał. Podałem mu swoją natychmiast. Uwierzyłem mu, bo pierwszy raz od bardzo dawna poczułem, że ktoś mnie akceptuje, bez cienia wątpliwości. Z moimi humorami, płaczem, strachem, z rozbiciem i niepewnością. Ze wszystkim, co towarzyszyło mi w trakcie pobytu w ośrodku. Nie bał się mojego braku zaufania. Wręcz przeciwnie, czułem, że o nie walczy. Zaproponował mi rozwiązanie, pomoc, wsparcie. Pamiętam, że ogarnął mnie spokój i... chęć przynależenia właśnie do kogoś takiego jak on. Do tego odważnego człowieka, który wyciągnął do mnie dłoń.
Poszliśmy razem dalej, a ja już jej nie puściłem.
Zobaczyłem w nim wtedy kogoś godnego zaufania. Pewnego i stabilnego. Wyrozumiałego. Zależało mi na jego akceptacji. Dziś jego oczy już dawno na mnie tak nie patrzą, nie akceptują mnie tak jak wtedy, bo zawiodłem go zbyt wiele razy, ale ja wciąż czuję te same uczucia przy nim, spokoju i ufności i chciałbym, oddałbym wszystko za to, żeby jego oczy znów, tak na mnie patrzyły.
Wspomnienia, jak za dotknięciem magicznej różdżki, wróciły, żeby uzmysłowić mi, że to on jest moim ojcem, nie żaden Ove jakiś tam Larsson, którego ledwo pamiętam.
Nie chcę pamiętać tego człowieka, tego Ove, bo gdy o nim myślę, strach paraliżuje mi styki w mózgu i już nie czuję spokoju i stabilności. Czuję się porzucony i zdradzony. Totalnie bezsilny, a gdy przebija się w mojej głowie myśl, że nie żyje, to czuję radość oraz dziką satysfakcję. Nie chcę się tak czuć. Boję się. Nie chcę być z nim w żaden sposób połączony. To zły człowiek. Porzucił mnie. Nie chcę być złym człowiekiem, tak jak on, bo cieszę się z jego śmierci. Nie chcę, żeby cokolwiek mnie z nim łączyło. To nie jest mój ojciec.
Michael Conti jest moim ojcem. Ten, przy którym nie czuję tego uczucia zdrady i porzucenia. Ten, który może już nie patrzy na mnie w ten szczególny sposób, ale to wciąż on i przy nim mimo wszystko czuję się bezpiecznie. Chcę być do niego podobny. On na pewno nie cieszy się ze śmierci mojego biologicznego ojca. Ja też nie chcę, ale nie potrafię zatrzymać tego uczucia w mojej głowie.
Co ja zrobię? Obiecałem Dee być lepszy. Znów ją zawiodę.
— To ty jesteś moim ojcem, prawda? — pytam jak w letargu. — Nie on, nie ten człowiek, o którym mówisz — żądam, żeby mi to potwierdził.
Sądzę naiwnie, że jak mi to potwierdzi, uczucie satysfakcji mnie opuści. Będę podobny do MOJEGO ojca. Do Michaela Conti. Będę lepszy. Nie zawiodę Dee.
Spuszcza wzrok.
— Bardzo bym tego chciał... — mówi ciężkim głosem.
— Powiedz, że jesteś! — wydzieram się na niego, przerywając mu, ale to nie robi na nim żadnego wrażenia.
Wciąż mi nie potwierdza.
Wściekłość wybucha natychmiast. Dlaczego mi nie potwierdza tego, co mówię?!
— A ty? — pytam teraz mamę wyzywająco. — Jesteś moją mamą?
Robię to tak, jakbym właśnie w tej chwili dowiedział się o adopcji i żądał od nich gwarancji, że to nie prawda. Przecież wiem o tym od kilku lat. Dlaczego teraz mnie to tak boli? Dlaczego tak mi z tym źle?
BO NIE CHCĘ, BYĆ DO NIEGO PODOBNY! NIE CHCĘ, NAZYWAĆ SIĘ LARSSON! I NIE CHCĘ, BYĆ JEGO SYNEM!
MAM SWOJĄ GALAKTYKĘ!
ON DO NIEJ NIE NALEŻY!
CHCĘ BYĆ DOBRY!
Mama spuszcza wzrok. Zasłania twarz dłońmi. Chyba zaczyna płakać. Rose siedzi i patrzy na nas osłupiała. Chyba czuje napiętą atmosferę. Buzia zaczyna jej się krzywić i zaczyna buczeć. Mama odsłania twarz, ma czerwone oczy, chce do niej podejść.
— Nie! Ja to zrobię! — zatrzymuję ją i szybko podchodzę do Rose.
Biorę ją na ręce. Wtula się we mnie. Przestaje płakać. Całuję ją w policzek. Ona mnie kocha. Nie odsuwa się ode mnie jak rodzice. Odwracam się z impetem.
— To moja siostra! Jest Gwiazdą, a ja jestem Ziemią! — wrzeszczę na nich bezwiednie, nawet nie orientując się, co wykrzyczałem.
Czuję, jak łzy pieką mnie pod powiekami. Dyszę ciężko, żeby je powstrzymać. Wodzę wściekłym wzrokiem od mamy do ojca.
Widzę w momencie, jak na mnie spogląda. To znów jest to wyjątkowe spojrzenie. Wie, o czym mówię. O naszej galaktyce. Zorientował się w mgnieniu oka. On zawsze wie, ale jest zaskoczony, widzę to, nie spodziewał się, że ten naiwny obraz nas, wciąż tkwi mi w głowie.
Dlaczego sądzi, że mógłbym o tym zapomnieć?
Dlaczego zawsze we mnie wątpi?
Naprawdę jestem taki beznadziejny? Taki nijaki? Bez wartości? Dla nikogo nic nieznaczący?
Dlaczego spodziewa się po mnie tylko złych rzeczy?
PEWNIE DLATEGO, ŻE WIDZI, ŻE JESTEM DO NIEGO PODOBNY! DO MOJEGO BIOLOGICZNEGO OJCA! JESTEM PODŁY I ZŁY!
Czuję obezwładniający mnie żal, strach i ogromną złość. Nikt nie zapewnia mnie o tym, że jestem choć trochę ważny. Choć trochę coś dla nich znaczący i dobry! To sprawia, że wierzę w to, że jestem zły. To przejmuje nade mną kontrolę.
Nie wiem co się ze mną dzieje.
Nie wytrzymuję tego natłoku emocji i czuję, jak przeładowują się we mnie. Nie potrafię nad tym ani zapanować, ani tego powstrzymać.
NIE CHCĘ BYĆ ZŁY!
Siadam z Rose na krześle i zaczynam płakać. Głośno. Wstydzę się tego, ale nie potrafię sobie inaczej pomóc. Chowam twarz w małym ramieniu Rose. Siedzę, ściskając ją mocno i zanoszę się płaczem, a ona zaczyna mnie pocieszać.
— Nie płakaj — mówi tym swoim słodkim głosikiem, odpycha się i obejmuje moje policzki małymi rączkami. — Jonah nie płakaj, Rosie tu jest, popac na mie — prosi słodko, jak wtedy gdy chowałem przed nią twarz w poduszce.
Podnoszę na nią oczy. Wszystko wewnątrz mi drży. Wydaje mi się, że też zacznie płakać, ale nie. Ona z naiwnym, dziecięcym przejęciem, chce się mną zaopiekować. Kolejne emocje wybuchają we mnie jedne po drugich. Czuję miłość, troskę i zaangażowanie Rose, choć jest taka malutka i w ogóle nie zdaje sobie z tego sprawy, jak na mnie wpływa. Gasną tak samo szybko, jak wybuchają i czuję ulgę, którą sprawił mi płacz i jej słowa. One dają mi wytchnienie, rozładowują to, co się tak nagle we mnie skumulowało. Uspokaja mnie. Ona jedna daje mi potwierdzenie. Jestem dla niej ważny. Nie jestem zły. Dba o mnie, a przecież o złych ludzi się nie dba.
Gładzi mnie po twarzy i obserwuje uważnie. Moje oczy pierwsze zaczynają się do niej uśmiechać i natychmiast na jej buzi też pokazuje się uśmiech. Cieszy się, że już ze mną lepiej.
— Jus nie płakaj — prosi.
Parskam śmiechem i ona też zaczyna chichotać. Nie wie, że ja śmieję się z niej i z jej przekręconych słów, ale nie wie też, że one znaczą dla mnie tak wiele. Ostatnie łzy spływają mi po policzkach, a śmiech Rose im towarzyszy. Mój też. Śmieję się i płaczę jednocześnie. Chyba sam z siebie. Jak Dee dziś rano u niej na schodach. Teraz ją rozumiem. To śmieszne uczucie. Z jednej strony smutne, a z drugiej wesołe. Pozwala się rozluźnić. Emocje dzięki niemu opadają.
Wycieram łzy z policzków rękawem koszulki. Uśmiecham się do Rose, ale ona patrzy na mnie z uwagą. Znów obejmuje rączkami moje policzki, jakby zmuszała mnie, żebym patrzył tylko na nią.
— Kocham cie duzo — mówi i całuje mnie w policzek. — Nie płakaj jus Jonah — powtarza. — Tu mam seldusko, kocham całym jak Jonah — pokazuje palcem miejsce na swojej piersi.
Śmieję się znów przez łzy, bo w momencie z powrotem pojawiły się w moich oczach, ale teraz już jestem spokojny. Jestem sobą.
Jestem Jonah.
Brat Rose.
Nie jestem zły.
Jestem Ziemią. Dobrą planetą. Na zawsze przechyloną trochę na bok. Skrzywioną? Tak, można tak powiedzieć, ale dobrą, a ona jest Gwiazdą. Spadła mi z nieba. Zgubiłem się na chwilę, a ona mnie odnalazła. Jestem tu, bo ona tu jest. Zawsze gotowy, żeby ją złapać, tymczasem, ona spada tylko dla mnie, żeby mnie pocieszyć. Przecina niebo, żeby sprawić mi radość. Zachwycić mnie. Zrobiła to. Zachwyciła mnie swoją postawą.
Zaczyna się znów uśmiechać i poprawia podwinięte nogi na moich kolanach. Ogląda się na stojących jak kołki rodziców, jakby miała im za złe, że nic nie robią, żebym nie płakał. Czuję się przed nimi jak kretyn, nie pamiętam, kiedy ostatni raz płakałem, ale to, co mi powiedziała Rose, było tym, czego właśnie było mi trzeba. Jest moim superbohaterem, tym samym, którym ja dla niej byłem, kiedy się urodziła. Też nie pozwoliłem jej płakać. Jest taka malutka, a wiedziała co zrobić. Skąd?
Bo mnie kocha. To proste. Dla niej jestem jej bratem, zawsze nim będę, a nie adoptowanym, biednym dzieckiem. Nie jakimś tam przypadkowym zagubionym człowiekiem. Jestem jej bratem. Ona mnie o tym zapewniła. Nic więcej nie było mi potrzebne. Ja też kocham ją całym sercem. Zawsze będę ją o tym zapewniał. Należymy do siebie. Jesteśmy połączeni.
— Jonah — odzywa się niepewnie ojciec.
Spoglądam na niego w górę. Mama wciąż płacze. Dlaczego płacze? Bolą mnie jej łzy.
— Musieliśmy ci powiedzieć — tłumaczy się ojciec.
— Wiem — mówię spokojnie.
Rozumiem dlaczego. Nie rozumiem jedynie, skąd ojciec się dowiedział, ale nie chcę wiedzieć, dlatego nie pytam.
Wciąż trzymam Rose na kolanach, a ona teraz obejmuje mnie rękami i tuli się do mnie, jakby za chwilę miała usnąć mi na ramieniu. Tylko że jej uścisk jest mocny i wiem, że boi się, że znów będę płakał.
Nie będę. To był chwilowy, niekontrolowany wybuch. Teraz już panuję nad sobą, dla niej. Jeśli ona nie chce, to zrobię wszystko, żeby się nie rozpłakać.
— Zrobisz z tym, co będziesz chciał — ciągnie dalej ojciec.
Marszczę brwi. Co to za sugestia?
— Nic nie będę z tym robił — warczę na niego. — Nie znam tego człowieka i nie chcę nawet o nim rozmawiać. Dowiedziałem się, że nie żyje, okej, ale nic więcej nie chcę o nim wiedzieć.
— Noo dobrze, ale... — zgadza się ze mną.
— To ty jesteś moim ojcem, prawda? — przerywam mu i znów chcę gwarancji.
Wiem, że w świetle prawa to on jest moim ojcem, ale mi nie o tę gwarancję chodzi. Chcę tej, która wypływa z serca. Wciąż chcę jego akceptacji. Tej, którą miałem kiedyś. Bardzo mi jej brakuje.
Ojciec zdejmuje marynarkę i kuca przy mnie i Rose. Chwilę się zastanawia, a potem przysuwa sobie krzesło i siada na nim obok. Opiera się łokciami o kolana i chwilę nad czymś myśli.
— Chyba czas na poważną rozmowę — wzdycha. — Tę, której nigdy nie odbyliśmy od chwili, gdy dowiedziałeś się, że jesteś adoptowany — przerywa, a ja nabieram powietrza, żeby mu zaprzeczyć. — Musimy porozmawiać — powstrzymuje mnie natychmiast. — To źle, że tak długo zwlekałem. Wiem, że mama swoją z tobą odbyła, a ja naiwnie myślałem, że wszystko, co dotyczy mnie, sam zrozumiesz, dopowiesz sobie. Byłem w błędzie. Zawiodłem cię. Nie powinienem...
— Tato...
— Chcę, żebyś wiedział, że na nic w życiu nigdy tak nie czekałem, jak na to aż mnie nazwiesz tatą — wzdycha smutno i opiera czoło o rękę.
Jego słowa bardzo mnie zaskakują. Byłem aż tak ważny? To niemożliwe.
Ojciec jest jakby smutny, gdy to mówi, a ja nie rozumiem dlaczego. Przecież mówi, że czekał, a ja nazywam go tatą, spełniłem jego oczekiwania, więc dlaczego jest smutny?
Rose puszcza mnie i siada na moich kolanach.
— Tata — gada do niego i kiwa głową na tak, że to on nim jest.
Śmiejemy się z niej chwilę, ale ojciec znów poważnieje.
— Długo kazałeś mi czekać — podnosi na mnie wzrok i uśmiecha się do mnie, ale jakby widział mnie tylko w swoich wspomnieniach. — Byłeś uparty, ale doczekałem się, pierwszy — mówi z dumą i zaczyna się śmiać jakby sam z siebie, a ja patrzę na niego jak urzeczony, nigdy mi tego nie opowiadał. — Mama była zazdrosna — wytyka jej i patrzy na nią przez chwilę z przekorą, a ona siada na krześle z drugiej mojej strony i się uśmiecha. — Pamiętam, nie przyznała się, ale ja to wiedziałem, było mi trochę jej żal, ale cieszyłem się, że to mnie nazwałeś pierwszego tatą. Byłem strasznie dumny. Dosłownie rozpłynąłem się w tym jednym słowie, wiesz? — pyta, a ja zaprzeczam, kręcąc głową. — Za to dziś, to ja zazdroszczę jej, że jest ciebie taka pewna, zwłaszcza tego, że ją kochasz — wyznaje, a ja zerkam na niego szybko. Co on gada? — ... tak, zazdroszczę jej, Jonah — ojciec mówi to w ten sposób, jakby wątpił, że jego też kocham. — Wystarczy na was spojrzeć razem i widzi się matkę i syna — wzdycha ciężko. — Mówicie w ten sam sposób, macie ten sam ton głosu, wybuchacie śmiechem dosłownie tak samo i macie to samo irytujące spojrzenie, gdy się na mnie złościcie — wyłuszcza i śmieje się krótko. — Widać po was od razu, że łączy was coś szczególnego, ja też zawsze chciałem to z tobą mieć, tę więź — tłumaczy. — Wierzyłem, że skoro mnie nazwałeś pierwszego tatą, to znaczy, że ją mam — dodaj, jakby się żalił, że teraz już jej nie ma, a ja przypominam sobie ten moment, gdy powiedziałem do niego „tato" po raz pierwszy i aż boli mnie w piersi, gdy o tym myślę, bo to wtedy pokochałem go całym moim małym sercem.
Tak bardzo chciałem mu to wtedy powiedzieć, ale nie potrafiłem. Nie potrafiłem znaleźć słów. Nie umiałem ich, bo nie znałem na tyle dobrze angielskiego. Teraz zdaję sobie z tego sprawę. Teraz gdy wiem, że mówiłem w tym innym języku! Myślałem, że ojciec to wie. Przecież on zawsze wszystko wie, dlaczego teraz podaje to w wątpliwość?
Nie wiem, dlaczego teraz nagle to wszystko pamiętam, ale obrazy same się pokazują. Widzę nas, jak kołyszemy się na huśtawce.
— Pamiętam to — mówię do niego.
Spogląda na mnie pytająco.
— Tam — pokazuję palcem w stronę drzwi, jakbym chciał mu to udowodnić. — Powiedziałem ci to na huśtawce.
Przytakuje skinieniem głowy. Teraz wiem, że to, co widzę co jakiś czas we śnie, jest prawdą. Prawdziwym wspomnieniem tego, jak pierwszy raz nazwałem mojego ojca, tatą. To niesamowite uczucie to pamiętać. Nie śnić, nie wyobrażać sobie. Pamiętać.
— Zgadza się — potwierdza i teraz już wiem na pewno, że mój sen nie był tylko snem, a wspomnieniem. — W życiu nie byłem szczęśliwszy...
— Dlaczego wciąż nie jesteś? — pytam, bo oczywistym jest dla mnie, że coś się zmieniło.
Milczy przez chwilę. Zbiera myśli.
— Od kiedy cię zobaczyłem po raz pierwszy, Jonah — zaczyna i potrząsa dłońmi złożonymi jak do modlitwy, ale z wahaniem. — Wiedziałem, że nasze życie z tobą będzie jaśniejsze... — zacina się, ale szybko zbiera w sobie. — Po prostu to wiedziałem. Czułem to bardzo głęboko, że chcę cię nauczyć wszystkiego, co potrafię, dać ci wszystko, co mam, że zawsze będę trzymał cię blisko, ale nauczę się jak pozwolić ci odejść swoją drogą, kiedy przyjdzie na to czas, a na razie chciałem wygładzić każdą twoją ścieżkę, którą dotąd szedłeś, chciałem, żebyś zapomniał ten gorzki czas, który spędziłeś w ośrodku, każdym uderzeniem mojego serca chciałem bronić twojego oddechu i sprawić, że wszystko dla ciebie będzie łatwiejsze niż było dla mnie w twoim wieku — tłumaczy, wylewając to wszystko z siebie jak potok słów, których nie da się zatrzymać i widzę, że jest tym skrępowany.
Mama obok pociąga nosem, ale nawet nie wiem, kiedy chwyciła mnie za rękę.
— Jesteś za młody, żeby zdać sobie sprawę, jak bardzo oboje z mamą cię kochamy i jak niewyobrażalnie wiele wniosłeś do naszego życia, a do mojego zwłaszcza, dlatego potrzebna jest nam ta rozmowa — ojciec ciągnie dalej, ale mówiąc to, opuszcza wzrok. — Musisz się dowiedzieć, jak bardzo ważny dla mnie jesteś, bo kiedy się pojawiłeś, nareszcie miałem kogoś, kogo mogłem poprowadzić, być autorytetem, ale też być bezpiecznym schronieniem. Dla ciebie, bo czułem, że mnie potrzebujesz — zerka na mnie. — Chciałem, żebyś mi ufał i chciałem być tego wart — mówi, patrząc mi prosto w oczy. — Mój ojciec mi tego nie dał, a ja chciałem być inny i dać to komuś. Tobie, bo na to liczyłeś, widziałem to w twoich oczach. Ufałeś mi zaraz od pierwszego dnia, gdy się spotkaliśmy — gestykuluje dłonią, wskazując na mnie. — Bardzo chciałem być twoim ojcem. Nikt o tym nie wie, tylko Bóg, któremu dałem wtedy na korytarzu ośrodka, gdy nas wezwali, w zastaw wszystkie moje dni, żeby móc cię wychować i być przy tobie — jego słowa uderzają we mnie jak piorun. Oddałby życie za mnie? Nie wierzę, a on chyba to widzi, bo zaczyna mówić dalej. — Obiecałem mu wypełnić każdy dzień obowiązkiem wobec ciebie, żeby tylko mi cię nie odbierał. Nie zrobił tego, był dla mnie łaskawy, a ja do dziś wypełniam przysięgę, jaką mu wtedy złożyłem. Zawsze chciałem, żebyś każdego dnia był tego pewny, że to ja jestem twoim ojcem, a ty dziś pytasz mnie, czy to ja nim jestem? Myślałem, że o tym wiesz i jesteś tego pewny. Jestem zdruzgotany, Jonah. Dużo bardziej niż wtedy, gdy powiedziałeś mi na korytarzu szpitala, gdy urodziła się Rose, że nim nie jestem — słowa ojca przywołują to wspomnienie i strasznie mnie ono boli, bo przecież nigdy nie chciałem tego powiedzieć. — Potrafiłem to zrozumieć, dlaczego tak powiedziałeś, ale dzisiejszego pytania nie rozumiem — mówi z dezorientacją w głosie i kręci głową, zawiedziony. — Mam ci przytaknąć, że jestem twoim ojcem? Ty tego naprawdę nie wiesz? Zawsze chciałem i chcę nadal, ale to ja musiałbym zadać ci to pytanie. Czy jestem twoim ojcem, Jonah? Bo to ty mi na to nie pozwalasz od pewnego czasu — zaczyna mówić coraz bardziej nerwowo, a ja czuję się jeszcze bardziej zaskoczony tym, co słyszę. Jak to ja mu nie pozwalam? Chcę zadać mu to pytanie, ale on nie czeka i mówi dalej — Odpychasz mnie. Odtrącasz. Ignorujesz. Czuję się z tym niepewnie i dlatego błądzę. Szukam cię, zaczepiam, chcę być blisko, chcę rozmawiać, żartować, ale ty tylko się na mnie złościsz, bo nie potrafię być wyluzowany tak, jak ty i nie potrafię z tobą rozmawiać, tak jakbyś chciał, a w najgorszym przypadku w ogóle nie chcesz ze mną rozmawiać. Nie odzywasz się, jakbyś się mnie wstydził — teraz już mówi bardzo nerwowo z coraz większym wyrzutem i żalem. — Boję się wtedy, że cię tracę, a nie chcę. Przyciskam obowiązkami i decyzjami coraz mocniej i wtedy ty stawiasz się jeszcze bardziej. Zapominam, że masz twardy charakter, więc gdy sobie to uzmysławiam, puszczam cię wolno, a ty natychmiast znikasz mi z oczu i strach zalewa mi serce. Boję się, że zabłądzisz, jeśli już pozwolę ci iść samemu. Czasem mnie zaskakujesz i radzisz sobie lepiej niż gdybym to ja cię poprowadził, ale czasem ci się nie udaje. Faktycznie błądzisz, ale do mnie nie wracasz jak do ojca, więc z obawy, że pobłądzisz jeszcze bardziej, przyciągam cię z powrotem, mocno, pokazuję, co zrobiłeś źle, żebyś mógł zrozumieć, a ty wracasz do mnie, ale z przymusu, nie ze zrozumieniem i ufnością i między nami jest tylko gorzej. Nie rozmawiamy, mijamy się i czuję się niepotrzebny, a chciałbym tylko cię czegoś nauczyć, przybliżyć ci zasady, dzięki którym chcę, żeby było ci w życiu łatwiej i żebyś był dzięki temu pewny siebie i otwarty, kompetentny i zaradny, ale ty mnie ignorujesz. Nie słuchasz. Uważasz, że to staromodne bzdury. Wiem, że tak o tym myślisz — oskarża mnie i mierzy we mnie palcem. — Chcesz sam na siłę coś zbudować, pozwalam ci na to, ale kiedy widzę, że sobie nie radzisz, chcę ci pomóc. Wtedy jest najgorzej. Warczysz, jakbym chciał dla ciebie źle, a ja przecież nie chcę. Szanuję, że chcesz być niezależny, ale też nie chcę, żebyś musiał wszystko budować jak ja od podstaw, bo wszystko, co zbudowałem, zrobiłem dla ciebie. Po nic mi to, jeśli nie będę miał komu tego dać, rozumiesz? Od tego tu jestem, tylko po prostu nie wiem, czego ode mnie oczekujesz i robię rzeczy, które być może wcale nie są ci potrzebne i stąd te nasze nieporozumienia. Nie przychodzisz do mnie, gdy jest ci źle, chowasz się, nie wiem, może się wstydzisz, ale Jonah, ja jestem twoim ojcem, bądź mnie pewny, przyjdź, ja tego bardzo chcę, pozwól mi nim być. Nie licz, że będę nim wybiórczo i że liczę na to, że będziesz tylko wspaniały i tylko przynosił mi same zaszczyty i że nigdy nie będę niczego od ciebie wymagał, gdy zawiedziesz, będę, bo chcę, żebyś był mężczyzną, chcę, żebyś potrafił naprawić swoje błędy i zapracował na swój sukces, od tego jest ojciec, żeby cię tego nauczyć, ja chcę być nim zawsze, wtedy, gdy jest dobrze, ale też wtedy, gdy jest źle. Gdy byłeś mały, chciałem tego tak samo, jak teraz gdy jesteś dorosły. Podnoszę poprzeczkę, bo cię szanuję, wiem, że stać cię na to, żeby osiągnąć sukces. Po prostu zawsze chcę być ojcem. Nie chcę przegapić ani jednego momentu. Ojcem się jest przez całe życie, od chwili, kiedy dziecko zjawi się w twoich ramionach, nie zapominaj, że ty zjawiłeś się w moich — kończy i klepie mnie w ramię. — Tak, Jonah jestem twoim ojcem, a przynajmniej bardzo chcę nim być.
Czeka chwilę, czy coś mu na to wszystko powiem, ale ja nie znajduję słów. On odpowiedział na wszystkie moje wątpliwości. Nie musiałem zadawać ani jednego pytania, ale ja nie potrafię rozwiać jego. Jest mi z tego powodu strasznie przykro.
Wychodzi, bo łzy stają mu w oczach.
Nigdy nie widziałem jak płacze. Teraz też nie chcę. Przeraża mnie to. Poza tym wiem, że muszę mu dać chwilę.
Nigdy tak nie rozmawialiśmy. Jego słowa to więcej niż obietnica. Więcej niż zapewnienie. To GWARANCJA, której przecież szukam. Akceptacja. On się nie wstydzi moich błędów, nie jest nimi zawiedziony, chciałby tylko o nich wiedzieć, bo chce mi pomóc.
Chce być moim satelitą. Jak kiedyś.
Nie wiem, gdzie się tak minęliśmy, że dziś już mnie nie prowadzi, chyba ma rację, że to ja wymykam się spod jego opieki, ale nie chcę już się z nim mijać, nie chcę unikać. Chcę go spotykać w połowie drogi.
Dziś widzę i rozumiem, co miał na myśli, mówiąc mi, gdy byłem mały, jakie jest światło księżyca. Jest czułe, troskliwe i opiekuńcze, ale ciche i dyskretne zarazem. Rozprasza ciemność. Opiekuje się wędrowcami nocą. Nie zdradza tego, co noc chce ukryć, ono troszczy się o to, co boi się ciemności. Wspiera i rozświetla mrok, gdy wędrowiec nie wie, dokąd podąża, ale tylko pod jego stopami. Resztę nocy zostawia w spokoju, nie przeszkadzając jej być tym, czym powinna, bo przecież nie każdy boi się ciemności, niektórzy ją lubią. Musi dla nich zostać sobą.
Tak, mój ojciec na pewno jest moim Księżycem. Przy nim niczego się nie boję. Boję się ciemności, której on dla mnie nie rozświetli.
Mama przytula mnie i Rose. Kołysze mnie w ramionach bardzo długo, ale ja nie mogę oderwać wzroku od drzwi, za którymi zniknął ojciec. Czuję, jakbym znów miał cztery lata, a on kiwa na mnie ręką, żebym za nim poszedł. To uczucie ciągnie mnie do niego. Znów czuję tę nieodpartą chęć przynależności. Już mnie akceptuje, powiedział to, ale wiem też, że znów wyciąga do mnie dłoń. Chcę ją przyjąć. Tak jak wtedy.
— Nikt nie będzie cię do niczego zmuszał ani mówił ci, co masz zrobić ze śmiercią Ove — tłumaczy.
— Nie pójdę na jego pogrzeb — zaprzeczam natychmiast i patrzę na mamę szeroko otwartymi oczami.
Chyba się tego po mnie nie spodziewają?
Nie pójdę tam. Ten człowiek mnie zostawił! Porzucił! Nie chcę o nim pamiętać. Wciąż w mojej głowie majaczą mi jego plecy. Nie chcę tego widzieć. Nie chcę widzieć, jak mnie porzuca.
— Zrobisz, jak uważasz, a my z tatą zaakceptujemy każdą twoją decyzję, bądź pewny — utwierdza mnie w przekonaniu, że mogę podjąć jakąkolwiek decyzję, którą będę uważał za słuszną.
Nie wiem co myśleć. Nie potrafię decydować w takich sprawach. Nie chcę. Boję się? Znowu się boję. Wszystko, co dotyczy tego człowieka, mnie przeraża.
Mój ojciec wiedziałby co zrobić, nawet gdyby był tak młody, jak ja w tej chwili. On zawsze wie. Podnoszę wzrok znów na drzwi wyjściowe. Zawsze go tu mam, tuż obok. Dee nie ma. Ja mam ten komfort, że on tu zawsze jest. Dziś mi to powiedział, że jest tu dla mnie. Zawsze. Spoglądam na mamę, a ona chyba wie, co chodzi mi po głowie. Oddaję jej Rose i wstaję. Wychodzę na werandę.
Ojciec siedzi na huśtawce. Nie patrzy na mnie. Jest smutny, zdenerwowany i chyba się boi. Nigdy go takim nie widziałem. Ma zmarszczone brwi i myśli ma ciężkie, widzę. Przygryza policzek od wewnątrz. Ja też często tak robię, jak on. Jestem choć trochę do niego podobny? Chyba tak, cieszę się z tego. Chciałbym, żeby on też to dostrzegł.
Podchodzę do niego i siadam obok. Huśtawka drga i kołysze nas obu.
— Tato? — mówię do niego.
Drga.
— Hmm? — wzdycha pytająco.
— Kocham cię, wiesz? Tylko wtedy nie umiałem tego powiedzieć, ale bardzo chciałem.
Spogląda na mnie i teraz już wie, że te słowa czekały piętnaście lat, żebym potrafił je powiedzieć. Dokładnie w tym miejscu, gdzie wszystko się zaczęło.
— Teraz już wiem i cieszę się, Jonah, naprawdę — mówi cicho i uśmiecha się smutno. — Ja też cię kocham, wiesz? — dodaje.
Też się uśmiecham.
— Wiem — odpowiadam, bo teraz już jestem tego absolutnie pewny.
Uśmiecha się. Obejmuje mnie ramieniem i siedzimy w milczeniu.
— Nie wiem, co zrobić — odzywam się skruszony.
Zerka na mnie i wzdycha.
— Nazywałem się Larsson? — krzywię się kpiąco.
— Nie drwij — upomina mnie.
Oczywiście, szacunek ponad wszystko. Wiem.
— Ale sam pomyśl, jak to brzmi Jonah Larsson, przecież to brzmi idiotycznie — drwię i kręcę głową.
Ojciec zabiera ramię i krzyżuje ręce na piersi.
— Muszę ci powiedzieć coś jeszcze — zaczyna jakby kolejny rozdział, tonem, który nie wróży nic dobrego.
Zerkam na niego z lękiem. Co jeszcze?
— Chorował, wiedziałem o tym — wyznaje. — Wiedziałem od dłuższego czasu co się z nim działo, zapłaciłem za leczenie, ale było za późno, nie powiedziałem ci... przepraszam...
Patrzę na niego jak wmurowany. Dosłownie czuję, jakby moje ciało zamieniło się w kamień. Dlaczego to zrobił dla tego człowieka?
— Ja nie chciałbym nic o tym wiedzieć — mówię z pretensją.
Nie rozumiem, dlaczego mu pomagał. Dlaczego pomógł człowiekowi, który mnie tak bardzo skrzywdził, ale wiem, na pewno to wiem, że nie chciałbym wiedzieć, że mu pomaga. Nie chciałbym wiedzieć, że ten człowiek umiera i że być może chce mnie zobaczyć. Ja nie chciałbym go widzieć. Nigdy nie chciałem. Boję się samego wspomnienia o nim, a co dopiero, gdybym miał go zobaczyć na własne oczy.
Ojciec pomógł mu, bo ma dobre serce, jestem w stanie to zrozumieć. Pojęcia nie mam, skąd się dowiedział o jego zmaganiach, ale ja wcale nie chciałbym nic o tym wiedzieć. To by mnie dręczyło. Już wystarczy, że cieszę się z jego śmierci, a co dopiero jakbym miał na nią patrzeć.
— Odnalazł mnie, bo zapamiętał nazwę firmy i że należała do mnie. Poprosił o pomoc. Nie potrafiłem mu odmówić, był bardzo poważnie chory i bez środków do życia, ale nie powiedziałem ci, bo byłem zazdrosny... — wypala ojciec. — O niego... że ... mi cię odbierze — mówi, prawie dławiąc się słowami i chowa twarz w dłoniach. Wzdycha ciężko. — Strasznie mi wstyd, Jonah.
Kompletnie mnie zaskakuje tymi słowami. Nie wierzę, że to, co powiedział, jest prawdą, ale znów daje mi poczucie ulgi, że nie tylko we mnie jest brak szlachetnych uczuć i że one wcale nie zbliżają mnie do tego człowieka, który był moim biologicznym ojcem.
Wszyscy okazujemy się tylko ludźmi. Boimy się, mamy wątpliwości. Teraz to rozumiem. Ojciec się po prostu bał. Jak ja.
Strach to okropne uczucie. Mnoży się w naszych głowach i zmusza nas do potwornych rzeczy, których się później wstydzimy. Nie powinno go być tam, gdzie ludzie się kochają. Tu między nami, w naszej galaktyce, nie powinno go być. Powinniśmy sobie mówić więcej, być bliżej, wspierać się i dawać sobie pewność. Chcę ją dać ojcu, tak jak on przed chwilą dał ją mi.
— Tato, on mnie porzucił, a ty mnie przygarnąłeś — tłumaczę mu. — Miałem najlepsze dzieciństwo na świecie, mam najlepszego ojca na świecie, dobrze zrobiłeś, nie chciałbym nic o nim wiedzieć.
Wzdycha ciężko, a potem podnosi wzrok i patrzy na mnie. To znów jeszcze nie wszystko. Widzę to. Ojciec zawsze podnosił poprzeczkę najwyżej. Tak jest i tym razem, ale już się nie boję. Mam koło siebie najodważniejszego i najsilniejszego człowieka na ziemi. Ja bym się nie podjął tego wszystkiego, czego podjął się mój ojciec. Nie udźwignąłbym tego, a on to zrobił. Jest zawsze obok mnie.
Czekam w skupieniu na to, co powie. Wstrzymuję oddech.
— Przysłali zawiadomienie o jego śmierci do ciebie, a ja je otwarłem — mówi, jakby popełnił zbrodnię. — To dlatego otwarłem list z uczelni, bałem się, że cię szuka.
Wypuszczam boleśnie wstrzymywany oddech.
Czekałem na cios, a tymczasem, to nie było takie straszne. To w ogóle jest chyba dla mnie mało istotne.
— I co z tego? — wzruszam ramionami. — Chcesz mi powiedzieć, że naruszyłeś tajemnicę korespondencji, czy o co chodzi? — zaczynam lekko żartować.
— Nie zastanowiłeś się, dlaczego przysłali je do ciebie? — pyta, a ja przełykam głośno.
— Nie? — odpowiadam pytająco, ale z rezerwą.
Co ja niby o tym mogę wiedzieć? Co mnie to w ogóle obchodzi?
— On nie miał nikogo, ktoś musi go pochować — rozwija. — Tak sobie życzył przed śmiercią.
Czyli jednak. To było to, co sugerowała mama. Myślą oboje z ojcem, że pójdę na jego pogrzeb. Natychmiast wstaję. Jak na autopilocie. Czuję, jak krew zaczyna mi się gotować w jedną sekundę. To za dużo.
— Nie pójdę tam — zaprzeczam natychmiast. — I nie zgadzam się, nie zrobisz mu pogrzebu, już zapłaciłeś za jego leczenie, jeszcze ci mało? — podnoszę głos.
— Muszę — odpowiada mi i spogląda na mnie z rezygnacją.
— Nic i nikt z nas nie musi. Nie zrobisz tego! — warczę coraz głośniej.
— To, co mam zrobić, Jonah?! — podnosi na mnie głos i wstaje.
Milknę natychmiast.
— Nie wiem, ale nie to — odpowiadam jak szczeniak.
— Mam pozwolić, żeby pochowało go Państwo? Okej, zrobię tak, nie ma problemu, mogę — drwi. — W świetle prawa nie muszę organizować mu pogrzebu, nikt mnie nie zmusi, ale powiedz, mam udawać, że ten człowiek nie istnieje, choć to dzięki niemu, że cię oddał, to tu jesteś? Mam zignorować jego ostatnią prośbę? Wiem, że postąpił wobec ciebie okropnie, bezdusznie, ale tak naprawdę jestem mu za to wdzięczny! Jak będę żył, wiedząc, że w zamian za to, że oddał mi swoje dziecko, bez względu na to, co nim kierowało, czy to był egoizm, niegodziwość, czy inna paskudna cecha, ja nie potrafiłem zorganizować mu chociaż pogrzebu? Tylko o to mnie prosił, żebym cię przyprowadził na jego grób. Wiedział, że umiera i nie poprosił o spotkanie. Wiedział, że się nie zgodzę i nawet nie zapytał. Powiedz mi, Jonah, co ja mam zrobić? Mam ci tłumaczyć, że tak trzeba, że tak należy, że powinieneś go uszanować, podczas gdy zazdrość o tego człowieka, nawet, teraz gdy nie żyje, rozrywa mnie na strzępy? Nie mogę mu odmówić Jonah, pomimo tej zazdrości, moje sumienie mi na to nie pozwala, nie mogę zignorować jego ostatniej prośby. Nie masz pojęcia, jakie uczucia wywołuje we mnie jego śmierć. Jak bardzo wstydzę się tego, co czuję...
— Cieszysz się? — pytam bezwiednie, a on podnosi na mnie wzrok i patrzy szeroko otwartymi oczami. — Ja też, tato. I też się tego wstydzę.
Obaj jesteśmy źli?
Nie. Boimy się. Znów.
Nie powinniśmy się bać. Przecież mamy siebie.
Ojciec zwiesza znów głowę i wplata palce we włosy. Kiwa głową na tak.
— Powiedz mi, co JA mam zrobić? Mam się sprzeciwić mu czy tobie? On nie żyje, zostawił mi ciebie i swoją ostatnią prośbę, ale ty mi tego nie ułatwiasz. Jesteś już chyba na tyle dorosły, żeby zrozumieć. Doradzić mi. Powiedz co mam zrobić?! — prosi.
Nie wiem co mu odpowiedzieć. Same słowa „kocham cię" tu nie wystarczą. Tu trzeba czegoś więcej. Tu trzeba połączenia. Jakiejś nadnaturalnej siły, żeby to udźwignąć. Wiem jakiej. Wiem, gdzie ona leży. Tu. W nas. We mnie, w mamie, w Rose i w ojcu. To rodzina. Nasza Galaktyka.
Ojciec powiedział, że zawsze tu dla mnie jest. Nie chcę, żeby to on musiał pochować mojego biologicznego ojca. Już wystarczająco dużo zrobił dla tego człowieka. Jego pogrzeb to moje zmartwienie. Czas, żeby ojciec przestał dźwigać za mnie problemy. Jedyne co musi zrobić, to mi pomóc. Mówił, że mam przychodzić do niego.
— Zrobimy to razem? — pytam drżącym głosem. — Pomożesz mi pochować tego człowieka? Potrzebuję tego. Potrzebuję twojej pomocy — stękam jak idiota.
Znów prawie płaczę, ale przełykam łzy i chcę stawić temu czoło. Chcę być synem mojego ojca. Chcę być odważny i silny jak on, a nie słaby jak ten człowiek, który mnie porzucił. Chcę być jak Księżyc. Już nie mogę być Ziemią. To za mało. Teraz to ja muszę być opiekuńczy, troskliwy, rozświetlić mrok. Nie wiem, dlaczego tak nagle zdaję sobie z tego sprawę.
— Oczywiście, że ci pomogę — wzdycha i stara się opanować drżenie głosu. — Oczywiście Jonah — mówi z ulgą. — Nawet zrobię to za ciebie, ale musisz mi na to pozwolić, musisz dać mi swoje przyzwolenie, nie chcę cię do tego zmuszać.
— Oczywiście tato — przytakuję stanowczo. — Ale sam to zrobię, jeśli mi pomożesz. Naprawdę zrobię, co trzeba, jestem już na tyle dorosły. Nie tak mnie wychowałeś, żebym nie potrafił.
Oczy ojca natychmiast na mnie spoglądają. Znów patrzy na mnie z tą wiarą we mnie. W ten szczególny sposób, który sprawia, że dosłownie rosnę i niczego się przy nim nie boję.
Czuję się w tej chwili, jakbym wygrał świat. Jakbym to ja stworzył naszą Galaktykę. To on mnie wychował. To dzięki niemu jestem, kim jestem. Nie wiem, kim byłbym, gdyby wychowywał mnie tamten mężczyzna. Nie chcę myśleć, że kimś gorszym. Nie chcę, go osądzać, nie tego nauczył mnie MÓJ ojciec. Mój nauczył mnie szacunku dla wszystkich, bez względu na wszystko. To dla niego ważne, więc ważne jest i dla mnie. Nauczył mnie witać się tak samo z każdym człowiekiem, bez względu na to, kim jest. Podawać każdemu tak samo dłoń, stanowczo, aby wyrażać pewność siebie, ale też, aby ta dłoń potrafiła zadbać o innych. Opiekować się kimś słabszym, bezbronnym, a mój biologiczny ojciec, choć wyrządził mi ogromną krzywdę, to jest w tej chwili bezbronny. Umarł i muszę zatroszczyć się o jego pogrzeb. Mój ojciec nauczył mnie godnie traktować wszystkich.
— Dobrze, pomogę ci, zawsze możesz na mnie liczyć — obiecuje i klepie mnie w ramię.
Chwilę patrzy mi w oczy, a potem z ogromną ulgą wymalowaną na twarzy, wchodzi do domu.
Wygląda na strasznie zmęczonego. Ja też jestem. Siadam na schodach i czekam, aż emocje znów opadną. Nie ma ich tym razem wiele, ale potrzebuję chwili na pozbieranie myśli. Ciążą mi. Czuję je niemalże fizycznie w głowie, jakby ktoś nasypał mi do głowy żwiru, a on trze, jeden o drugi, wywołując ten nieznośny piszczący dźwięk, bo w mojej głowie jest za ciasno. Nie martwię się pogrzebem, bo wiem, że ojciec we wszystkim mi pomoże, ale martwię się, że on przeżyje to bardziej niż ja. Muszę odprowadzić w ostatniej podróży człowieka, który mnie skrzywdził i okazać mu szacunek. Wiem, że ojca będzie to bolało. Przyznał się, że też cieszy go jego śmierć, a teraz będzie oglądał mnie, jak organizuję mu pogrzeb. Nie będę wiedział, jak się zachować podczas ceremonii. Nie wiem jak wyważyć szacunek do tego człowieka, jednocześnie nie krzywdząc tym ojca. Po prostu nie wiem. Nic nie przychodzi mi do głowy. Nie chcę o tym teraz już myśleć. Będę się tym martwił za kilka dni.
Natychmiast uciekam myślami do Dee.
Zerkam na jej dom, a ona też siedzi na schodach. Słodka i rzeczywista, nie tak jak ta chora sytuacja. Tak, tego mi trzeba. Jej. Ona pomoże mi o tym nie myśleć. Pomoże mi wydostać się z tej bańki, jaką jest śmierć mojego biologicznego ojca i która — mam wrażenie — zamknęła się wokół mnie godzinę temu. Chcę się z niej wydostać. Chcę, żeby moje życie znów wróciło do normy. Chcę, żeby ten cały Ove, na chwilę zniknął.
Wstaję i idę do niej. Siadam obok i wzdycham ciężko.
— Coś się stało? — pyta.
Pewnie widziała nerwową sytuację na mojej werandzie.
— Umarł mój ojciec — mówię jak idiota, nie tłumacząc bliżej.
— Ej, co ty gadasz — krzywi się i pokazuje na mój dom ręką. — Tak się nawet nie żartuje — upomina mnie.
— Jezu Dee, przepraszam, nie ten — tłumaczę jej. — Ten... — urywam, bo nie chcę mówić o nim, „ten prawdziwy". — Ten biologiczny — kończę, używając odpowiedniego słowa.
— Och... — wzdycha.
Milknie, bo nie wie co powiedzieć, ale ja też nie wiem.
— Skąd wiecie? — pyta, zaciekawiona.
— Odnalazł ojca, prosił o pomoc, a potem umarł — mówię w skrócie.
— Co z tym zrobisz? — pyta po chwili.
— Nic, muszę go pochować — mówię o tym, jakbym się z tym pogodził i było to coś normalnego.
Chyba trochę tak jest, pomimo że wywołuje to w moim umyśle prawdziwe spustoszenie.
— Jak to? Dlaczego ty? — pyta z wyrzutem.
— Bo nikt tego nie zrobi, jeśli ja tego nie zrobię — tłumaczę jej.
— On przecież...
— Porzucił mnie? — dokańczam za nią.
— Nie tak chciałam to powiedzieć, przecież nie wiemy, dlaczego tak postąpił — tłumaczy go.
— No właśnie, dlatego ja nie mogę porzucić jego. MÓJ ojciec nauczył mnie, że trzeba szanować każdego, nie chcę go zawieść — mówię, jakbym się tym szczycił, bo chyba trochę tak jest.
Chcę, żeby cały świat wiedział, że Michael Conti wychował mnie na porządnego człowieka. Nie chcę dłużej być tym Jonahem, który sam nie wie, czego chce. Który nie potrafi się zachować, choć dostał najlepszy wzór do naśladowania.
Chwytam Dee za rękę i całuję w wierzch, a potem przyciągam ją do siebie i przytulam. Całuję w skroń. Chcę być tym, kim mam być. Kim jestem.
Jonahem Conti.
Nie żadnym Larssonem.
Conti.
Chcę być tym Jonahem, którego matka nauczyła kochać, a ojciec podejmować męskie decyzje.
— Chodź, wróćmy nad wodospad — proponuję. — Chcesz? Ja bardzo — mówię, co myślę.
Chcę spędzić z nią popołudnie. Jest dla mnie ważna. Chcę, żeby o tym wiedziała. Chcę od teraz być tylko taki, jakim chcę być. Prawdziwym. Może nie już poważnym mężczyzną, jakim jest mój ojciec, ale kimś na tyle dojrzałym, żeby ludzie mnie takim postrzegali. Żeby ona mnie tak postrzegała. Chcę ją szanować i być dla niej zawsze wtedy, gdy mnie potrzebuje. Chcę być dla niej dobry, trwać przy niej i stać się dojrzalszy.
— Dobrze — zgadza się z uśmiechem.
— Wrócę po kluczyki, poczekaj okej?
— Okej — zgadza się i znów uśmiecha.
Biegnę do domu. W środku zastaję mamę w kuchni.
— Gdzie tata? — pytam, bo chyba sądziłem, że zastanę ich razem.
— W sypialni, poszedł odpocząć — odpowiada mi.
— Aha. Jadę nad wodospad z Dee — informuję ją.
— Co wy tam ciągle robicie? — faluje brwiami i uśmiecha się, jakbyśmy przed chwilą nie rozmawiali o śmierci mojego biologicznego ojca.
Cieszę się, że wszystko potrafi samo wrócić do normy i śmierć tego człowieka nie wpływa na nasze życie.
— Mamo — upominam ją.
— Okej nic nie mówię — broni się, unosząc ręce. — Ale musisz zjeść obiad — upomina mnie teraz ona.
Zupełnie zapomniałem, że burczało mi w brzuchu tak głośno, jakbym miał w środku niedźwiedzia. Stres ścisnął mi żołądek i niedźwiedź pewnie odpuścił, ale teraz gdy mama wspomniała o obiedzie, znów go słyszę.
Wszystko wraca do normy. Nawet głód. To dobrze.
Piszę do Dee, że będę za pół godziny. Odpisuje, że czeka. Kiedy kończę jeść, sprzątam naczynia do zmywarki, a oczy mamy obserwują mnie uważnie. Wiem, na co patrzy. Na mnie jak sprzątam. Niech patrzy. Kiedy naczynia lądują w zmywarce, podchodzę do niej i ją przytulam.
— Dzięki, że jesteś moją mamą — mówię do niej cicho.
— To ja ci dziękuję, że jesteś moim Jonahem — śmieje się i gładzi mnie po policzku. — Golisz się już? — pyta z przekorą.
— Mamoooo dwa lata! — upominam ją, przecież o tym wie, czy ona jest niepoważna?
— Och myślałam, że masz dziesięć lat, przepraszam — kpi ze mnie.
— Wątpię, że jest taki mały — słyszę za plecami głos ojca, odwracam się, a on stoi oparty o framugę drzwi z założonymi rękami na piersi. — Znalazłem znów rachunek za prezerwatywy — kpi ze mnie.
— Jasne! To nie prawda! — bronię się, bo peszą mnie ich żarty.
Poza tym nawet nie wiedzą, że seks to teraz ostatnia rzecz, jaką mam w głowie, ale cieszy mnie to, że się ze mnie śmieją. Znów jesteśmy normalni i Ove Larsson nie istnieje.
— Leć, bo dziewczyna czeka — ponagla mnie ojciec.
— Lecę.
— I pamiętaj...
— Nawet nie kończ! — krzyczę do niego z drzwi, a on się śmieje.
Miał na myśli używanie prezerwatyw.
Wypadam przed dom i idę do samochodu. Zbliża się wieczór. Jest chłodniej, ale wciąż ciepło. Wsiadam i odpalam silnik. Po chwili obok siedzi Dee i jedziemy nad wodospad.
Uśmiecha się do mnie.
Tylko jej teraz potrzebuję. Mam za sobą ciężkie siedem dni bez niej i ciężkie popołudnie ze śmiercią biologicznego ojca w tle.
Nad wodospadem znów kładziemy się na trawie, ale przypominam sobie, że mam w bagażniku koc. Wyciągam go i rozkładam. Kładziemy się, a Dee wtula się we mnie.
— Po co wozisz koc? — pyta podejrzliwie.
Wiem, co ma na myśli. Pewnie to, że używałem go, tak jak teraz z nią, gdy spotykałam się z dziewczynami na seks.
— Nie po to, o czym myślisz — karcę ją, a ona chichocze. — Mam młodszą siostrę jakbyś nie pamiętała — drwię z niej, ale to prawda.
Koc co prawda nie należy do Rose. Jest mój, ale jak byłem mały. Jest niebieski w białe chmurki. Chyba nie sądzi, że na takim kocu... dobra nawet nie chcę o tym myśleć.
— Akurat — śmieje się ze mnie, ale wie, że mówię prawdę.
Mimo to chcę jej podokuczać.
— Pewnie! Wierzysz tylko w to, co kojarzy ci się ze mną źle, prawda? — pytam żartem, ale napastliwie, a ona się obrusza.
— To nie prawda — zarzeka się nadąsana.
— Akurat — teraz to ja kpię z niej.
Klepie mnie w ramię. Zrywam się i kładę na niej.
— Pożałujesz tego — grożę jej za to, że mnie klepnęła. — Wezmę, co chcę, zobaczymy, co powiesz — wciąż grożę, a jej oczy rosną ze zdziwienia, ale nic nie mówi.
Całuję ją delikatnie, żeby się rozluźniła. Nic nie wezmę, przecież o tym wie. Nawet nie chcę.
— Widzisz? W to uwierzyłaś od razu — mówię z przekorą. — Mogłaś chociaż zaprzeczyć z grzeczności — śmieję się z niej.
— Nie zdążyłam — broni się znowu zawzięcie.
— Jasne! — kpię z niej znów i śmieję się głośno.
— Poza tym... — kwestionuje i chytry uśmieszek wdziera się na jej zadowoloną buźkę, a moje brwi wędrują w górę.
— Niby co? Poza tym hmm? — dopytuję znacząco.
— Poza tym, kto powiedział, że bym się broniła? — żartuje.
Wiem, że żartuje, ale pociąga mnie to, co mówi. Chciałbym z nią to zrobić, ale nie za wszelką cenę. Ona mnie podnieca, za każdym razem, gdy mnie dotyka, nie wiem jak ukryć to, co mi się dzieje w spodniach, ale wiem, że ona musi to dobrze przemyśleć i zdecydować. Poza tym są inne przyjemne rzeczy, jakie mógłbym jej zrobić i wcale mi się nie spieszy do seksu. Mógłbym przecież...
— Nie broniłabyś się? — pytam i podnoszę brwi.
Sięgam pod koc, który teraz owinął się wokół nas i szukam brzegu jej spodni. Wsuwam rękę pod nie i robię to bardzo powoli, żeby miała czas mnie powstrzymać, jeśli tego nie chce.
Jej oddech staje się ciężki i patrzy mi prosto w oczy. Nie zatrzymuje mnie, a dodatkowo sięga po mnie ustami i zaczyna całować, tak, że pieprzy mi się w głowie. Staje mi natychmiast, ale ona tego nie czuje, na całe szczęście. Zatrzymuję rękę na brzegu jej spodni. Nie posunę się ani centymetr dalej, choć jej ciało jest delikatne i miękkie, i pociąga mnie bardzo. Dyszy ciężko i chwyta mnie za nadgarstek. Popycha moją rękę głębiej. Stękam przy tym z podniecenia. Dosłownie spuszczę się do gaci, jak nie przestanie. Chce tego, więc dotykam jej, a moje palce momentalnie w nią wchodzą. Teraz ona stęka. Kurwa. To jest lepsze niż seks. Całuję ją zachłannie, a moje palce wchodzą w nią i wychodzą z niej, coraz bardziej rytmicznie. Oczy ma przymknięte i drży co chwilę z podniecenia.
— Jonah — słyszę swoje imię, gdy mówi je tak cicho, że ledwo dosłyszalnie i ciarki przechodzą mi po plecach.
— Jestem — całuję ją po szyi.
Dochodzi. Czuję. Pulsuje. Dyszy przy tym jak szalona. Przygryza mój kolczyk i znów robi mi tym miazgę z mózgu. Wariuję na punkcie tej dziewczyny. Przywieram do niej całym ciałem, nie zwracając uwagi na to, że poczuje moją erekcję. Wzdycha i wkłada mi dłoń do spodni. Teraz ja stękam. Jest za ciasno, więc rozpina mi rozporek i znów wkłada rękę do moich bokserek.
— Dee co ty mi robisz — dyszę do jej ust. — Boże, jak ty na mnie działasz — szepczę jej i całuję miękko.
Jej język wyprawia cuda w moich ustach. Jest taki delikatny, a zarazem podniecający, że ledwo rejestruję, co się dzieje. Jej dłoń masuje mnie w górę i w dół coraz szybciej. Dojdę, jak mi będzie tak robić.
— Zatrzymaj się — proszę ją, choć wcale tego nie chcę, a ona nie reaguje.
Robi to coraz szybciej. Pieprzy mi się w głowie i czuję, że już tego nie powstrzymam. Dochodzę z głośnym stęknięciem. Jest mi wstyd. Chyba czekam na to, aż zacznie się ze mnie śmiać, ale ona tylko całuje mnie i wciąż trzyma rękę w moich bokserkach. Nie wie co zrobić. Pewnie wszystko jest mokre. Przestaję ją całować i ściągam koszulkę. Wycieram jej rękę i staram się na nią nie patrzeć. Jest mi nadal strasznie wstyd. Czuję się skrępowany, że mi to zrobiła. Czuję się jak jakiś leszcz. Zawsze wydawało mi się, że chłopak, może to robić dziewczynie, ale nie odwrotnie! Dziewczyny raczej się przed tym bronią, ale nie ona.
— Dobrze było? — pyta, czym wprawia mnie w kompletne zakłopotanie.
— Ej, to ja powinienem pytać o takie rzeczy! — zarzucam jej, ale jest mi tak głupio, że nie wiem co ze sobą zrobić.
Chichocze, a ja ciągle na nią nie patrzę.
Jej chichot znów robi mi papkę z mózgu. Czuję się strasznie zmęczony. Rzucam koszulkę na trawę obok nas i wtulam się w Dee, bo nie wiem gdzie podziać oczy, a ona obejmuje mnie ramionami.
— Dlaczego mi pozwoliłaś? Przecież nie chciałaś — pytam, bo wydaje mi się, że mimo wszystko posunąłem się za daleko.
Chyba nie powinienem był.
Boję się tych spraw z nią. Teraz gdy wiem, że nigdy nie uprawiała seksu, boję się posunąć za daleko, a nie potrafiłem się powstrzymać, a ona jeszcze mnie do tego popchnęła.
— Jonah, chciałam tego, bo to przecież nie był seks — drwi lekko. — Poza tym nie powiedziałam, że nie chcę seksu, tylko że nigdy tego nie robiłam, chyba trochę się boję, nie chcę być tylko twoją dziewczyną do łóżka, ale tylko tyle.
— Nigdy nią nie będziesz. Jesteś kimś więcej. Mówiłem ci i nie potrzebuję seksu, jeśli ty go nie chcesz — tłumaczę poważnie, ale ona się tylko uśmiecha. — Kocham cię — wyznaję bez zażenowania.
— Było super — znów chichocze, zamiast odpowiedzieć mi tym samym.
— Jesteś okropna — irytuję się na nią. — Ale wiesz co?
— Hmm? — powstrzymuje śmiech.
Podnoszę na nią wzrok i uśmiecham się szyderczo.
— Było super, bo ja robię tylko super — żartuję z samego siebie i z niej, ale widzę, jak jej oczy rosną i wiem, że chce się odgryźć i powiedzieć, że pewnie innym dziewczynom też tak robię, ale ja nie chcę tego słuchać. — Tylko tobie, zrozumiano? — grożę jej, mierząc w nią palcem. — Tylko tobie, zapamiętaj to! A ty możesz to robić tylko mi, to też zapamiętaj! — nakazuję, ale się uśmiecham.
Podoba mi się, że jestem taki stanowczy i w dodatku mam przy tym rację. Podoba mi się, że mogę tym wyrazić, co do niej czuję i jakie emocje ona wywołuje we mnie. Chcę, żeby wiedziała, że tylko ona może to zrobić i tylko ona potrafi doprowadzić mnie tam, dokąd mnie doprowadziła. To było zupełnie inne, niż miałem z jakąkolwiek dziewczyną. To dla mnie kompletna nowość, ale czuję się z tym, jak król. Chcę, żeby wiedziała, że mnie definiuje na nowo i że jestem od niej zależny. Tylko jej dotyku pragnę. Jest najważniejsza.
— Nie miałaś nigdy wcześniej chłopaka? — zadaję głupie pytanie, ale w sumie to chyba mnie to ciekawi. — Nie, dobra, nie chcę wiedzieć — zmieniam zdanie i zaczynam się śmiać, a ona też się śmieje.
— Miałam — odpowiada.
W momencie słysząc to, czuję się zazdrosny. Liczę naiwnie, że jej nie dotykał.
— Powiedziałem, że nie chcę tego wiedzieć — żartuję sam z siebie, żeby ukryć to dziwne ukłucie zazdrości.
— Miał na imię Logan — śmieje się.
— Nie chcę tego słuchać — mówię i zatykam uszy.
Nie będę słuchał, jak dotykał jej jakiś Logan. W życiu, ale jej śmiech i tak się przebija. Śmieje się głośno.
— Tylko się całowaliśmy, pokazać ci jak? — kpi ze mnie i wciąż głośno śmieje.
Próbuje mnie pocałować, ale ja unikam jej ust. Nie będzie mnie całować, jak całowała kogoś innego. Śmiejemy się z tego głośno, ale ja czuję się mimo to zazdrosny, że kiedyś ktoś inny ją całował. To okropnie nieznośne uczucie.
Przecież wiem, to normalne, że spotykała się z kimś, ale nie potrafię tego powstrzymać. Nie chcę, żeby o nim mówiła. Teraz chcę się liczyć tylko ja. Pragnę jej i chcę, żeby ona pragnęła w ten sam sposób mnie. Wiem, że to głupie, ale chciałbym gwarancji, że liczę się tylko ja. Zrywam się i siadam na niej okrakiem, a ona zaczyna się bronić. Wie, co mam zamiar zrobić, zna mnie już i próbuje temu zapobiec.
— Ja ci dam jakiegoś Logana, teraz liczy się tylko Jonah! — warczę na nią z przekorą.
Zaczynam ją łaskotać, a ona zanosi się śmiechem. Nie jest w stanie mnie powstrzymać, jestem silniejszy.
— Powiedz głośno, kogo kochasz, natychmiast — żartuję, a ona dławi się i wciąż śmieje.
— Jonaha — śmieje się i szarpie, żeby choć trochę się przede mną obronić.
— Kogo? Chyba nie dosłyszałem! — żartuję, nakazując jej powtórzyć i wciąż ją łaskoczę.
— Jonaha! Kocham Jonaha! — krzyczy głośno i wciąż się wyrywa, ale na placu widokowym nie ma nikogo, więc może się drzeć do woli.
— I kto ci robi najlepiej...
— Jonah! Tak, Jonah! — woła, żeby zagłuszyć słowo „placówkę".
Śmiejemy się głośno, kiedy zdyszany kładę się obok niej, a ona znów przywiera do mnie całym ciałem. Oddechy nam się wyrównują, a ona leży i zaczyna krążyć palcami po moim torsie i brzuchu. Dobrze, że jesteśmy owinięci kocem. Nie zauważy tego, co ukrywam pod tatuażami. Martwię się, że nie przyjmie tego dobrze. Wtulam się w nią jeszcze bardziej, chcąc odgonić te myśli. Teraz czuję jej palce wplecione w moje włosy. Mruczę jej do ucha i czuję się senny. Ona jest moim najlepszym lekarstwem. Dziś wydarzyło się tak strasznie dużo. Jeszcze rano nie sądziłem, że mi w ogóle wybaczy, a teraz leżymy pod kocem przy wodospadzie i robimy takie rzeczy. Gdzieś pomiędzy tym dowiaduję się, że umarł mój biologiczny ojciec, a ojciec Dee przeżył zamach. To chyba za dużo jak na nas dwoje dziewiętnastolatków.
— Ile ty masz lat w ogóle? — pytam, pijany zmęczeniem.
Nie wiem dlaczego, ale przyjąłem do wiadomości, że jesteśmy równolatkami, a może to wcale nie prawda.
— Osiemnaście — odpowiada.
— Że co? — pytam półprzytomny i próbuję się podnieść na łokciu, ale kręci mi się w głowie.
— No osiemnaście, jestem rok od ciebie młodsza — wyjaśnia mi, jakbym nie potrafił liczyć i przypiera mnie z powrotem do ziemi.
— Myślałem, że jesteś w moim wieku! — staram się brzmieć poważnie, ale śmiech mnie zwycięża. — Uciekaj małolato! — odpycham ją, a ona się śmieje.
— Zbałamuciłeś mnie i teraz chcesz się mnie pozbyć? — mówi tak samo pijana zmęczeniem, jak ja, udając oburzenie.
Oczy mam zamknięte, bo powieki mam tak ciężkie, że strasznie trudno mi je utrzymać otwarte. Zbliża się wieczór i chyba oboje mamy na dziś dość.
— Nigdy się ciebie nie pozbędę, a ty nigdy mnie nie zostawiaj — wtulam twarz w zagłębienie jej obojczyka, a jej ciepło działa na mnie jak magnes.
Czuję jej dłonie, jak głaszczą mnie po włosach. Całuje mnie w czoło. Czuję się kochany, bezpieczny, chyba zasypiam, bo po chwili znów jestem w sali pełnej płaczących dzieci.
Widzę jego wysoką postać.
— Matka cię kochała, ale ja nie potrafię — mówi szorstko w tym języku, który ledwo pamiętam, ale rozumiem.
Nie wiem, co się z nią stało. Z moją matką. Brakuje mi jej. Czuję to. Jestem rozdarty. Znów widzę jego plecy, gdy odchodzi.
Drę się za nim w niebo głosy. Wrzeszczę z całych sił.
— Nie zostawiaj mnie! — drę się jak szalony w tym dziwnym języku. — Tato! Nie zostawiaj mnie! — zanoszę się płaczem.
— Jonah! — słyszę głos dochodzący mnie z daleka. — Jonah obudź się!
Otwieram oczy, a Dee patrzy na mnie wystraszona.
— Dzięki Bogu, Jonah, obudziłeś się wreszcie. Co ci jest? Dlaczego mówisz przez sen, że mam cię nie zostawiać? Co się stało? Kto ma cię nie zostawiać? — dopytuje przejęta, ale spodziewa się, że chodzi o mojego biologicznego ojca.
— Nikt Dee — mówię z wysiłkiem i kulę się ze wstydu. Wtulam głowę w jej brzuch, ale chcę się jej przyznać. — Dlaczego on mi to zrobił? — pytam, powstrzymując siłą łzy. — Czy ty wiesz, co się stało z twoimi rodzicami? — pytam ją, ale ona milczy.
— Zginęli w wypadku, gdy się urodziłam. Wieźli mnie do domu, wyobrażasz sobie? Podobno byli starsi, niż normalnie rodzice są. Mieli mnie bardzo późno, dlatego nie miałam już dziadków, którzy by się mną zajęli — mówi smutno po chwili.
— Czyli nikt cię nie porzucił, wszyscy cię kochali — tłumaczę sam sobie.
— Nie, nikt mnie nie porzucił — potwierdza. — Ale ciebie przecież kochają twoi rodzice, oni nigdy by ci tego nie zrobili, przecież wiesz o tym Jonah, prawda? A tego człowieka przecież ledwo znałeś, nie myśl o nim — przytula mnie.
— To prawda, masz rację, nie będę o nim myślał — mówię jak dzieciak, ale to daje mi wytchnienie.
Ona ma rację, ale ten sen był znów taki prawdziwy.
Leżymy w ciszy jeszcze jakiś czas. Dee wtula się we mnie, a ja, kiedy zbieram się do kupy, całuję ją w czoło i przytulam do siebie.
Leżymy tak, aż słońce zaczyna zachodzić za skały, z których spada wodospad. Potem wstaję, ubieram zapasową koszulkę z bagażnika, którą zawsze ze sobą wożę i odwożę Dee do domu, a ona całuje mnie czule.
— Kocham cię — mówi mi do ucha. — Nie myśl o tym człowieku — prosi, a ja kiwam głową, że się z nią zgadzam.
— Ja też cię kocham, Dee — szepczę i całuję ją w odpowiedzi. — Jestem szczęśliwy, że dałaś mi szansę. Chciałbym się kiedyś dowiedzieć dlaczego?
Patrzy na mnie przez chwilę, a potem na zegarek na kokpicie. Poprawia się na siedzeniu, a ja gaszę silnik. Powie mi teraz.
— Jak przeczytałam twój list, to już wiedziałam, że do ciebie wrócę — mówi miękko i uśmiecha się jakby sama do siebie. — Postawiłeś sprawę jasno, nie usprawiedliwiałeś się, ale list sam w sobie był usprawiedliwieniem. Pokazuje, że masz dobre serce, a ja takiego szukałam, Jonah. Poza tym od zawsze mi się podobałeś...
— Co? — wypalam, bo w życiu bym nie przypuścił.
Chichocze i zakrywa dłonią oczy. Pokazuje mi, że się wstydzi.
— Yhm — przytakuje rozbawiona. — Nawet nie wiesz, ile razy cię obserwowałam, zakochałam się w tobie, zanim cię poznałam, nie wiem jak to możliwe, ale stało się, a potem Rose mnie do ciebie zaprowadziła i nawet nie zdajesz sobie sprawy, że to nie pierwszy raz, gdy zawiodłam się na tobie i pomyślałam, że być może do trzech razy sztuka?
— Czekaj — zatrzymuję ją, bo ledwo rejestruję, co mówi. — Po pierwsze, nigdy już nie będzie żadnego razu, ale chcę wiedzieć, kiedy zawiodłem cię pierwszy raz, bo chyba mnie coś ominęło.
— Gdy warknąłeś na mnie na twojej werandzie — odpowiada i klepie mnie w ramię.
— Co? Dlaczego?
— Bo wyobrażałam sobie ciebie zupełnie inaczej, a ty zburzyłeś mój idealny wizerunek chłopaka, którego imienia nawet nie znałam, ale ty oczywiście zaraz następnego dnia to naprawiłeś, tym razem było tak samo, musiał minąć dzień, żebyś przyszedł z wyjaśnieniami — śmieje się ze mnie. — Po prostu potrzebujesz czasu na to...
— Bo ja nie miałem nigdy dziewczyny Dee, przecież ci to napisałem, nie śmiej się ze mnie, ja nie wiem jak...
— No właśnie, ty nie miałeś dziewczyny, a ja nigdy nie uprawiałam seksu, rozumiesz? Oboje jesteśmy w czymś dla siebie pierwsi...
— Dee, ja bardzo chciałbym być pierwszy — przerywam jej. — Ale mi naprawdę nie o to chodzi, musisz mi uwierzyć.
Przyciągam ją do siebie i całuję. Czule. Najczulej jak potrafię.
— Ale ja chcę, żebyś to ty był pierwszy, tylko że jeszcze nie teraz — mówi, wciąż mnie całując, a mi przewraca się w głowie od jej słów, bo oznacza, że kiedykolwiek to będzie, ona wybrała mnie.
Poczekam, ile będzie trzeba. To nie ma znaczenia, nigdy nie miało. Udowodnię jej. Nie wiem jak, ale zrobię to.
Moje myśli odrywają się od zastanawiania się nad tym, bo podoba mi się to, w jaki sposób jej usta odwzajemniają pocałunek. Zgłębiam go jeszcze bardziej i ciągnę ją za ręce, żeby na mnie usiadła. Kiedy to robi, całuję ją i dotykam czule. Ona mnie też.
To jest ten wyjątkowy, intymny sposób. Tylko nasz.
Kiedy przestajemy, Dee jest jakby skrępowana, ale ja daję jej jeszcze jednego szybkiego buziaka i rozładowuję nim całe napięcie. Nie chcę, żeby się skupiała na ciągłym myśleniu, że tylko czekam na to, aż zdejmę z niej bieliznę. Nie czekam tylko na to. Musi mi uwierzyć.
Wysiada i macha do mnie, kiedy staje na werandzie. Odjeżdżam, gdy zamykają się za nią drzwi jej domu.
Wchodzę do siebie, a mama czeka z kolacją. Rose już śpi. Ojciec też usnął, gdy ją usypiał. Nie wiem, kto kogo zawsze usypia. Chyba ona jego.
Jem kolację i idę do siebie. Biorę prysznic i kładę się do łóżka. Boję się zamknąć oczy. Wiem, że ten obraz i to rozrywające uczucie wróci. Ten strach, który chyba okaleczył mnie na całe życie. Boję się, że się go nie pozbędę.
Usypiam, a sen wraca.
Drę się jak głupi. Wrzeszczę na granicy płuc i słyszę swój własny głos jak świszczy mi w krtani. Szarpię za szczeble łóżka, w którym stoję. Znów jestem mały i bezsilny, nie mogę nic zrobić, tylko patrzeć jak odchodzi. Płaczę głośno i proszę, żeby wrócił. Zalewa mnie własna ślina i charczę jak zwierzę. Duszę się płaczem. Boję się jak oszalały. Ten strach mnie paraliżuje. Dlaczego mnie zostawia? Dlaczego mi to zrobi, przecież go KOCHAM!
Budzą mnie silne ręce ojca. Potrząsają mną i otwieram oczy.
— Jonah! — mówi do mnie głośno. — Obudź się, Jonah!
— Tato! Nigdy mnie nie zostawiaj! — proszę go, będąc jeszcze w pół śnie i chwytam go kurczowo za przedramiona. — Nigdy mi tego nie rób, obiecaj! — wymuszam na nim, dyszą jak po biegu i błagam, żeby mi przytaknął.
— Nigdy cię nie zostawię — odpowiada natychmiast wystraszonym głosem. — Nigdy cię synu nie zostawię, obiecuję — powtarza, żeby mnie o tym zapewnić.
Uspokajam się, a on obejmuje mnie i klepie w plecy. Potrzebuję tego. On zawsze wie, czego potrzebuję.
Patrzy na mamę, która siedzi obok.
— Źle zrobiłem — mówi do niej. — Mogłem nic nie mówić, żałuję.
— Nie! — zaprzeczam i odchylam się od niego, żeby spojrzeć mu w oczy. — Nie jesteś taki, nie zrobiłbyś tego — mówię wciąż wystraszony. — Muszę go tylko pochować, pomóż mi — proszę go jak w letargu. — Tylko muszę go pochować, bo on nie da mi spokoju. Jak go pochowam, odejdzie, jak wtedy, gdy byłem mały i to się skończy — zapewniam go, bo nie chcę, żeby myślał, że całe życie będzie za mnie dźwigał problemy.
— Dobrze — zgadza się, ale widzę, że jest zaskoczony. — Pomogę ci synu, już ci obiecałem — powtarza.
Kładę się z powrotem na poduszce, ale jest cała mokra. Odwracam ją na drugą stronę. Z tej strony jest przyjemnie chłodna. Oddech wciąż mam ciężki, ale rodzice siedzą ze mną, aż się uspokoję. Mama głaska mnie po głowie, jakbym miał dziesięć lat, ale tego też potrzebuję, a ona to wie. Zawsze wiedziała. Wstydzę się tego, ale potrzebuję. Sam nie wiem co mam o tym myśleć. Zachowuję się, jakbym był mały i bał się potwora spod łóżka. Nie chcę się tak czuć. Jestem prawie dorosły. Idę na studia. Mam dziewczynę, którą kocham. Nie mogę się tak zachowywać.
— Możecie iść, nic mi nie jest — mówię do nich.
Chwilę milczą, pewnie spoglądają po sobie, ale się nie sprzeciwiają. Wstają i wychodzą. Jest mi za siebie strasznie wstyd. Zamykam oczy. Chcę zasnąć, ale boję się, że sen wróci. Wciąż jednak staram się mieć zamknięte oczy. Obraz mojego biologicznego ojca nie wraca, już go nie widzę, ale wizja jego pogrzebu pojawia się w mojej głowie i napawa mnie strachem.
Wiem dlaczego. Dziś we śnie to zrozumiałem.
Kochałem go.
Nie wiem jak to możliwe.
Czy to będzie po mnie widać? Na pewno.
Jak ja to wytłumaczę mojemu ojcu?
🌌⭐️☀️🌓🌍 🌌
Dziś jak zwykle z zagadką na końcu, ale też bardzo emocjonalnie. To wszystko, to chyba za dużo jak na chłopaka w Jonaha wieku, co? Tylko, czy jakikolwiek wiek, jest na takie przeżycia odpowiedni? Chyba nie :/
Dajcie znać, co sądzicie i, czy wciąż się Wam podoba :) Liczę, że tak i że ze mną zostaniecie do końca, bo przed nami jeszcze wiele zdarzeń i przeróżnych sytuacji.
Do jutra!
Monika :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro