Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 3

Jonah

Odwracam się w stronę domu, wciąż uśmiechnięty, a dziewczyna z sąsiedztwa rozpoczyna swój bieg, kierując się, jak zawsze odkąd pamiętam, w stronę parku.

Dee. W końcu poznałem jej imię.

Ma na imię Dee.

Pewnie od Doreen.

Ładnie. Podoba mi się, ale Dee brzmi lepiej.

InstaGirlDee — znów kpię z niej w myślach i parskam śmiechem.

Jej kolorowe, sportowe ciuchy nie pozwalają mi nazwać jej inaczej. Oglądam się za nią raz jeszcze, a ona biegnie, majacząc mi przed oczami prawie już na końcu chodnika. Nie ogląda się na mnie, więc się zatrzymuję i dosłownie gapię się na nią.

Widzę tylko jej kolorowe ciuchy i jej blond podskakujący w rytm biegu, kucyk.

— InstaGirl — mówię z kpiną i znów parskam śmiechem, ale chyba z samego siebie, bo nie potrafię oderwać od niej oczu.

W życiu nie pomyślałbym, że jest taka ładna. Owszem, zawsze mi się podobała, ale to było z daleka, a teraz z bliska... podoba mi się jeszcze bardziej. Ona jest śliczna. Cała. Nawet w tych ciuchach. One do niej pasują. Tylko do niej.

Różowa bluza z kapturem, czarne legginsy z białymi trzema paskami, błękitna czapka z daszkiem z napisem CALI, a do tego buty w kolorach tęczy i pomarańczowe słuchawki w uszach podpięte do złotego iphona — no istna InstaGirl.

InstaGirlDee.

Szczupła, nawet bardzo, ale wszystko ma na miejscu, tak, jak powinno być u dziewczyny i tak, jak lubię. Jakby była stworzona dokładnie po to, żeby strącić mnie do piekieł i kazać mi tam na siebie czekać, bo właśnie czuję się zniecierpliwiony. Chciałbym już znów się z nią spotkać. A do tego blond długie włosy spięte w kucyk i przeciągnięte przez zapięcie czapki z tyłu. Są dopełnieniem całokształtu i mojego wyobrażenia o dziewczynie, kiedy tańczą na jej plecach, podskakując w rytm jej biegu. Łapię się na tym, że naprawdę się na nią zagapiłem i całą ją dosłownie pożeram wzrokiem.

InstaGirl, no wypisz wymaluj. InstaGirlDee — śmieję się znów w myślach, nazywając ją w ten sposób i kręcę głową z niedowierzaniem, że zrobiła na mnie takie wrażenie.

Spoglądam na nią raz jeszcze. Musisz być moja — mówię sam do siebie. — Już ja się o to postaram. Spalę świat i odbuduję go z popiołu, jeśli będę musiał. I cię zdobędę.

Mam wrażenie, że się zakochałem. Ona mnie dosłownie oczarowała. Rzuciła na mnie zaklęcie.

Cieszę się, że pozwoliła się przeprosić. Strasznie źle się z tym czułem, że zachowałem się wczoraj wobec niej... niegrzecznie. Znów parskam śmiechem. Co to za słowo? Dziś mówi się chamski, wredny, arogancki, ale nie ... niegrzeczny. Brzmi dwuznacznie i to bardzo. Kto dziś mówi w ten sposób, nie chcąc brzmieć dwuznacznie?

Dee.

Ona tak mówi i bardzo mi się to podoba. Mama też zawsze używa takich słów. Innych, jakby z innej epoki, ale wyrażających w bardzo dokładny sposób to, co chce powiedzieć. Nie spotkałem jeszcze żadnej dziewczyny, która mówiłaby w ten sposób. Teraz jednak poznałem Dee i ciekawi mnie, czy zna więcej takich słów. Chcę je usłyszeć.

Uśmiecham się na samą myśl, bo na pewno zna ich więcej. W głowie od razu układa mi się scenariusz i widzę oczami wyobraźni, jak żartuję z niej i z tego, że używa dwuznacznych słów, a ona peszy się i śmieje, tłumacząc grubo. Podoba mi się ten scenariusz. Chciałbym, żeby stał się rzeczywistością. Chciałbym spędzić z nią trochę więcej czasu. To chyba możliwe, skoro się poznaliśmy? Zobaczymy.

Odwracam się i wchodzę po kilku stopniach na werandę domu.

Białego, drewnianego budynku z piętrem, w którym nie mam pojęcia, dlaczego mieszkamy. Dom jest śmiesznie mały, a nas jest czworo. Ledwo się w nim mieścimy, choć każdy ma swój pokój na górze. Ja, Rose i rodzice, którzy dzielą z nią łazienkę. Ja na szczęście mam swoją, całą tylko dla siebie. Na dole mieści się jedynie salon połączony z jadalnią i kuchnia. W sumie to nie ma na co narzekać, ale samo Hammonton... to miasteczko, w którym nic się nigdy nie dzieje, wieje nudą i mam wrażenie, że jedyne poruszenie w całej jego historii spowodowałem ja, gdy podpaliłem ruiny starego kościoła. Nawet światełka bożonarodzeniowe na domu pana Bessona latem, nie robią na nikim wrażenia. Hammonton jest po prostu nijakie. Nikt o nic nie dba i to dlatego.

Nigdy nie zrozumiem, dlaczego tu mieszkamy?

Ojciec prowadzi ogromne przedsiębiorstwo importujące drewno z Afryki i zarabia na tym potężne pieniądze. Mama zajmuje się Rose i pracuje w domu, pisze kolejną powieść, zarabiając przy tym równie dobrze. Pół Ameryki czyta jej książki. Wiem, że kiedyś rodzice mieszkali w Nowym Jorku, a teraz mieszkają w mieście, które nie mogłoby być nawet jego dzielnicą. Tak, Hammonton jest tak małe. Kompletnie nie mieści mi się to w głowie, dlaczego tu mieszkamy, skoro rodzice mogliby mieszkać gdziekolwiek w całych Stanach. Podobno to przez mamę. To ona chciała tu mieszkać. Podobno nasz dom, to jej dom rodzinny. Kiedy miała kilka lat, straciła oboje rodziców, a sama trafiła pod opiekę wuja, którego nigdy nie poznałem. Zmarł, zanim mnie adoptowali. Wuj mamy sprzedał dom, a ojciec wykupił go, żeby się jej przypodobać. Dom był zaniedbany i opuszczony, ale ojciec go odnowił i zamieszkali tu razem. To podobno było jej marzenie. Ja tam chciałbym mieszkać w Nowym Jorku, ale jak myślę o naszym domu, to w sumie podobno apartament, w którym kiedyś mieszkali rodzice, wcale nie był większy, więc nasz dom chyba nie jest taki do końca zły i mały. Kiedy byłem dzieckiem, wydawał mi się ogromny, teraz jednak zmalał, albo to ja wyrosłem? Nie wiem. W Nowym Jorku chyba nie miałbym więcej przestrzeni niż tu, w naszym domu, ale z całą pewnością miasto byłoby większe. Tym samym byłoby więcej przestrzeni. Więcej by się działo. Tu w tym małym miasteczku można się udusić tak, jak w tym domu.

Wchodzę do środka i kieruję się prostym korytarzem do kuchni. Siadam do stołu, a ojciec patrzy na mnie dziwnie podejrzliwie. Wiem, co się zaraz zacznie. Te jego nieśmieszne żarty.

— Rozmawiałeś z dziewczyną z naprzeciwka? — pyta z kpiącym uśmiechem.

Wzdycham zrezygnowany.

— Nie twoja sprawa — burczę do niego w odpowiedzi.

— Czyli rozmawiałeś — znów kpi.

— Michael, daj mu spokój — mama, jak zwykle, staje w mojej obronie.

— Mamo, ty daj spokój — proszę ją, żeby mnie nie broniła.

Sam potrafię się obronić przed ojcem. Nie zawsze to robi, ale może dzisiaj widać gołym okiem, że ojciec drażni mnie bardziej niż zwykle i chce zapobiec kłótni? Jest tak faktycznie, bo nie wiem, dlaczego znów ze mnie kpi i uważa, że to zabawne wypytywać mnie o dziewczynę, tonem jakby sądził, że nie potrafię się z żadną umówić. Kłótnia wisi w powietrzu i nawet mama nie jest w stanie jej zapobiec.

— Nie potrafisz się przyznać, że rozmawiałeś z dziewczyną? — drąży temat ojciec.

Przegina. Znów się mnie czepia. Wydaje mu się, że jestem jakimś ograniczonym pajacem, który wstydzi się dziewczyn jak kiedyś.

— Potrafię. Tak samo, jak potrafię przyznać, że robię czasem z nimi inne rzeczy, niż tylko rozmawiam — kpię niewybrednie w odpowiedzi.

Tak, to ten moment, kiedy zacznie się wycofywać. Już wie, że dziś nie mam ochoty na jego żarty i powiem więcej, niż każdy z nas chce usłyszeć. Zrobię to, nie oprę się, wiem o tym i on też to wie, a wtedy kłótnia gotowa. On się na mnie wydrze, a ja nie pozostanę mu dłużny. Będzie musiał wyciągnąć konsekwencje, a ja będę musiał opuścić głowę i przyjąć karę. Niesmak jednak pozostanie, bo po części będzie temu winny, ale jak zwykle się nie przyzna.

Podnosi więc brwi i ręce w obronnym geście.

— Chyba oboje z mamą nie chcemy tego słuchać — mówi zdegustowany.

— Nie? Szkoda, opowiedziałbym ci — kpię z niego i trącam go w ramię, zadowolony, że teraz to ja mogę z niego zakpić.

Na jego twarzy maluje się ta mina, której nie znoszę. Wyższość i świętość.

— To nie po męsku, mówić o tym, co się robiło z dziewczyną sam na sam — upomina mnie.

Taaak, ojciec jest bardziej papieski od samego Papieża. Denerwują mnie te jego święte upomnienia i mam ochotę docisnąć temat.

— Nie zawsze jesteśmy sami — kpię nadal. — Czasem w kabinie obok jest ktoś jeszcze — drwię i wiem, że posuwam się za daleko, ale on wyjątkowo mnie dziś denerwuje.

Wydaje mi się, że to przez Dee. Ledwo ją poznałem, a on już chce wszystko wiedzieć. Chcę mu za to dopiec bardziej niż zwykle.

— Dość — upomina mnie ostro i patrzy na mnie wyzywającym spojrzeniem.

— Pytałeś — wypieram się, próbując jego obarczyć winą za spowodowanie tej rozmowy.

— Pytałem tylko, czy rozmawiałeś — mówi z pretensją.

— Rozmawiałem — przytakuję i chwytam się za czoło, a ojciec kiwa głową z wymowną miną.

Podszedł mnie, jak zawsze, a ja głupi dałem się na to nabrać.

— Czyli jednak — rozpływa się w satysfakcji, a głupi uśmieszek znów gości na jego twarzy.

Nie wiem, dlaczego mnie to nagle śmieszy i parskam głośno sam z siebie, a może z niego? Nerwowa atmosfera ulatuje, bo znów mnie nabrał na swoją sztuczkę. Nie wiem, jak on to robi, że zawsze wszystko ze mnie wydobędzie. Znów wraca do mnie złość, ale już nie taka jak przed chwilą. Mam wrażenie, że to przez Dee. Po tym, jak ją poznałem, nic nie jest mi w stanie zepsuć humoru.

— I co? Poznaliście się? — znów zaczyna dopytywać.

— A jak myślisz? Skoro rozmawialiśmy, to chyba siłą rzeczy się poznaliśmy, nie? Ale to wciąż nie twoja sprawa — odpowiadam i znów zaczynam się bronić.

— Owszem, nie moja, ale może zaprosiłbyś ją na swoje urodziny? Z tego, co wiem, to z nikim się tu nie koleguje, a mieszka tu już trzy lata — argumentuje ojciec. — Kiedyś ci się podobała, przecież pamiętam.

Ignoruję to, co mówi o tym, że mi się podobała, bo w mojej głowie natychmiast pojawia się pytanie: dlaczego sam na to nie wpadłem, żeby zaprosić ją na moje urodziny? Pomysł, choć rzucony przez ojca, nie jest taki głupi, bo niby dlaczego nie?

— Pomyślę o tym — odpowiadam, ale w głowie mam już cały plan.

Oczywiście, że ją zaproszę.

Z pokoju na górze dobiega nas nawoływanie i płacz Rose. Wciąż śpi w łóżeczku ze szczebelkami i nie potrafi się wydostać. Mama wstaje od stołu i wychodzi. Po chwili wraca z nią na rękach, a Rose patrzy na mnie ponad ramieniem mamy, wtulona w nią i ciągle jeszcze buczy. Siadają i mama odwraca ją przodem do stołu na swoich kolanach.

Puszczam do niej oko, ale się nie rozchmurza. Wciąż popłakuje i pociera oczy pięściami. Chyba się nie wyspała. Ma niecałe trzy lata, a śpi rano do późna, jakby była wiecznie niewyspaną nastolatką. Przedziwne dziecko. Siostra moich kumpli jest dużo starsza od Rose, a skacze im po głowach od szóstej rano.

— Podwieźć cię do szkoły? — pyta ojciec.

— Tak, ale będę gotowy dopiero za piętnaście minut, okej? — pytam, a on przytakuje.

Wciąż siedzimy wszyscy przy stole, a Rose marudzi i jak zwykle nie chce jeść.

— Chodź do mnie — mówię i wyciągam do niej ręce.

Natychmiast wyciąga do mnie swoje małe łapska. Wiedziałem, że będzie chciała. Biorę ją i sadzam sobie na kolanach.

— Zobacz — mówię do niej i kroję tost posmarowany masłem w małe trójkąty. — Ja jem jeden kawałek, a ty drugi, dobra? — stawiam warunki i pokazuję jej, jak zjadam pierwszy.

Zaczyna się uśmiechać.

Bierze do ręki kawałek i pcha go do buzi. Pokroiłem je już w naprawdę małe trójkąty, ale one i tak wydają się za duże dla niej. W niczym jej to jednak nie przeszkadza. Upycha tost w ustach palcami, żeby ani milimetr nie wystawał i patrzy na rękę. Masło roztopiło się na ciepłym jeszcze toście i ma od tego tłuste palce. Wyciera je w moją koszulkę na piersi.

— Fuj, jesteś paskudna — mówię do niej, a ona rechocze z pełnymi ustami, pokazując mi ich zawartość.

Znów wyciera rękę w moją koszulkę, a ja udaję, że chcę ją w nią ugryźć. Piszczy i chowa rękę za plecami. Pokazuję jej na talerz, że ma zjeść kolejny kawałek. Posłusznie bierze go w palce i znów wkłada do buzi. Uśmiecha się słodko i wiem, że znów będzie chciała wytrzeć rękę w moją koszulkę. Chwytam ją za dłoń i siłą wycieram o jej piżamę.

Śmieje się głośno, a mama zaczyna kręcić głową.

— Jonah — wzdycha upominająco, ale nic sobie z tego nie robię.

Wiem, o co chodzi, o tłuste plamy, ale to nie moja sprawa jak mama się ich pozbędzie. Ja mogę sobie kupić nową koszulkę, a tą wyrzucić, jeśli jej się to nie uda i tłuste plamy zostaną. Jest taka sama jak dwadzieścia innych, które leżą w mojej szufladzie. Ubrania Rose, to nie moje zmartwienie. Moim zmartwieniem jest dobra zabawa przy śniadaniu i to, żeby je zjada, bo przecież nigdy nie chce jeść. „Cel uświęca środki", czy jakoś tak to było w tym powiedzeniu, tego Włocha, Machiavelliego, o którym słyszałem, gdy polecieliśmy do Europy, odwiedzić rodzinę ojca. Zwiedziłem tam chyba więcej muzeów w jeden tydzień, niż odwiedzę do końca życia. Ojciec pochodzi z Włoch, ale urodził się tu, w Hammonton tak jak mama i Rose. Pojęcia nie mam, gdzie urodziłem się ja i chyba wcale nie chcę wiedzieć.

Kiedy kończymy jeść, mam całą tłustą koszulkę, a Rose piżamę. Zsadzam ją z moich kolan i puszczam wolno, a sam idę się przebrać. Ojciec czeka już na mnie w samochodzie, więc muszę się pospieszyć. Rzucam koszulkę na podłogę w moim pokoju i ubieram czystą. Wychodząc, zagarniam z biurka moją czapkę z daszkiem i zakładam na głowę.

Schodzę na dół i kiedy wychodzę przed dom, zeskakuję z werandy, zgarniając po drodze torbę na trening. Na szczęście gram w szkolnej drużynie tylko do końca sezonu, potem czekają na mnie studia. Ten cały Lacross był fajny, ale kiedyś. Dziś gram, bo to pozwala mi utrzymać oceny na odpowiednim poziomie. Gdybym wyleciał z drużyny, pewnie nikt z nauczycieli już tak łaskawie by na mnie nie patrzył, kiedy z testu należy mi się dwa, a dostaję trzy. Zawodnicy z drużyny zawsze są ulgowo traktowani, bo mają treningi i niby mają mniej czasu na naukę. Nie wiem tego, bo nie spędzam nad nią żadnego czasu.

Kiedy podchodzę do drzwi pasażera, dziewczyna z przeciwka wraca do domu po biegu.

Patrzę na nią i poprawiam baseballówkę na głowie. Przekręcam daszek do tyłu, żeby ją lepiej widzieć, a ona przystaje pod domem i też patrzy na mnie przez chwilę. Uśmiecha się do mnie, a potem kiwa do mnie ręką. Ledwo zamieniliśmy kilka słów, a ona już do mnie kiwa.

Fajnie — myślę sobie i też kiwam do niej.

Wsiadam, a ojciec znów patrzy na mnie z tym głupkowatym uśmiechem.

— Ani słowa! — mierzę w niego palcem, na którym wytatuowałem ostatnio literę R, jak Rose i przekręcam daszek znów do przodu.

Ojciec patrzy na palec zdegustowany. Usta wykrzywiają mu się w grymas niezadowolenia.

— Nie rozumiem, po co ci te wszystkie tatuaże? — krzywi się, gdy to mówi.

— Czuję się z nimi dobrze, ty nie musisz — odpowiadam hardo.

Ojciec nie ma pojęcia, że tatuaże ukrywają we mnie to, czego się wstydzę, przez co czuję się pewniej. Tylko tyle. Nie mówiąc o tym, że podobają się dziewczynom. Zerkam automatycznie na dom Dee. Ciekawe czy jej też się podobają? Nagle nie czuję się tak pewnie, jak jeszcze przed chwilą. Ona jest ładna, delikatna, dziewczęca, a ja przy niej wyglądam pewnie jak degenerat. Nie pasuję do niej z tymi tatuażami. Po raz pierwszy żałuję, że je zrobiłem.

Wyjeżdżamy z podjazdu. Ojciec jak zwykle robi to za szybko i uderza podwoziem o zjazd.

— Wykończysz ten samochód — upominam go, ale on tego nie komentuje.

Jedziemy chwilę w ciszy. Domy na naszej ulicy migają mi przed oczami. Przypomina mi się, że kiedy byłem mały, zawsze bałem się, że nie uda mi się trafić z powrotem do domu, bo wszystkie wyglądają tak samo. Wszystko wokoło jest niemalże identyczne. Domy, witryny sklepów, nawet drzewa rosnące w całym mieście, wydają się mieć identyczny kształt co do centymetra. Jeden jedyny kościół ma swój własny, ale to kościół. Boże, co za wieś. Wszystko jednakowe jak na jakiejś makiecie. Wszystko w tym mieście jest jak jakaś jedna wielka stała matematyczna. Od lat.

— Dlaczego jesteś taki? — pyta ojciec, wyrywając mnie z zamyślenia.

— Jaki?

— Odpychający. Pamiętasz? Kiedyś rozmawialiśmy inaczej — żali się.

Nie chcę z nim teraz rozmawiać na takie tematy.

— Tato, nie zaczynaj znowu — burczę i przewracam przy tym oczami.— Przecież wciąż rozmawiamy i nic się nie zmieniło — próbuję go zbyć.

— Zmieniło się i ty też o tym wiesz — mówi twardo. — Nie żal ci?

Ma rację, wiem, że się zmieniło między nami, ale to przecież nie do końca, tylko moja wina. Oczywiście, że jest mi żal, ale on też jest trochę winny. Przecież też o tym wie. Wciąż traktuje mnie jak chłystka, bo nie spełniam jego oczekiwań. Karze mnie tym traktowaniem i upokarza. Niby jak mam z nim inaczej rozmawiać i pozwalać mu na to?

— Czepiasz się mnie i to dlatego się zmieniło — bronię się i krzyżuję ręce na piersi.

— Chciałbym, żeby znów było jak kiedyś — żali się znowu.

— To się mnie nie czepiaj — dogaduję mu z pretensją.

— Nie czepiam się, co ty gadasz — odpowiada z taką samą pretensją i gestykuluje przy tym ręką.

— Dobra, wysiadam, pójdę dalej piechotą — mówię zdenerwowany i chwytam za klamkę, nie czekając, aż zatrzyma samochód.

Ojciec hamuje gwałtownie, drzwi odskakują i o mało się nie urywają, a pasy bezpieczeństwa blokują się nam obu.

— Oszalałeś?! — wydziera się na mnie. — Wypadłbyś z samochodu!

— I o tym właśnie mówiłem. Czepiasz się — mówię arogancko. — Przecież mam zapięte pasy. Nie wypadłbym.

— Jonah, nie mówisz poważnie — kontrargumentuje. — Drzwi o mało nie wyrwało!

— Oczywiście, że nie, przecież jestem tylko głupim Jonahem! — wybucham na niego. — Przecież nawet nie byłoby ci żal tych drzwi! A co dopiero mnie!

Ojciec łapie się za czoło i wzdycha ciężko. Boję się, że za chwilę wybuchnie, ale on doprowadza mnie tym swoim czepianiem się do szału i powiedziałbym największą głupotę, byleby tylko się mu sprzeciwić. Raz w życiu widziałem, jak wybucha i nie chciałbym zobaczyć tego nigdy więcej, ale czasami po prostu nie potrafię się powstrzymać, żeby go nie prowokować. To głupie, ale po tylu latach wciąż tkwię w Galaktyce, o której czytaliśmy razem z książki o kosmosie. Znam już tę ciemną stronę Księżyca, którą wtedy w nim zobaczyłem i nie chcę już nigdy więcej jej zobaczyć, a jednak nie umiem tego wyhamować w odpowiedniej chwili.

Ojciec pociera czoło dłonią i widzę, że siłą wydobywa z siebie opanowanie. Znów odpala samochód i blokuje drzwi.

— Siedź na dupie — upomina mnie i rusza.

Znów jedziemy chwilę w ciszy. Między mną a ojcem od chwili pojawienia się Rose, coś zepsuło się na stałe. Wiem to ja i wie to on. Dzisiejsza próba rozmowy tylko to potwierdza. I nie było to spowodowane tym, że wykrzyczałem mu, że nie jest moim ojcem. Nie. To było jedynie bolesne uświadomienie mu, że coś przegapił. Mnie przegapił. Zaniedbał i strasznie go to musiało zaboleć, bo on przecież niczego nie przegapia. Nie popełnia błędów. Ocknął się wtedy nagle i dokładnie wtedy się zaczęło. Pamiętam jak dziś. Siłą starał się wypełnić lukę między nami. Nie bardzo mu szło po staremu, żartami i docinkami. Nie byłem już małym Jonahem, którego przygarnął, więc zmienił front. Zaczął wymagać więcej, naciskać, stawiać mi wyzwania, jakbym był dorosły. Albo jakby chciał, żebym wydoroślał. Żebym był odpowiedzialny. Rozważny. Podejmował słuszne decyzje. Jakby siłą chciał zrobić ze mnie kogoś idealnego, kto swoim postępowaniem przykryje tatuaże i udowodni całemu światu, że głupoty, których narobiłem, nie świadczą o tym, jaki jestem. Czasem mam wrażenie, że on myśli, że jak wydorośleję, tak całkowicie stanę się mężczyzną, to tatuaże i kolczyki znikną. Czuję, że dokładnie o to mu chodzi. Że go zawodzę swoim wyglądem i postępowaniem, bo przecież poprzeczkę swoich wymagań podnosi mi tak wysoko, że nie jestem w stanie im sprostać, a to znowu jest namacalnym dowodem na jego błąd. A ON PRZECIEŻ ICH NIE POPEŁNIA! Widzę, jak na mnie czasem patrzy. Widzę jakie myśli wtedy kłębią się w jego głowie. Wstydzi się mnie. Jest mną zawiedziony. Rozczarowany. Nie takiego sobie mnie wymarzył i czuję się z tym potwornie źle. Chciałbym, żeby na mnie tak nie patrzył. Czasem wydaje mi się, że żałuje, że mnie przygarnął. Jestem jego porażką. I to dlatego go odpycham. Nie chcę już nigdy czuć się jak wtedy. Nie chcę ufać mu bezgranicznie, a potem usłyszeć któregoś dnia, że zawodzę go na pewno dlatego, bo... nie jestem jego synem. Nie wyglądam, nie zachowuję się i nie jestem taki, jakim byłby JEGO syn, gdyby go miał. Nie zniósłbym tego. Umarłbym. Na pewno. Chciałbym, żeby się przekonał, że taki jaki jestem, też jestem dobry. Może nie najlepszy, jak on sobie wymarzył, ale dobry. Przecież nie wyrosłem na jakiegoś półgłówka albo złego człowieka. Boli mnie, że spodziewa się po mnie czegoś więcej, bo ja nie potrafię temu sprostać, a on nie chce dopuścić do siebie tej myśli. Wciąż z tym walczy, naciska, wymaga. Chciałbym bardzo podać mu to wszystko na tacy, ale nie potrafię. To nie moja wina, że nie jestem jego biologicznym synem i nie potrafię tak jak on sprostać każdej sytuacji, ale ja nie mam jego genów. Nie potrafię bez względu na to, jak bardzo bym się starał. Bo przecież się staram. Z całych moich pieprzonych sił! Ale zawsze coś widzę inaczej, chcę zrobić po swojemu i mi nie wychodzi, a on po raz kolejny ma wypisane na twarzy, że nie tego się po mnie spodziewał. Jest zawiedziony i zaczynamy się kręcić w kółko. Ja wypruwam sobie flaki, a on i tak jest zawiedziony! Czuję się wtedy tak bardzo nikim, że sam żałuję, że pojawiłem się w jego życiu i wtedy znów przytomnieję. Strach chwyta mnie za gardło i nieraz czuję, jak łzy pieką mnie pod powiekami. To takie żałosne.

— Tato... — odzywam się pierwszy, ale on podnosi rękę i mnie tym ucisza.

— Może jestem dla ciebie za surowy, wiem, może to prawda, że wymagam zbyt wiele, ale ja naprawdę nie chcę dla ciebie źle — mówi z żalem.

— Przecież wiem — przyznaję mu rację.

— To dlaczego nawet się nie starasz mnie posłuchać? — pyta z pretensją.

Wzdycham zrezygnowany. Znowu się zaczyna. Znowu te morały. Przerabiałem to tysiące razy.

— Nie pomyślałeś, że tego po prostu nie potrafię? — pytam z roszczeniem. — Nie potrafię sprostać twoim wymaganiom?

— Wiesz, że potrafisz, tylko musisz się trochę wysilić, Jonah — lekceważy mnie.

Jak zwykle wie lepiej. Jest przekonany, że stać mnie na więcej i że przecież nie tak mnie wychował, żebym nie potrafił. Wszystko zawsze zbiega się do NIEGO!

Nie mam ochoty znów na tę samą gadkę. To jest totalnie bez sensu. Zsuwam daszek czapki niżej i zakładam ręce na piersi. Nie mam ochoty słuchać tego, co mówi. Wszystko dobrze wiem bez jego gadania. Nie spełniam jego oczekiwań, nie musi mi o tym, co rusz przypominać, ale nie wiem, jak miałbym temu wszystkiemu sprostać, bo jego poprzeczki są jak dla mnie uniesione za wysoko, a on nie chce tego zrozumieć. Przyznał właśnie, że jest za surowy, ale i tak wciąż będzie wymagał ode mnie więcej, niż potrafię udźwignąć. Czyli tak naprawdę nic nie wie i nic się nie zmieni od tej jego gadki. Jego racja musi być na wierzchu. Proszę bardzo. Przytaknąłem mu. Może znów mnie przyciskać i obarczać swoimi wymaganiami, a potem znów się na mnie wyżywać, za to, że nie potrafię im sprostać. Cały on i cały ja. Mój ojciec i ja, nie jego syn. Tak dosłownie to odbieram. Ta rozmowa ma tylko jedno na celu. Sprawić, żebym czuł się jak gówno. Podziękuję.

Ojciec na szczęście nie mówi już nic więcej. Zatrzymuje się pod szkołą, a ja wysiadam bez słowa.

W klasie jestem pierwszy, bo oczywiście odwoził mnie ojciec. Kolejne upokorzenie. Wszyscy od dawna przyjeżdżają swoimi samochodami, ale nie ja. Kolejna staromodna zasada mojego ojca. Dostanę samochód, jak zasłużę. Nie wiem nawet, czym miałbym zasłużyć, więc się nie staram. Nie mam ani dobrych ocen, ani nie gram jakoś super w lacrosse, ani nic nie robię na tyle dobrze, żeby ojciec to docenił i pozwolił mi jeździć samochodem. Mam wrażenie, że do końca życia będę chodził piechotą. Nie mogę się doczekać, aż pójdę wreszcie do pracy. Wtedy sam kupię sobie samochód. Prawo jazdy przecież już mam. Jedyna rzecz, która udała mi się lepiej od niego, ale tego oczywiście też nie zauważył. Ojciec ma wybiórczą percepcję rzeczy dobrze przeze mnie wykonanych. Docenia tylko to, co uważa, że jest warte docenienia przez niego. Czyli nic, co dotychczas zrobiłem. Jak w tym filmie o tym mafioso Donie Corleone, „Ojciec chrzestny". Są trzy zasady postępowania. Dobra, zła i JEGO. Nie na darmo ojciec ma włoskie pochodzenie. On jak Vito, stanowi sam w sobie prawo, a ja jak ten jego syn Federico, nic nie potrafię załatwić dobrze. Choć Federico był przynajmniej jego biologicznym synem, a ten adoptowany, Tom, był prawnikiem, którym z kolei ja nigdy nie będę.

Kiedy zbliża się dzwonek, wszystkie dziewczyny bez wyjątku, jak zwykle zbierają się przy oknie. Czekają na nich. Wiem o tym. W chwili kiedy jeszcze ich nie słychać, ja wiem, że się zbliżają, bo podnoszą się szepty dziewczyn, a kiedy zza okna dochodzi warkot dwóch motorów, dziewczyny piszczą już głośno i rozpływają się z zachwytu.

Boże, jakie one są głupie.

Pod szkołę podjechali Daniel i Dylan Mitchel. Bliźniacy, na wypasionych sportowych motorach. Chwilę później zjawiają się w klasie. Obaj wysocy, o sylwetkach sportowców. Dylan ma blond farbowane włosy, a Daniel kasztanowe, naturalne, ale i tak zdarza się, że ludzie ich mylą. Obaj ostrzyżeni jednakowo na krótko i obaj w jednakowych jeansowych kurtkach, podobni są do siebie jak dwie krople wody, ale mi się nie zdarzyło ich nigdy pomylić, nawet gdy Dylan miał jeszcze niezafarbowane włosy. Zawsze wiedziałem, który to który.

— Cześć Jonah — szturcha mnie w ramię Dylan i siada w ławce po mojej prawej.

— Cześć — odpowiadam mu i podbijam pięścią jego pięść.

— Cześć — wita się ze mną Daniel i siada w ławce zaraz za Dylanem.

Moi najlepsi kumple. Jako jedyni mają inne nazwisko niż reszta ludzi z miasteczka, bo ich ojciec pochodzi z Filadelfii. Tu, w tym zapyziałym miejscu, jeśli ktoś nazywa się inaczej niż Conti, Greyson lub Morris, musi być z innej galaktyki. Tu wszyscy są w jakiś daleki sposób ze sobą spokrewnieni albo zupełnie nie, co wydaje się bardzo dziwne, gdy ma się tak samo na nazwisko.

W tej chwili przychodzi mi na myśl InstaGirl. Dee. Nie mam pojęcia, jak ma na nazwisko. Pewnie jest z innej galaktyki i chociaż ona być może ma na nazwisko bardziej normalnie niż my wszyscy. Tak, ona przecież jest Słońcem w innej Galaktyce. Na pewno nie ma na nazwisko ani Conti, ani Grayson, ani Morris. Założę się.

Zastanawiam się przez chwilę nad nią.

Jest taka ładna, dziewczęca. Podoba mi się niesamowicie. Ojciec chociaż raz ma rację, powinienem zaprosić ją na moje urodziny. Impreza będzie w Hurley's, lokalnej knajpie, za niecałe trzy tygodnie. Może dałaby się zaprosić?

Ani się oglądam, a spędzam na myśleniu o tej dziewczynie czwartą lekcję. Ona dosłownie zawróciła mi w głowie. Wciąż widzę jej zielone oczy, gdy uśmiechały się do mnie dziś rano. Nie mogę przestać o nich myśleć.

W przerwie na lunch idę z chłopakami na skwer przed szkołą. Jest już bardzo ciepło i zbliża się upragniony przez wszystkich koniec roku szkolnego. Kiedy przechodzimy obok sporej grupki dziewczyn, pokazują mnie sobie prawie palcami. Wiem dlaczego. Wśród nich jest Vickie. Ładna brunetka, z którą zdarzyło mi się ostatnio na imprezie to i owo. Odwracam wzrok. Nie chcę, żeby widziała, że na nią patrzę. Ona tak samo, jak ja, wcale niczego więcej nie szukała, ale jednak plotka się rozeszła.

— Cześć chłopaki — witają się z nami Laura i Lilly.

Siostry Morris, obie podobne do siebie jak Dylan i Daniel, ale nie są bliźniaczkami. Lilly jest młodsza od Laury o dwa lata, tym samym od nas też. Są spokrewnione z Danielem i Dylanem. Są kuzynostwem. Ich ojcowie to bracia, ale matka dziewczyn rozwiodła się z ojcem i dziewczyny teraz noszą jej nazwisko. To lokalne jak połowa miasteczka. Zakumplowałem się z nimi w pierwszej klasie i tak już zostało. Lubię je, ale mam wrażenie, że gdybym tąpnął mocniej nogą, z ich twarzy posypałby się gruz, tyle mają nałożonego makijażu. Siadam z nimi na drewnianej ławce z oparciem i wyciągam nogi przed siebie, założone jedna na drugą.

— I jak tam przygotowania do imprezy? — piszczy do mnie Laura.

— Wszystko załatwione, nie ma czego wielce przygotowywać — odpowiadam niedbale.

Bo niby co mam jej opowiadać. Ojciec zadzwonił do Hurley's, bo właścicielka jest jego znajomą i tyle. Chyba się nie spodziewają wystroju jak na sweet sixteen.

— Kupiłam już sukienkę — piszczy Lilly, jakby chciała mi się przypodobać.

Wydaje mi się, że się jej podobam. Ona mi chyba też, ale natychmiast w moich myślach pojawia się Dee i Lilly już mi się nie podoba. Uśmiecham się sam do siebie. Ta blond słodka czarownica, rzuciła na mnie urok, założę się. Znów mam przed oczami te jej kolorowe ciuchy i zastanawiam się, co teraz robi. Pewnie też ma przerwę na lunch. Myśli o mnie? Spadam na ziemię. Pewnie nie, ale wcale mnie to nie przygnębia. Już ja się postaram, żeby o mnie myślała.

— Ja też kupiłam kieckę, wyjebaną w kosmos — chwali się Laura, tym swoim niewyparzonym językiem. — Taką wiecie, trochę sexy, a trochę na luzie, żeby nie było, że jestem wyzywająca — mówi, żując wściekle różową gumę i chyba nie wie, jak wygląda na co dzień.

Zawsze mówi w ten „crazy-cool" sposób, który chyba tylko jej wydaje się fajny. Mnie nigdy się nie podobał. Jest cringe'owy.

— Kiedy gracie kolejny mecz? — pyta Lilly i chyba chce zagadać na dłużej.

Uśmiecha się do mnie, ale udaję, że tego nie widzę. Nie chcę, żeby uśmiechała się do mnie w ten sposób. Lubię ją, ale nie chcę, żeby sobie obiecywała coś więcej.

— W sobotę — odpowiadam niechętnie, bo nie chce mi się z nią gadać.

Lily nie zadaje kolejnego pytania. Milknie jakby speszona. Ona zawsze jest cicha i mało mówi, zupełnie inaczej niż jej siostra. Ta gada za pięciu. Jest przy tym pyskata i nie da się jej tak szybko zbyć, jak Lilly.

Obok nas przechodzą dziewczyny z pierwszej klasy. Dylan uśmiecha się pod nosem. Widzę, że jedna mu się podoba. Od półrocza robi do niej maślane oczy. Wstaje z ławki i idzie za dziewczynami.

— Hej, dokąd idziesz — woła za nim Daniel.

— Nie twoja sprawa — burczy w odpowiedzi i macha na niego ręką Dylan.

Znika nam z oczu w drzwiach szkoły, wchodząc tuż za dziewczynami. Mam wrażenie, że ciągnie Ninę za spódnicę. Daniel podnosi ręce i patrzy na mnie pytająco. Dziewczyny robią krzywe miny i wzruszają ramionami, a ja się śmieję. Serio, nikt tego wcześniej nie zauważył?

— Przecież podoba mu się Nina, córka Contia, który ma tartak! To żadna zagadka! Ślini się do niej od pół roku! Jesteście ślepi? — pytam, podnosząc ręce w bezsilnym geście. — Nikt z was tego nie zauważył? — pytam raz jeszcze, ale nikt mi nie odpowiada, więc daję spokój.

Dziewczyna jest bardzo ładna. Ma ciemne kasztanowe włosy, niebieskie oczy i ma taki uśmiech, że zapiera dech. Sam bym się koło niej zakręcił, gdyby Dylan nie wypatrzył jej pierwszy. Nie będę mu wchodził w paradę. Może planuje z dziewczyną coś więcej, niż tylko szybka randka skoro tyle czasu za nią łazi. Poza tym jest dużo od nas młodsza. Za dużo. Dylan porwał się z motyką na słońce.

Jej bracia, Mike i Steve, sklepią mu mordę, jeśli jej dotknie. To już dorośli faceci. Mike prowadzi z ojcem tartak, a młodszy, Steve, jest lekarzem i pracuje w klinice swojej matki.

To miasteczko jest tak małe, że znamy się wszyscy do trzeciego pokolenia wstecz. Każdy zna każdego i każdy wie, czym kto się zajmuje. Z kim kto jest bliżej spokrewniony i w ogóle wszystko. Nie mówiąc o tym, że wiadomo, kto z kim romansuje, jak na przykład burmistrz i ta lafirynda ze sklepu zoologicznego. Niby nie lubię tego miejsca, ale kiedy zaczynam się zastanawiać, gdzie byłbym teraz, gdyby rodzice mnie nie adoptowali, to czuję lęk. Za każdym razem staram się odepchnąć go daleko, myśląc, że przecież już nic się nie zmieni. Już tu jestem. Tu w Hammonton w ich życiu, które na zawsze już się z nimi połączyło, to mnie to uspokaja.

Opieram się plecami o ławkę, a łokcie rozkładam szeroko. Odchylam głowę do tyłu, czując przyjemne, znajome ciepło. Słońce grzeje mnie w twarz i odsłonięte ramiona. Nie mam szans się opalić, mogę jedynie się pogrzać. Z moją karnacją, nie jest jakoś szczególnie trudno o opaleniznę, ale musiałbym tu siedzieć pół dnia. Nie to, co Dylan i Daniel. Im wystarczy chwila i zawsze opalą się na węgiel. Odziedziczyli karnację i kolor włosów po swojej matce, która ma latynoskie korzenie. Zazdroszczę. Ja jestem biały jak kreda. Moi przodkowie pewnie mieszkali w młynie.

— Nie wiem, po co wystawiasz się do słońca — kpi ze mnie Laura, jakby czytała mi w myślach. — I tak na większości ciała masz tatuaże — dodaje, czym mnie uspokaja, że jednak nie ma zdolności odczytywania myśli.

Zerkam na ramię pokryte tatuażami. Nie jest ich znów tak strasznie dużo, niech nie przesadza, ale nie mam zamiaru wdawać się z nią w dyskusję na ten temat.

— Nie chcę się opalić — odpieram jej kpinę. — Lubię po prostu to ciepło — wyjaśniam i nic sobie nie robię z jej przytyku.

Nikt w naszej szkole nie ma tatuażu. Moi rodzice grubo się tłumaczyli dyrektorce. Cassandra Smallwood zjadła wszystkie rozumy i ma trzech dorosłych synów, którzy do dziś rozumem nie grzeszą. Ona chyba nadrabia za nich. Nie mam pojęcia, jakim cudem nauczycielka może mieć tępe dzieci, ale w sumie nic mnie to nie obchodzi. Ich ojciec jest burmistrzem. Trevor Smallwood. To on podobno romansuje z tą lafiryndą z zoologicznego. Krąży legenda, że jego ojciec też kiedyś był burmistrzem i podobno też romansował z wieloma kobietami. Wątpię jednak, że którykolwiek z jego synów będzie burmistrzem w przyszłości i wątpię, żeby potrafili romansować. To półgłówki.

Dziewczyny wzdychają ciężko i z niezadowoleniem. Otwieram oczy, ale słońce mnie razi, więc patrzę na Lily zmrużonym jednym okiem.

— O co wam chodzi? — pytam.

— Może zerwalibyśmy się z lekcji dziś? — marudzi.

Odchylam głowę z powrotem do tyłu.

— Ja nigdzie nie idę, ojciec mnie zabije, jak się dowie i odwoła moją imprezę — odmawiam, bo wiem, co mówię.

Ojciec na bank odwołałby mi urodziny, jeśli znów zacząłbym wagarować jak wtedy gdy urodziła się Rose.

Wagarowałem, a on odwołał mi urodziny, zabronił wychodzić z domu i zabrał mi telefon. Teraz już by mnie w domu nie uwięził, telefonu też by mi nie zabrał, jestem za stary, żeby mnie karał w ten sposób, ale imprezę by mi odwołał. Wystarczy, że odmówiłby jej sfinansowania, a mama by go poparła. To oczywiste. Nigdzie nie idę.

— Ja też się nie wybieram — odmawia Daniel.

On zawsze trzyma moją stronę. To dobry kumpel.

— Pojechalibyśmy nad jezioro — proszą dziewczyny. — Jonah zgódź się, proszę.

Jęczą, jakby to ode mnie zależało, dokąd pojedziemy i czy w ogóle pojedziemy, a ja przecież nawet nie mam samochodu. Zależy im na moim i Daniela towarzystwie, wiem o tym, bo same nie potrafią się dobrze bawić.

— Nic z tego — znów odmawiam. — Chcecie się bawić na moich urodzinach? To siedźcie na dupie w szkole — mówię z przekonaniem.

Wzdychają znów ciężko, ale nic już nie mówią. Wystarczy, że są niezadowolone, a mnie to boli gdzieś wewnątrz. Wiem, że będą się ze mnie śmiały, później, jak wyjdą ze szkoły, że boję się ojca. Szczególnie Laura. Ona nie liczy się z nikim i z niczym, tylko z tym, czego ona chce. Jej matka ma z nią nie lada problem, Lilly mi kiedyś mówiła.

Zastanawiam się, co robi InstaGirl. Dee. Czy też się zrywa ze szkoły, bo jest ładna pogoda? Pewnie nie. Chodzi do tej prywatnej w Millville i pewnie nauczyciele pilnują tam uczniów jak diamentów. Swoją drogą mam jeden wytatuowany, pasowałby do niej. Ciekawe, dlaczego chodzi tam do szkoły, a nie z nami? Przecież mieszka tutaj. Obowiązuje rejonizacja.

Kurde, nic o niej nie wiem, a przecież chciałbym. Trzeci raz dzisiaj wracam do niej myślami i czuję, że to nie ostatni.

Tymczasem zbliża się koniec przerwy na lunch. Zbieramy się z ławki z Danielem, a dziewczyny idą za nami. Wchodzimy przez główne drzwi, a na korytarzu, oparty ramieniem o szafkę nad głową Niny Conti, wisi Dylan.

Patrzy na nią z góry i uśmiecha się do niej, jakby miał ją za chwilę pocałować. Albo zjeść? Lilly nabiera głośno powietrza i chichocze złośliwie. Laura prycha pogardliwie i wydyma usta. Są zazdrosne, bo dziewczyna jest ładna, a one nie znoszą konkurencji, choć Dylan to ich kuzyn i przecież nie mogłoby ich nic z nim łączyć.

Przechodzimy obok, a Dylan zerka na nas ukradkiem. Uśmiecham się do niego głupkowato i pokazuje mu język, dając mu znać, że ma dziewczynie zrobić dobrze ustami. To głupie, ale nie potrafię się powstrzymać. Daniel rechocze, gdy to widzi.

Dylan odwraca wzrok z głupim uśmiechem, a Nina się peszy. Dobrze wiem, że Dylan liczy na to, że dobierze się jej do majtek. Jej bracia go zabiją. Już widzę, jak zostaje z niego mokra plama, ale przecież Dylana nic nie powstrzyma. Jest bezwzględny, jeśli chodzi o dziewczyny. Zawsze dostanie tą, która mu się spodoba. Tak samo było z Ally. Chodził za nią tak długo, aż się zgodziła z nim umówić, a potem przespał się z nią po tygodniu znajomości. Owszem, byli później parą przez rok, ale ja dobrze wiem, że ją zdradzał. Może nie sypiał z żadną inną dziewczyną, ale widziałem, jak się z inną całował. Nie raz. Źle traktował Ally, nie chciał spędzać z nią czasu i chodzić na te wszystkie bzdurne randki i do kina na komedie romantyczne, a ona tkwiła przy nim jak głupia. W końcu puściła go kantem i teraz jest z takim jednym lalusiem, Liamem, ale on w przeciwieństwie do Dylana, nosi ją na rękach, a Dylan jeszcze do niedawna przełykał gorycz, jaką mu po sobie zostawiła. Żałował, bardzo, ale było za późno. W sumie to mu się należało. Osobiście, jak znajdę sobie dziewczynę na stałe, wybiorę taką, która tego wszystkiego nie lubi. Znów do mojego umysłu wpada InstaGirlDee. Czuję zwarcie w mózgu. Ona. Kolorowa niczym błyskotka, dziewczęca i delikatna na pewno lubi te wszystkie cukierkowe, romantyczne czułostki. Trochę mam zagwozdkę. Dla niej chyba bym je potrafił. Nie rozumiem tej zmiany. Ona naprawdę rzuciła na mnie jakiś urok!

Docieram do klasy skołowany. W szkole trudno wytrzymać do końca dnia jednak nie zrywam się z lekcji, bo wiem, czym to grozi. Daniel i Dylan siedzą ze mną, ale dziewczyny ostatecznie nie wytrzymują. Wychodzą na dwie lekcje przed końcem.

Po lekcjach ojciec odbiera mnie spod szkoły. Żegnam się z chłopakami, a oni wsiadają na swoje motory i odjeżdżają. Patrzę na ojca z wyrzutem, kiedy przejeżdżają obok nas, a on udaje, że tego nie widzi.

Kiedy parkujemy pod domem, InstaGirlDee siedzi na schodach swojego domu. Ojciec widzi, że na nią patrzę.

— Idź pogadać — podpowiada mi.

Nie wiem, dlaczego się tak na mnie za nią uparł.

— Przestań mi mówić co mam robić — warczę na niego. — Wiem jak zagadać do dziewczyny.

— Wcale nie mówię, że nie wiesz — broni się ojciec.

Mama wychodzi na werandę, a Rose wytacza się za nią. Trzyma w ręce kubek niekapek i popija z niego jakiś sok, który cieknie jej po brodzie. Z kubka nie kapie, to ona ma po prostu dziurawą brodę.

— Cześć — witam się z mamą.

— Cześć — odpowiada mi, a tatę całuje w policzek na przywitanie.

Rose wyciąga do mnie swoje łapska i biorę ją na ręce. Kubkiem dostaję w głowę, bo wtula się we mnie natychmiast. Jest śpiąca i widząc to, mama zabiera ją z moich rąk. Musi położyć ją spać. Oglądam się na dziewczynę, a ona wciąż siedzi na schodach. Wygląda, jakby czekała aż do niej podejdę. Chyba faktycznie do niej zagadam.

— Wrócę za chwilę, okej? — mówię do mamy, zanim wejdzie z Rose do domu, a ona przytakuje i się uśmiecha, zerkając za moje plecy.

Ojciec śmieje się głupkowato, a ja przewracam oczami. Wkładam ręce do kieszeni spodni, odwracam się i idę do dziewczyny. Przechodzę przez jezdnię i wchodzę na jej podjazd. Widzi, że idę w jej stronę i peszy się, spuszczając wzrok, gdy na nią spoglądam.

Podchodzę blisko i siadam obok niej, odwracając daszek czapki do tyłu, żeby ją lepiej widzieć. Czuję zapach jej perfum. Ładnie pachną. Chyba jakimiś kwiatkami. Świeżo.

— Cześć, jak tam twój dzień? — pytam, opierając się łokciami o kolana, a ona wciąż się uśmiecha.

— Jakoś leci, a twój? — pyta słodkim głosem.

Siedzi dokładnie tak samo, jak ja, wsparta łokciami o kolana, a głowę przechyla w moją stronę i patrzy na mnie.

— Jakoś leci — odpowiadam tak jak ona. — Co robisz? — pytam, wskazując skinieniem głowy na jej telefon, który trzyma w ręce.

Wyłącza go i chowa do tylnej kieszeni szortów.

— Wysyłam znajomym dni — odpowiada, jakbym miał wiedzieć, o czym mówi.

— Dni? — pytam, bo nie mam pojęcia, czym są.

— Na Snapchacie.

— Na Snapchacie? — wypalam, zaskoczony.

— No, na Snapchacie — odpowiada nieco zbita z tropu. — Pewnie sądzisz, że to dziecinne? — prycha krótko.

Już się nie uśmiecha. Odebrała moje pytanie jako kpinę z niej.

— Nie, wcale tak nie uważam — zaprzeczam natychmiast, ale pojęcia nie mam, co to są te całe „dni". — Tylko... — zaczynam się śmiać. — Myślałem, że bardziej lubisz inną aplikację — dodaję i śmieję się sam z siebie.

— Niby jaką? — dopytuje nieco urażonym tonem.

— Instagram — śmieję się znów.

— Niby dlaczego? — znów pyta, ale minę ma zdziwioną, bo nie ma pojęcia, co mam na myśli.

— No... nie wiem, nieważne — wymiguję się, bo nie chcę jej tłumaczyć, za kogo ją początkowo wziąłem. — A co to są te dni? — pytam, bo serio nie wiem.

To znaczy, wiem, chyba, ale nigdy mnie to nie interesowało, ani nigdy nie logowałem się na Snapchacie. To pewnie jakieś babskie gierki, ale chcę jak najdłużej z nią rozmawiać i nagle naprawdę interesują mnie dni na Snapie. Chcę wiedzieć, czym są, bo ona je wysyła znajomym.

— Naprawdę nie wiesz? — pyta zawstydzona, a ja kręcę głową. — Trzeba je zbierać — zaczyna tłumaczyć. — Codziennie musisz wysłać tej samej osobie jakieś zdjęcie, a ona musi ci też jakieś odesłać. Nie można pominąć ani jednego dnia, bo wtedy przepadają.

— A po co się je zbiera? — pytam, bo chcę wiedzieć więcej.

— Po nic, zbiera się je tak po prostu, chodzi chyba o ilość, im więcej, tym lepiej — wyjaśnia i wzrusza przy tym ramionami.

Zerka na mnie, a ja patrzę prosto na nią. Bez skrępowania. Nie wiem, dlaczego się tak dziwnie przy niej czuję. Wszystko jakby mi drży wewnątrz, gdy ona na mnie patrzy.

Jej oczy są zielone jak liście dębu. Głębokie. Śliczne.

Do głowy wpada mi pomysł.

— Czyli, zbierasz dni ze znajomymi — powtarzam, co zarejestrowałem pomiędzy tym, gdy gapiłem się na nią, a potem na jej oczy.

— Tak — potwierdza.

— Może... — waham się, czy powiedzieć to, co pomyślałem, bo nie chciałbym wyjść na głupka, ale ostatecznie dochodzę do wniosku, że dla niej mogę nim być, nie wiem dlaczego. — Mógłbym je zbierać razem z tobą? — proponuję jej, licząc, że się zgodzi.

Dziś cały dzień o niej myślałem i zastanawiałem się, co robi. Gdyby codziennie przysyłała mi zdjęcie, mógłbym wiedzieć choć trochę, jak mija jej dzień.

Uśmiecha się skrępowana.

— Serio? A masz Snapa? — pyta nieśmiało.

— Serio, czemu nie? — kwestionuję jej pytanie, bo zupełnie nie wiem, dlaczego miałbym tego nie robić. — Nie, nie mam — odpowiadam. — Ale mógłbym mieć, jeśli się zgodzisz.

Znów się peszy, bo dałem jej do zrozumienia, że będę go miał, ale tylko dla niej. Chcę, żeby tak myślała, bo to prawda. Nie mam Snapa i nie będę go miał, jeśli się nie zgodzi.

— Więc? — dopytuję.

— No, okej — zgadza się i śmieje zawstydzona.

Strasznie mi się taka podoba.

Wyciągam telefon z tylnej kieszeni spodni i załączam. Szukam aplikacji i ściągam ją na telefon.

— Już mam, widzisz? — pokazuję jej wyświetlacz. — Teraz muszę cię znaleźć? — pytam, bo naprawdę nigdy nie miałam zainstalowanego Snapchata.

Zerka na mnie, jakby chciała sprawdzić, czy żartuję, ale ja nie żartuję. Nie wiem, jak się na Snapchacie poruszać. Musi mi powiedzieć.

— Tak, ale najpierw musisz się zalogować — instruuje mnie. — Musisz wymyślić sobie nick.

To oczywiste. Dlatego natychmiast wpada mi do głowy pytanie.

— A jaki masz ty? — pytam przekornie.

— DeeSnapGirl — mówi poważnie, a ja parskam śmiechem. — Dlaczego się śmiejesz? — pyta trochę chyba urażona.

— Nie, nic, tak tylko — wymiguję się.

Pomyliłem InstaGirl, ze SnapchatGirl. Mega zabawne. Mam ochotę parsknąć raz jeszcze śmiechem.

— To ja będę się nazywałłłł... — mówię zagadkowo i majstruję przy telefonie.

Pokazuję jej wyświetlacz.

— JonahSnapBoy? — pyta i teraz ona parska śmiechem, ale widzę, że jej się to podoba i już nie jest zła.

Specjalnie nazwałem się podobnie do niej. Ona mi się podoba. To mega głupie, ale będę wysyłał jej te dni, skoro się zgodziła, bo tylko tak będę mógł mieć z nią cały dzień kontakt, a bardzo tego chcę. Czuję się przy niej jakoś tak inaczej. Wszystko mi drży i mam mega dobry humor. Gadamy o bzdurach, ale one mnie niesamowicie pociągają. Czuję, że mógłbym z nią gadać o takich pierdołach nawet do jutra.

— A jakie zdjęcia trzeba wysyłać? — pytam i podnoszę brew, znacząco.

Wie od razu, co mam na myśli.

— Nie takie, o jakich myślisz — parska śmiechem i klepie mnie w ramię.

Chcę, żeby zrobiła to jeszcze raz.

— A niby jakie myślisz, że ja myślę? Hmm? — znów pytam przekornie, żeby znów mnie klepnęła w ramię.

Czekam na to, bo chciałbym złapać ją za rękę.

— Takie jak wy chłopcy zawsze myślicie, że dostaniecie — kpi ze mnie i znów chce mnie klepnąć.

Kiedy to robi, chwytam szybko jej dłoń i przytrzymuję mocno na swoim ramieniu. Jest chłodna, gładka i bardzo drobna. Tylko tyle rejestruję. Patrzę prosto na nią, a ona peszy się i wyszarpuje dłoń spod mojej. Opuszcza wzrok, ale wciąż się uśmiecha. Rumieni się, bo ją zawstydziłem. Chciałem to zrobić i mi się udało. Jestem z siebie zadowolony. Teraz gdy widzę jej reakcję, chcę to robić częściej, bo mi się ta jej reakcja niesamowicie podoba.

— Powiesz mi? — pytam raz jeszcze.

— Co?

— Jakie zdjęcia mam ci wysyłać? — tym razem pytam na poważnie. Widzi to.

— No, nie wiem, różne. Na przykład co robisz — mówi i podnosi palec. — Czekaj, ja wyślę ci pierwsza.

Podnosi telefon wysoko i pochyla się do mnie. Robi nam selfie, ale ja nie patrzę w obiektyw. Patrzę na nią i się uśmiecham. Peszy się, gdy ogląda zrobione zdjęcie, bo specjalnie przygryzłem dolną wargę, jakbym chciał ją pocałować.

Dziewczyny to lubią, a ja chcę, żeby mnie lubiła. Chcę się postarać o to, najlepiej jak potrafię. Zależy mi na tym. Ona mi się coraz bardziej podoba i zastanawiam się, gdzie ja byłem przez te trzy lata, gdy mieszkała tu cały ten czas tuż obok.

W innej Galaktyce — przypominam sam sobie. Byłem międzygalaktycznym nic nieznaczącym pyłem.

Majstruje coś przy telefonie i po chwili dostaję powiadomienie ze Snapa. Przysłała mi nasze zdjęcie.

— Teraz, żeby dzień nie przepadł, musisz mi też odesłać zdjęcie — znów mnie instruuje, co trzeba dalej zrobić.

Pokazuje mi, co trzeba nacisnąć, a kiedy aparat jest gotowy, ja kompletnie nie wiem, jakie zdjęcie jej odesłać.

— Okej — zastanawiam się przez chwilę, ale nic nie przychodzi mi do głowy.

Te całe dni i wszystkie inne pierdoły po prostu nie są moją bajką, ale dla niej nie wiem, dlaczego chciałbym się postarać i wydaje mi się to niezwykle ważne, żeby wymyślić coś sensownego. Nie chcę wyjść na kretyna.

— Może sfotografuj mi swoje tatuaże — podsuwa mi pomysł, kiedy widzi, że nie umiem nic wymyślić.

— Moje tatuaże? — pytam zaskoczony.

— No, ładne są — mówi wprost.

Ładne?

Teraz to chyba ja jestem speszony. Podobają się jej moje tatuaże. Owszem wiem, że dziewczynom się podobają, ale żadna nie nazwała ich „ładnymi". Często słyszę, że są zajebiste, albo odjechane, ale nie „ładne". Zapominałem jednak z kim mam do czynienia. To dziewczyna, która używa takich słów jak: niegrzeczny i wcale nie robi tego, aby brzmieć dwuznacznie.

— Okej — przytakuję, ale wpadam na pewien pomysł.

Bardzo chcę to zrobić, o czym pomyślałem.

Wstaję i siadam o jeden stopień nad nią. Znów jest speszona, ale ja na to właśnie liczyłem. Chciałem to w niej wywołać, bo bardzo mi się to w niej podoba. Ta wstydliwość. To skrępowanie. Nie widuję tego u dziewczyn, które znam.

— Trzymaj, ty zrobisz — mówię do niej i wkładam jej mój telefon w dłoń.

Siadam tak, że mam ją pomiędzy kolanami i obejmuję ją ramionami. Sztywnieje na chwilę i patrzy na mnie w górę. Znów te jej zielone oczy mnie przenikają i czuję znajome mi już drżenie na całym ciele. Odwraca się tyłem, a ja chwytam się za dłonie tuż przed nią. Pochylam tak, żeby schować pół twarzy za nią i żebym nie był dobrze widoczny na zdjęciu. Ja jestem brzydki, a ona jest ładna. Poza tym chciała mieć na zdjęciu tylko moje tatuaże.

Wyciąga rękę z moim telefonem przed nas, ale opuszcza na chwilę.

— Pokaż się — mówi do mnie.

Wychylam więc pół twarzy i peszy mnie jej wzrok na ekranie telefonu, gdy się do mnie uśmiecha. Ona mi się podoba. Bardzo.

Chowam twarz w jej włosach. Ładnie pachną. Kiedy myślę, że już zrobi zdjęcie, ona odwraca się do mnie i patrząc mi prosto w oczy, robi zdjęcie, na którym w efekcie patrzymy na siebie nawzajem. Ja z góry na nią, a ona na mnie z uniesioną głową. Ładne. Podoba mi się to zdjęcie tak samo, jak ona.

— Proszę — oddaje mi telefon.

Biorę go do ręki, ale nie chcę wstawać i przesiadać się na miejsce obok niej. Chcę ją wciąż obejmować. Patrzy na mnie znów w górę, obrócona do mnie półbokiem, a ja patrzę na jej usta. Chciałbym ją pocałować. Nie wiem, skąd nagle przyszło mi to do głowy, ale bardzo tego chcę. Sytuacja wydaje się oczywista i wydaje mi się, że nawet powinienem. Chyba na to czeka.

Pochylam się, ale ona odsuwa się lekko. Jest speszona. Zrobiłem z siebie głupka. To nie jest taka dziewczyna jak te, z którymi zawsze się zadawałem. Nie dostanę od niej tego, czego chcę tylko dlatego, że zrobiła sobie ze mną zdjęcie i powiedziała o moich tatuażach, że są ładne. Prostuję się, a ona opuszcza głowę.

Patrzę gdzieś w bok. Jest mi strasznie głupio i zagryzam mocno szczękę, żeby nie syknąć ze złości. Wszystko szło przecież tak dobrze, a ja musiałem się wygłupić.

Znów na mnie spogląda i kiedy na nią zerkam, żeby sprawdzić, czy jest zła, ona sięga ustami po moje usta.

A jednak.

Całuje mnie! Ona! Mnie! Odsuwa się ułamek sekundy później, ale ja chwytam ją za biodra i przytrzymuję. Patrzę prosto w te zielone oczy. Kompletnie zapominam, że siedzimy na schodach jej domu. Chcę więcej. Wie o tym.

Pochyla się do mnie i obejmując za policzek, odwraca się i klęka na stopniu poniżej.

Obejmuję ją w talii i delikatnie przyciągam do siebie. Nie opiera się. Moje usta odpowiadają jej natychmiast i całują ją w sposób, w jaki chyba jeszcze nigdy nie całowałem dziewczyny. Robi mi się od tego gorąco. Wszystko zwalnia. Jej język ledwo dotyka mojego, a usta są miękkie i delikatne i chcę tego jeszcze więcej. Nie są zaborcze i zachłanne jak dziewczyn, z którymi się dotychczas całowałem i mnie to zaskakuje, bo to niesamowicie przyjemne. Nie chcę zrobić nic, żeby to wrażenie zniknęło. Ciche westchnienie wymyka mi się pomiędzy tym, gdy odrywa na chwilę usta od moich, żeby za ułamek sekundy, znów je do nich przycisnąć. Kiedy pocałunek się kończy, zrywa się ze schodów i ucieka do domu. Chichocze przy tym i wiem, że jej się podobało. Mnie też się podobało.

W życiu się tak nie całowałem z żadną dziewczyną!

Wstaję i idę do domu, ale mam wrażenie, że jestem pijany. Serce wali mi w piersi i nie potrafię się na niczym skupić. Czuję, jak gorąco powoli ustępuje, zostawiając po sobie watę w mięśniach, a w głowie mam papkę zamiast mózgu. Próbuję wysyłać jej nasze zdjęcie jako „dzień", ale dłonie mi się trzęsą i ledwo umiem to zrobić. Udaje mi się dopiero po kilku krokach, gdy odzyskuję trzeźwe myślenie. Dopisuję: Good lips, zanim wyślę. Chyba będzie wiedziała, o co mi chodzi, z tym że ja chyba czuję to w nieco inny sposób. Pierwszy raz całowałem dziewczynę z... czułością i dlatego tak podpisuję zdjęcie. Dodatkowo czuję, że chciałbym czuć jej usta takimi na swoich nie jeszcze raz czy dwa, a częściej i trochę mnie to przeraża, że po jednym pocałunku już jestem tego taki pewny, choć w sumie to przecież chyba nic złego. Chyba już na to czas, skoro spotkałem kogoś, kto potrafi wywołać we mnie takie emocje. To niesamowicie przyjemne. Ta pewność też jest przyjemna. Tylko czy ona też ją czuje? Dowiem się, następnym razem. Bo będzie następny raz. Musi. Oglądam się za siebie kilka razy i wiem, że zapewne mnie obserwuje. Uśmiecham się, gdy odwracam się ostatni raz, a firanka przy drzwiach drga.

Obserwuje mnie, wiedziałem! Też to czuje, co ja. Może nie tę pewność, ale te emocje. Bardzo dobrze. Chcę, żeby je czuła.

Przez pół nocy gapię się na nasze zdjęcie. Czuję zapach jej włosów i widzę wciąż jej zielone oczy. Czuję wciąż jej usta na moich. Ona mi się naprawdę bardzo podoba.

Jestem Ziemią z dwoma Słońcami. Chcę nią być, już to wiem na pewno.

Chcę mieć dziewczynę.

Dee.

Zdobędę ją.

Muszę. 

🌌⭐️☀️🌓🌍 🌌

Dajcie znać, jak Wasze wrażenia? Dziś znó bardzo długo, ale ta opowieść już taka jest. Dłuuuga ;)

Do jutra!

Monika :)


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro