Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 18

Jonah

Dwa lata później

Życie złamało mi się na pół.

Podzieliło się, na wszystko PRZED i wszystko PO.

Wszystko PRZED wydaje się nierzeczywistą bajką, a wszystko PO najgorszym koszmarem.

W mojej głowie dopalają się jeszcze resztki wspomnień. Niczym spróchniałe od ognia kłody w palenisku, gdy rozpadają się w proch. Tęsknię za czasami, gdy byłem niezależny od choroby Dee, strachu o nią i wszechobecnej, czającej się w jej spojrzeniu śmierci, której oddech, pomimo upływu czasu, wciąż czuję na karku.

Odeszła, choć wciąż jest obecna. Żywa. Piękna. W moim sercu. Wypełnia je jak zawsze. Trwa w nim, ale ja boję się komukolwiek do tego przyznać.

Widuję ją. Czuję. Jest obok, ale nie mogę jej dotknąć. Boję się, że zniknie, gdy wyciągnę po nią rękę. Więc tylko się przyglądam.

Tęsknię za uczuciem zakochania się. Za czułością. Dotykiem. Smakiem ust. Miękkością skóry. Za wszystkim, co dzieliłem z Dee, ale wiem, że to w tej chwili jest dla mnie nieosiągalne. Po prostu ona jest dla mnie nieosiągalna, a ja nie chcę nikogo innego. To nigdy nie wejdzie w grę. Nie może.

Kocham ją, choć wiem, że musiałem z niej zrezygnować. To było najlepsze wyjście, żeby nie oszaleć.

Z chwilą, gdy się poddałem, niebo dosłownie spadło mi na głowę i przygniotło tak mocno, że do dziś nie potrafię swobodnie oddychać. Poddałem się i z pokorą przyjmuję ten ciężar każdego dnia jako karę za to, że nie potrafiłem być wystarczająco silny. Wiem, że mam się niczego nie spodziewać, niczego sobie nie obiecywać. Muszę żyć, jakbym był martwy. Więc żyję. Na wpół martwy, na wpół żywy, a moje życie płynie dalej. Dzień za dniem blaknie dosłownie wszystko wokoło. Bez niej szarzeje cały świat.

Miałem dwa wyjścia albo się z szarością pogodzić, albo nauczyć z nią żyć. Jeśli bym się pogodził, wygrałbym, bo w końcu bym zapomniał, ale ja nie chcę zapominać, dlatego wybieram to drugie wyjście i uczę z szarością żyć.

Przyzwyczajam się do niej jak do obrazu w czarno-białym telewizorze, a tragiczne wydarzenia zaczynają się zacierać, pomimo że zostawiają ślad w sercu na całe życie. Serce się wycisza i odzyskuje rytm, ale lęk pozostaje. I szarość. Pozostaje też puste miejsce po życiu, które kiedyś wiodłem, ale które powoli zapełnia się codziennością i już tak nie boli. Brakuje mi go jednak i dlatego coraz więcej czasu spędzam na spisywaniu wspomnień, w których kiedyś czułem się szczęśliwy.

Mam trzydzieści lat, a czuję się, jakbym miał dziewięćdziesiąt. Zestarzałem się. Znormalniałem. Zmądrzałem?

Tak.

Dzięki niej. Dee. To ona mnie zmieniła. Cóż z tego, skoro wszystko przepadło. Wszystko zostało zmarnowane. Stracone. Dla niej. Po to, żebym musiał ją zostawić.

Pierwszy raz w życiu to ja kogoś porzuciłem. Nie ja zostałem porzucony, ale to ja coś utraciłem.

Zamykam się sam w pokoju i siadam do laptopa. Znów zagłębiam się w świat mojego życia PRZED.

To mój mały, szczęśliwy świat. Z nią. Z Dee. Ona wciąż tu jest. Ta sama. Zdrowa. Nic jej tu nie grozi. Jest bezpieczna i wciąż w moich ramionach. Jej oczy są wciąż zielone i wciąż mnie nimi uszczęśliwia. Tak bardzo ją tam kocham. Mogę. Oboje jesteśmy szczęśliwi. Przytulam ją, a ona jest dla mnie cierpliwa i wyrozumiała jak kiedyś zawsze była. Rozumie mnie, a ja spijam niebo z jej ust, małymi łyczkami. Chcę być tam gdzie ona. Obiecuję sobie, że już nigdy stąd nie odejdę. Nie wypuszczę jej z rąk.

Opisuję lato, w którym ją spotkałem. Swoją przemianę i jej w tym uczestnictwo. Spędzam tak prawie każdą noc.

Piszę, a ona wraca do mnie, kiedy robi się ciemno. Słyszę jej oddech i bicie jej serca. Chciałbym cofnąć czas. Winię się za to, że nie potrafię, choć gdzieś głęboko czuję, że mam tę siłę. To takie głupie.

Piszę o moim biologicznym ojcu, któremu nareszcie, naprawdę wybaczyłem. To on zatrzymał mnie w połowie drogi, gdy uciekałem z lękiem od widoku mojego syna. Dziś, kiedy na niego patrzę, nie mogę się nadziwić, że chciałem z tego wszystkiego zrezygnować. Nie chciałem oglądać, jak rośnie i widzieć w nim promieni Słońca.

Mojego Słońca!

Pisząc, pozwalam sobie uciec od codzienności.

Tam, w tym świecie moich wspomnień, wciąż jestem szczęśliwy. Wciąż jestem z nią i wciąż jestem tym Jonahem, który nie przeszedł tego wszystkiego i który nie boi się jutra. On wciąż przeżywa swoje lęki, ale z perspektywy dzisiejszego dnia, wiem, że to tylko błahostki i że je pokona. Jestem tam po prostu szczęśliwy i za każdym razem, gdy zamykam rozdział, wiem, że gdzieś, kiedyś było lepiej, niż jest teraz i że gdybym tylko sobie na to pozwolił, znów byłoby jak dawniej, ale nie chcę. Jeszcze nie teraz. Jeszcze muszę poczekać. To nie ten moment. Samo czekanie zawsze było lepsze. Przecież o tym pamiętam. Poza tym nie chcę czuć nadziei. To najgorsze uczucie, jakie w życiu przeżyłem.

Gdzieś obok, życie płynie dalej. Rodzą się dzieci moim znajomym. Chase jest w drugiej ciąży. Daniel szaleje z radości. Nina i Dylan jeżdżą po świecie. Planują na jesień wziąć ślub. Nareszcie! Przecież to już wręcz niemoralne, co wyprawiają.

A moje życie wciąż płynie mi przez palce, ale czuję się bezpiecznie z daleka. Nie musząc tego wszystkiego osobiście przeżywać. Daniel kręci głową, gdy mu opowiadam o swoich lękach i mówi, że tracę najlepsze lata.

Tylko że ja chyba chcę je stracić.

Nie chcę się cieszyć i niczym ekscytować. Nie chcę już nigdy być szczęśliwy, bo to tylko znów zacznie boleć, jeśli sobie na to pozwolę. Zwyczajnie się boję, że jeśli znów zacznę cieszyć się życiem, jeśli tylko w coś uwierzę, to zniknie i pogrąży mnie w czarnej rozpaczy jak wtedy gdy zachorowała Dee. Bronię się przed szczęściem, bo nie mam już siły na kolejną batalię. Dziś wiem, że bym przegrał z kretesem.

Dlatego zbudowałem wokół siebie mur. Nauczyłem się żyć z szarością i wszyscy moi bliscy też.

Tylko we wspomnieniach widzę kolory. Jestem tym chłopakiem, który pokochał całym sercem. Kiedy po blisko roku, kończę spisywać wspomnienia, trochę się martwię, że znów będę musiał opuścić moje bezpieczne miejsce. Zaczynam więc od początku. Przerabiam, dopisuję, wstawiam brakujące elementy i... znów przezywam na nowo. Jestem szczęśliwy, ale tylko tam, w mojej bezpiecznej międzygalaktycznej przestrzeni. Z nią.

Któregoś dnia zastaje mnie przy tym moja mama. Pyta, co robię, a ja bez zahamowań mówię jej, o czym piszę i dlaczego to robię. To jakbym znów położył jej głowę na kolanach. Potrzebuję tego. Uśmiecha się i prosi, żebym przesłał jej wszystko, co spisałem, a ona naniesie poprawki.

Tydzień później dzwoni do mnie i prosi, abym całość przesłał do Dereka. Jej wydawcy, u którego ona wciąż wydaje książki. Naniosła niezbędne poprawki, ale mówi, że to kosmetyczna zmiana. Całość nadaje się prosto do druku, według niej.

Jestem zaskoczony, a ona śmieje się do słuchawki i mówi, że to był błąd, że nie poszedłem na literaturę.

Wysyłam spisane wspomnienia do Boyce'sBooks. Mam obawy i wątpliwości, ale... cieszę się. Cieszy mnie fakt, że być może wreszcie zostanę zrozumiany. Moje wspomnienia ożyją. Znów będą moją codziennością.

Mur znika.

Czuję się żywy.

Życie po prostu samo się weryfikuje.

Nawet nie wiem, kiedy i nagle żyję znów. Wszystko znów rozbłyska kolorami. Razi mnie ich jaskrawość i nie potrafię uwierzyć, że to wciąż gdzieś tu było obok mnie i chciało, żebym to dostrzegł. Wyszedł z tej bańki, którą były wspomnienia. Spisałem je, jakbym chciał zamknąć rozdział, nie wiedząc, że dopiero go otwieram.

Cofnąłem czas? Chyba tak.

Siedzę w restauracji, a naprzeciw siedzi ona. Blondynka o zielonych oczach. Nie są tak zielone, jak te, za którymi tęsknię, ale wciąż zielone i ładne. Przypominają tamte, które spotkałem blisko dziesięć lat temu, ale są inne i też mi się podobają, a ja znów czuję się mężczyzną, bo oto ona, siedzi przede mną i jest kobietą, której marzenia chciałbym spełniać.

Wpadłem na nią zupełnie przypadkiem, zagoniony w codzienności, zatrwożony i wciąż bojący się własnego cienia. Rutyna to coś, co dawało mi poczucie stabilizacji, więc się jej trzymałem. Dziecko, dom, praca i tak w kółko. U niej to samo. Znamy się. Bardzo dobrze się znamy. Mieszkamy jakby po sąsiedzku. Mijamy codziennie, ale jakbyśmy nie zwracali na siebie uwagi.

I nagle, parę dni temu, kiedy wracałem z wydawnictwa, ciesząc się jak dziecko, że moje wspomnienia ożyją, zatrzymałem się, wpadając na nią w sklepie, gdzie zawsze oboje robimy zakupy. Ktoś, wchodząc do sklepu, poruszył drzwiami i światło się odbiło od szyby, oślepiając ją na chwilę. Potknęła się i wpadła w moje ramiona. Zerknąłem na nią i dostrzegłem, jaka jest piękna. Impuls. Błysk światła. Jak promień... Słońca? Zupełnie straciłem głowę. Poszedłem za ciosem.

Zaprosiłem ją na randkę, a ona tylko się zaśmiała, zawstydzona, ale zgodziła się i oto jesteśmy.

Siedzę i patrzę na nią. Na jej blond włosy i uśmiech anioła.

Zakochałem się.

Znów się zakochałem.

Nie wiem jak to możliwe, ale tak się stało. Strasznie za tym tęskniłem. Przeszłość odpłynęła i nie wraca. Czuję, że mógłbym zacząć znów żyć. Wyjść z otępienia. Przestać drżeć o każdy dzień i nie bać się jutrzejszego dnia. Znów być Księżycem. Odsłonić swoją jasną stronę. Tą czułą i romantyczną, jak mawiał ojciec.

Siedzimy i rozmawiamy o bzdurach. Ona się śmieje, a ja uwodzę ją w najoczywistszy sposób, jaki mężczyzna może uwodzić kobietę. Peszy się. Krępuje.

Delikatnie dotykam jej dłoni, patrzę na nią, dłużej niż powinienem, a wzrok mam ciężki i ślizgam się po niej, budząc znajome pożądanie. To mnie zaskakuje, bardzo, ale chcę to czuć. Już czas.

Ona wodzi wzrokiem po moich tatuażach i widzę, że jej się podobają. Widzę jak to na nią działa, gdy przygryzam wargę z kolczykiem. Mam trzydzieści lat i znów go dziś założyłem.

To zawsze działało na dziewczyny w ten nieodgadniony dla mnie sposób. Jemy kolację, a ona chichocze i zagaduje na coraz to nowsze tematy. Podoba mi się taka. Papla i papla, a ja siedzę i patrzę na nią jak urzeczony. Jest prześliczna. Ubrana w zwiewną sukienkę i buty na obcasie, wygląda bardzo seksownie. Zastanawiam się, jaką ma bieliznę. Strasznie mnie to ciekawi i zastanawiam się, czy mógłbym dziś z niej ją ściągnąć. Bardzo tego chcę. Mam w głowie całą listę rzeczy, które bym jej zrobił, gdyby mi pozwoliła.

Wychodzimy z restauracji i odprowadzam ją do domu, a ona tuż przed wejściem proponuje herbatę i otwiera drzwi, nie czekając na moją odpowiedź. Już nie potrafię się powstrzymać, zatrzymuję ją i odwracam do siebie. Sięgam ustami po jej usta i zaczynam całować. Trochę się boję, że mi na to nie pozwoli, ale ona natychmiast mi odpowiada. Obejmuje mnie za kark i przyciąga do siebie. Całuje tak, że nie panuję nad sobą. Wpadamy do domu, dyszymy ciężko, zataczając się od ściany do ściany. Rozbieram ją i całuję każdy odkryty kawałek ciała, jak dziki, szalony i nienasycony, a ona prowadzi mnie do sypialni. Jest półnaga, kiedy wtaczamy się przez drzwi, wciąż się całując zapamiętale.

Opadamy na łóżko, a ona rozbiera mnie z koszuli. Wodzi ustami po moich tatuażach. To jest niesamowicie podniecające.

Jej ciało jest miękkie w moich rękach i oddaje mi się, pozwalając rozgrzać do czerwoności. Rozpina mi spodnie i zsuwa bieliznę. Wchodzę w nią natychmiast i kocham się z nią jak szalony. Wrze pode mną i czuję, jak dochodzi. Dawno tego nie czułem.

— Wiesz, że słucham — proszę ją. — Daj mi to, błagam.

— Jonah — stęka moje imię i dochodzę. — Kocham cię — szepcze mi do ucha w ten wyjątkowy sposób.

— Też cię kocham, Dee... — dysząc ciężko, dosłownie z jękiem dławię się jej imieniem i opadam w zagłębienie jej obojczyka. — Kocham cię na zawsze.

Nie wiem, czy chce mi się płakać, czy śmiać, to znów to dziwne uczucie. Trochę smutne i trochę wesołe, ale na pewno przynosi ulgę, albo już oszalałem i to wszystko tylko jest moim snem na jawie.

Podnoszę się i zawisam nad nią na wyprostowanych rękach, a ona się uśmiecha. To najpiękniejszy uśmiech, jaki w życiu widziałem. Jej oczy w świetle zachodzącego słońca wpadającego do naszej sypialni, nagle znów są zielone jak kiedyś. Cały czas takie były, ale szarość mi je przesłoniła. Chichocze cicho, zawstydzona, a ja odpowiadam jej uśmiechem. Dawno tego nie robiliśmy, a teraz nagle z taką wylewnością, kochamy się pod koniec dnia, podczas gdy mój dzień dopiero wstaje, bo widzę moje wschodzące Słońce.

Szaleństwo.

Uwiodłem własną żonę.

Wyrwałem ją z rąk śmierci rok temu, a potem ze strachu zaniedbałem. Nie zauważałem jej, bo bałem się nawet na nią spojrzeć, żeby znów nie zachorowała. Sądziłem, że to przeze mnie była chora, że to kara za to, jaki kiedyś byłem. Za to, że nigdy na nią nie zasługiwałem, a ona poddała się mojej woli, sądząc, że pewnie po chorobie jest dla mnie nieatrakcyjna i że zwyczajnie uczucie przygasło.

Nic bardziej mylnego.

Wszystkim, czego zawsze pragnąłem, była ona.

Zakochałem się w niej na nowo, gdy dziś wreszcie dostrzegłem, jak wiele czasu straciłem. Jak bardzo głupi byłem, marnując kolejną chwilę, gdy ona przy mnie jest. Daniel miał rację.

Dziś znów rozkwitła. Rozpromieniła się dla mnie. Jej blask znów odbija się we mnie. Uwiodłem ją, choć byłem z nią tysiące razy. Teraz wiem na pewno, że mam tę siłę w sobie, żeby cofnąć czas. Zrobiłem to, choć tak naprawdę popchnąłem go do przodu. Jak w galaktyce.

Moje Słońce znów wzeszło. Mój dzień wciąż trwa, a ja pozwolę mojemu Słońcu odpocząć nocą i będę go strzegł, bo znów jestem Księżycem z jasną stroną. Znów odbijam jej światło.

Nasze uczucie zwyciężyło chorobę. Zwyciężyło mój lęk. Wygraliśmy. Nigdy nie będziemy jak Supernowa. Jak moja biologiczna rodzina. Nigdy na to nie pozwolę.

Kocham ją bezgranicznie i nieskończenie. Znów jestem szczęśliwy.

Całym sercem.

Bo jeśli jest na całym świecie osoba, z którą chcę być, to jest nią Dee. Niezależnie od tego, co przeżyliśmy do tej pory, jeśli ona chce być ze mną, to odnajdę siebie dla niej jeszcze tysiąc razy i znów będę odbijał jej światło. Znów będę jej Księżycem. Tylko jej, bo wszystko, co razem przeszliśmy, może nas zmieniło, może wykrzywiło, ale to, co niezmienne w czasie, pozostało. Stabilizacja. Bezpieczeństwo. Pewność drugiej osoby. Miłość. Jej marzenie.

Nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia, ale wierzę w więcej niż fizyczne przyciąganie. Jak grawitacja. Tak, moja miłość do Dee jest, jak grawitacja. Wierzę, że raz w życiu czuje się do kogoś silne, niczym niezachwiane zaufanie. Magnetyczne, nierzeczywiste, niezrozumiałe i nieosiągalne dla innych, bo tego nie da się zdobyć. Dostać jak prezent. Tego trzeba się nauczyć. W domu rodzinnym. Od rodziców, którzy chcą cię poprowadzić. Trzeba brać przykład. Starać się zrozumieć i chcieć poczuć.

Trzeba wypracować.

Ta stabilizacja, bezpieczeństwo, pewność i miłość, ta GRAWITACJA jest przy mnie, bo Dee tu jest. Teraz wierzę, że zapracowałem na to wszystko. Nauczyłem się dawno temu. Dla niej. I to dlatego czuję z nią tę więź. Te uczucia urosły we mnie dzięki niej. Rozpaliły ten przyjemny żar odczuwalny zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Prawdziwy, mający trwać wiecznie. Niezmiennie w czasie, bo w to wierzę, codziennie na to pracuję i chcę jej ofiarować. Trwał nawet wtedy, gdy wydawało mi się, że gdzieś przygasł, przykurzył się lekko, stał się rutyną. Może i tak trochę było, ale znów wybuchł. On zawsze wie jak wydostać się na powierzchnię. Możesz go uwięzić, schować, zamknąć na dnie serca, ale on wymknie się, gdy tylko znajdzie okazję. Jak gejzer. Wulkan. Eksploduje z taką siłą, że wszystko, co złe przestanie się liczyć, a osoba, którą kochasz, popatrzy ci w oczy z ufnością, uśmiechnie się i powie, że jest tu dla ciebie. Tak jak Dee w tej chwili.

Ona jest niesamowita. Wyjątkowa. Nieziemska. Oczywiście, przecież jest Słońcem!

Gdyby zniknęła z mojego świata, z mojej galaktyki, gdyby umarła i zostawiła mnie, ufając, że wychowam naszego syna, zrobiłbym to, bez mrugnięcia okiem. Żyłbym dla niego z obolałym sercem i wypełniłbym daną jej obietnicę, ale gdyby przyszedł czas i wyciągnęłaby do mnie swoją niewidzialną rękę, zerwałbym się z tego świata w jedną sekundę, aby z nią być... gdzieś tam, tworząc mgławicę Supernowej.

Tymczasem to ona wyrwała się z półśmierci, żeby zostać ze mną, a ja zrobiłem wszystko, żeby jej pomóc i się udało. Nie stchórzyłem. Stawiłem temu czoło. Prawie biłem się gołymi rękami ze śmiercią, bo przecież obiecałem jej ojcu i mojemu, wtedy przed drzwiami mojego rodzinnego domu, że nigdy jej nie skrzywdzę i że zrobię wszystko, żeby ode mnie nigdy nie odeszła.

Dotrzymałem słowa.

Byłem smokiem.

Stchórzyłem, dopiero gdy poczułem, że jest bezpieczna, bo bałem się jej zaszkodzić. Byłem głupi.

Zsuwam się z niej, a ona wtula się we mnie. Przypominają mi się wszystkie nasze ranki, kiedy jeszcze nie było na świecie naszego syna. W weekendy spaliśmy do późna, a potem leniwie kochaliśmy się do wieczora. Jedliśmy śniadanie na kolację i znów siedzieliśmy półnadzy przed telewizorem do świtu. Dzisiejszy dzień bardzo mi to wszystko przypomina. Czuję się bardzo szczęśliwy. Chcę, żeby znów tak było. Może nie koniecznie marzę o śniadaniu na kolację, ale o tej intymności, tak. Znów ją mam. Znów czuję. Boże, jakie to przyjemne uczucie.

Przytulam ją, a ona podnosi na mnie oczy. Trącam ustami jej usta. Odwzajemnia gest i chwilę mnie całuje. Czuję znów pewność tego, że zostaniemy razem na zawsze. Niczego się nie boję.

W kieszeni spodni zaczyna dzwonić mój telefon. Wstaję, bo to na pewno mama dzwoni z pytaniem, kiedy odbierzemy małego Mordercę Ciszy, czyli naszego syna.

Nie małe jednak jest moje zdziwienie, kiedy wyciągam z pomiętych spodni telefon, a na wyświetlaczu widzę numer Dereka.

— Jonah Conti — odbieram, a oczy Dee patrzą na mnie uważnie.

— To ja Derek — słyszę w słuchawce szorstki głos. — Derek Boyce.

Powtarzam bezgłośnie do Dee jego imię i nazwisko, a jej oczy rosną i siada na łóżku, zasłaniając się kołdrą. Wie, że czekam na odpowiedź Dereka w sprawie moich spisanych wspomnień. Leżąc w pościeli, wygląda jak milion dolców. Mam ochotę rozłączyć rozmowę i wrócić do łóżka, póki rodzice dają nam jeszcze chwilę na intymne igraszki i delektowanie się chwilą, zanim Morderca Ciszy znów nie zawładnie całym naszym domem i ukatrupi ciszę, ale nie mogę. Chcę, żeby Derek wydał moje wspomnienia.

— Jonah, to naprawdę dobre co napisałeś — mówi od razu. — Oczywiście musi przejść korektę, znalazłem nawet człowieka, z którym skonsultujemy poprawność wiedzy astronomicznej, ale jest jeden szczegół — mówi rzeczowo.

Serce podchodzi mi do gardła, a Dee prawie piszczy, bo daję jej znać skinieniem głowy, że wiadomości są pomyślne.

— Wydacie to? — pytam z niedowierzaniem.

— Chciałbym, ale muszę coś wywalić ze składu, żeby znaleźć na to miejsce — tłumaczy mi, choć nie mam pojęcia, o czym mówi.

— Czy warto? — pytam z rezygnacją.

— Wiesz, dla książki twojej matki też zaryzykowałem blisko trzydzieści lat temu i dzięki temu dziś, moje wydawnictwo mieści się na czterdziestym piętrze biurowca z najwyższym czynszem w Stanie Nowy York. Przenieśliśmy się tam z magazynu na obrzeżach miasta. Chyba rozumiesz, że chciałbym wydać twoją książkę? — śmieje się do słuchawki, a ja kiwam głową, jakby miał mnie widzieć. — Jest tylko mały problem.

— Jaki? — pytam.

— Nie zatytułowałeś jej. Jak mam wydać coś, co nie ma tytułu? — kpi ze mnie, sądząc, że to moje niedopatrzenie.

Nic bardziej mylnego.

Dee, chyba nuży się czekanie na wiadomości, bo wstaje i owinięta prześcieradłem podchodzi do mnie i mnie przytula. Nasłuchuje, o czym rozmawiam z Derekiem.

— Nie ma tytułu, bo go nie wymyśliłem — mówię szczerze.

— To coś wymyśl. Książka musi mieć tytuł — upomina mnie.

Dee kołysze się przytulona do mnie i wodzi ustami po moim ramieniu. Przychodzi mi do głowy tatuaż, na który namawiała mnie mama, lata temu. Zrobię go wreszcie. Nawet już wiem, co będzie przedstawiał. Słońce. I będzie w miejscu, w które Dee zawsze mnie całuje. Teraz znów to robi. Działa na mnie natychmiast i chcę jak najszybciej zakończyć rozmowę z Derekiem.

Dee staje na palcach i całuje mnie delikatnie w usta. Wrze mi od tego krew i czuję, jak gorąco rozlewa się po całym moim ciele.

— Good lips — mówię do niej, patrząc jej głęboko w oczy, ale Derek wciąż jest po drugiej stronie słuchawki.

— To całkiem dobry tytuł, biorąc pod uwagę... — słyszę jego głos, ale rozłączam rozmowę i upuszczam telefon na podłogę.

Chwytam Dee za policzki. Sięgam ustami po jej usta. Zachłannie. Bez opamiętania. Pragnę ich. Jej całej. Jeszcze raz. Jeszcze tysiąc razy. Nie mam czasu teraz zajmować się tytułem książki. Dee jest ważniejsza. Była, jest i będzie. Na zawsze...

Poza tym lepszy tytuł niż „Good lips" nie istnieje w całej galaktyce.

🌌⭐️☀️🌓🌍 🌌

KONIEC

🌌⭐️☀️🌓🌍 🌌

Przyznajcie się, myśleliście, że Dee umarła, a Jonah znalazł sobie kogoś nowego! 

JESTEŚCIE OKROPNI! — powiedziałby Dee :D

Byliście źli na Jonaha? Ja strasznie :D ale potem mu wybaczyłam ^^
W życiu bym nie pozwoliła umrzeć Dee!!!

Przyznać się, kto płakał? 
Jessu sama się popłakałam jak przeczytałam po pewnym czasie ten rozdział :D

No cóż, koniec, przetrwaliście tę epopoeję? Ale fajnie było, nie?

Do następnego opowiadania!

Sev.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro