Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

Jonah

Rano, budzą mnie zatrzaśnięte z hukiem drzwi domu naprzeciwko. Otwieram oczy i wzdycham boleśnie, bo dziewczyna, która się niedawno do niego przyprowadziła, strasznie hałasuje, gdy wychodzi co rano biegać. Nie wiem, czy nikt nie nauczył jej po cichu zamykać drzwi, czy robi to zwyczajnie mi na złość?

Wątpię, przecież nie ma pojęcia o moim istnieniu. Takie dziewczyny jak ona, nie zwracają uwagi na takich chłopaków jak ja.

Jest ósma i wiem, że teraz gdy mnie obudziła, to już nie zasnę, ale to nawet dobrze. Znów śniła mi się adopcja. Nie wiem, czy sen jest zatartym wspomnieniem, czy tylko snem, ale jest przerażający i pomimo że nie chcę go śnić, to on co jakiś czas wraca. Teraz gdy leżę w łóżku, moje serce bije miarowo, ale gdy mi się śni, czuję przez sen, jakby miało wyskoczyć mi z piersi. To jest przerażające uczucie i paraliżuje mnie nawet we śnie.

Leżę w łóżku, w pokoju na piętrze drewnianego, białego domu z mojego snu i choć na ścianach nie ma już planet układu słonecznego, a ja nie jestem małym dzieckiem, to książka o kosmosie wciąż tkwi na półce. Nie było jej w moim śnie, a to przecież tę książkę przez całe dzieciństwo czytał mi tata. I właśnie dlatego, że nie ma jej w moim śnie, to nie potrafię odróżnić, czy sen był tylko snem, czy jednak zatartym wspomnieniem. Nie pamiętam, kiedy mi ją kupił. Czy była tu od zawsze?

Po raz kolejny wmawiam sobie, że to tylko sen. Wstaję z łóżka i idę do łazienki. To trochę tak, jakbym chciał to wyprzeć ze świadomości, bo wiem, dlaczego sen się pojawia. Jakiś czas temu zacząłem się domyślać, że jestem adoptowany. Składa się na to kilka faktów, ale nie chcę z nikim o tym rozmawiać ani nikogo o to pytać. Zwłaszcza rodziców, bo to nie tak, że myślenie o tym mnie dręczy, ale właśnie od tamtej chwili, gdy się domyśliłem, sen zaczął się pojawiać. Wcale nie jestem ciekawy, jak do tego doszło i dlaczego rodzice mnie adoptowali. Wręcz przeciwnie, moja przeszłość wcale nie budzi w mojej głowie pytań. Nie obchodzi mnie, skąd się tu wziąłem, bo najważniejsze jest dla mnie to, że tu jestem. Czuję strach, gdy myślę, że mógłbym być dziś gdzieś indziej i że nie byłoby przy mnie moich rodziców, więc tym bardziej nie obchodzi mnie, gdzie byłem zanim mnie przygarnęli.

W łazience sen wietrzeje mi z głowy. Myję się i staję przed lustrem. Monstrualne znamię wielkości dłoni, na mojej piersi odbija się w lustrze, a ja odwracam wzrok jak zawsze. Mam je, od kiedy pamiętam. Urodziłem się z nim prawdopodobnie, ale nie chcę pytać, bo nie mam pojęcia czy rodzice wiedzą skąd je mam. Przecież prawdopodobnie nie urodziła mnie moja mama, więc pewnie nie znają odpowiedzi. Pewnie musieliby mnie okłamać. Nie chcę myśleć, że byliby w stanie powiedzieć mi nieprawdę. Nie chcę tej niezręcznej sytuacji, dlatego ta informacja też mnie nie interesuje, choć znamię jest powodem wielu moich kompleksów. Nie chodzę na zajęcia na basenie, a przed zajęciami fizycznymi przebieram się w toalecie.

Ubieram jeansy i szarą bluzę z kapturem i schodzę na dół na śniadanie.

— Wszystkiego najlepszego, Jonah! — witają mnie rodzice.

No tak, dziś moje urodziny. Strach ze snu wraca. Natychmiast czuję lęk, że to dziś będą chcieli mi powiedzieć, ale uśmiecham się, a mama wstaje i całuje mnie w czoło. Czuję się skrępowany jej czułością. Kończę dziś szesnaście lat, a ona całuje mnie jak małe dziecko, ale nic nie mogę porazić, że chcę to czuć jeszcze bardzo długo. Zawsze.

— Bardzo cię kocham, Jonah — mówi do mnie i mnie przytula.

— Ja ciebie też, mamo — odpowiadam jej i przewracam oczami, kiedy się ode mnie odsuwa.

Śmieje się z mojego skrępowania.

Nigdy nie zamieniłbym jej na żadną inną matkę. Nie ma pojęcia, czego się domyślam i czasem mnie to złości, bo sen zakrada się do mnie podstępem, gdy śpię i w podświadomości przypomina mi, że powinienem ją o to zapytać, a ja po prostu nie chcę. Chyba liczę na to, że te domysły to moja wybujała wyobraźnia i że wszystko, co podejrzewam, jest nieprawdziwe.

Mama całuje mnie raz jeszcze w policzek i mierzwi mi włosy na głowie.

— Siadaj, rozpakuj prezenty — zaprasza mnie do stołu.

Na stole, obok mojego talerza, leży kupka drobnych prezentów. Siadam i nie dając rodzicom poznać, o czym myślę w tej chwili, rozpakowuję jeden po drugim, a oni oboje mi się przyglądają. Tata się uśmiecha, a mama zagaduje czy mi się podobają. Przytakuję, oczywiście, wszystkie są super. Przenośny głośnik, oryginalna koszulka Twins Minnesota, pieniądze z dopiskiem na karteczce „na nową deskorolkę", książka J.Dashnera "Więzień Labiryntu", nowe, markowe okulary przeciwsłoneczne i jeszcze kilka innych. Prezenty są drobne, ale też nie są symboliczne. Jest ich dużo, a to przecież świadczy samo przez się. Zapakowane, każdy osobno, żeby było więcej zabawy, mają sprawić mi radość jak kiedyś. Uśmiecham się, bo przecież nie jestem już taki mały, żeby mnie to cieszyło, ale to wciąż przyjemne. Doceniam to. Stoję jakby na rozdrożu. Nie wiem, czy wciąż chcę być mały i rozpieszczany, czy już być doroślejszy i traktowany poważniej. Zostawiam to rodzicom, a skoro oni uznali, że wciąż jestem mały, to nie mam zamiaru się temu sprzeciwiać. A już na pewno nie w urodziny. Prezentów jest sporo, ale żaden nie jest drogi i ekstrawagancki, może prócz okularów, choć rodzice należą do ludzi zamożnych. Nigdy jednak nie pozwalali i nie pozwalają mi nadal, sądzić, że stać nas na więcej niż innych, a wiem, że tak jest. Mama szczególnie tego nie lubi. Nie wiem dlaczego, nigdy nie pytałem, ale wcale mi to nie przeszkadza. Zawsze dostawałem takie właśnie prezenty, drobne i niewiele znaczące i zawsze jestem z nich zadowolony. Zawsze cieszą mnie tak samo bardzo, ale dziś chyba spodziewałem się jeszcze jednego, tego, na który czekam już od jakiegoś czasu. Jest nim kluczyk do niebieskiego Chevroleta Camaro z końca lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, który od lat czeka na mnie w garażu. Tata podobno kupił go dla mnie, gdy nawet jeszcze się mnie nie spodziewali, lub, jak się domyślam, nie wiedzieli, że mnie adoptują. Samochód jest piękny, ale chyba wciąż jest za wcześnie, żebym mógł nim jeździć. Nie mam przecież prawa jazdy, ale mimo to czuję lekki zawód.

Dziękuję rodzicom za wszystkie prezenty, a tata klepie mnie w plecy i raz jeszcze życzy mi wszystkiego najlepszego. Zaczynamy jeść śniadanie, a na zewnątrz znów słychać trzaśnięcie drzwiami. Dziewczyna z przeciwka wróciła po biegu.

Ona jest bardzo ładna i słysząc trzaśnięcie, odwracam się w kierunku, z którego dochodzi dźwięk.

— Skończyłeś szesnaście lat, Jonah, chyba powinieneś znaleźć sobie dziewczynę — żartuje ze mnie tata.

Pewnie zauważył, że dziewczyna mi się spodobała. Czuję skrępowanie. Nie wiem jakim cudem on zawsze potrafi się wszystkiego domyślić.

— I chyba powinieneś się już golić — dodaje żartem mama, a ja czuję jeszcze większe skrępowanie, bo oboje wybuchają śmiechem.

Jednym z prezentów jest golarka elektryczna. Nawet nie mam pojęcia jak jej używać, ale wiem, że ojciec mnie nauczy.

Śniadanie mija głównie na żartach ze mnie, ale wolę te żarty niż rozmowę, którą wiem, że muszę kiedyś z nimi odbyć, jeśli moje przypuszczenia są prawdziwe. Bałem się, że będą chcieli mi powiedzieć w urodziny, ale jednak to jeszcze nie dziś.

Całe szczęście.

Nie chcę tej rozmowy. Boję się jej i żeby o tym nie myśleć, kieruję swoje myśli w stronę domu naprzeciwko. Myślę o dziewczynie i strach odpływa. Dziwne, bo nawet nie wiem, jak ma na imię, a chyba chciałbym. Nie mam jednak pojęcia, jak miałbym się tego dowiedzieć. Czuję się onieśmielony, nawet kiedy o niej myślę i nie chcę pisać w mojej głowie scenariusza, jak miałbym do niej zagadać. Pewnie zrobiłbym z siebie idiotę.

Wstaję od stołu, a mama upomina mnie, że mam po sobie posprzątać. Strasznie nie lubię tego robić, ale wiem, że muszę. Tylko raz na jakiś czas udaje mi się przed tym umknąć, ale dziś nie jest ten raz, pomimo że są moje urodziny.

Od obowiązków nie ma wolnych dni, zawsze mówi tata.

Po południu, jak zawsze w moje urodziny, jedziemy do restauracji na obiad i to tyle, jeśli chodzi o świętowanie. W weekend zaprosiłem do siebie kilku znajomych, więc prawdziwa impreza odbędzie się w sobotę. Dziadek nigdy nie przyjeżdża. Szkoda mu czasu na podróż z Nowego Jorku, choć to w sumie przecież nie tak daleko. Mieszkamy w Hammonton w New Jersey. Tata codziennie jeździ tam do pracy i jakoś nie narzeka. Zastanawiam się, czy to dlatego dziadek nigdy do mnie nie przyjeżdża na urodziny, bo nie jestem jego prawdziwym wnukiem? Nie wiem. Jestem jedynakiem, a brat taty, nie ma dzieci, więc nie mam porównania.

Impreza w weekend udaje się bez dwóch zdań. Cały wieczór możemy grać w gry na playstation, bez ograniczeń, a mama zamawia nam pizzę. Koledzy, Daniel i Dylan są zadowoleni.

Moje szesnaste urodziny mijają bezpowrotnie, a dni zaczynają płynąć do przodu. Rozmowa z rodzicami rozpływa się w moim umyśle i staję się spokojniejszy, bo czuję, że ten moment się ode mnie oddala. Przychodzi mi do głowy, że jeśli będą chcieli mi powiedzieć, to może dopiero wtedy, gdy będę pełnoletni, więc mam jeszcze parę lat na złapanie oddechu i zdystansowanie się. Zbliża się koniec roku szkolnego. W wakacje mamy lecieć do Meksyku. Byliśmy tam już raz, ale tacie się spodobało, więc wracamy w tym roku raz jeszcze.

Trzaskające drzwi budzą mnie co rano, a ja czuję narastającą złość na dziewczynę z przeciwka. Kiedy ją widzę, robi minę, jakbym był karaluchem. Wciąż mi się podoba, ale ja jej chyba nie, więc nawet nie mam zamiaru do niej zagadywać. Znalazłem też sposób, żeby mnie rano nie budziła trzaskającymi drzwiami. Po prostu zacząłem wstawać o piętnaście minut wcześniej. Tak jak dziś. Środek tygodnia. Godzina ósma rano, a ja siedzę już przy stole i kończę jeść śniadanie. Wstaję i chcę umknąć przed sprzątaniem ze stołu, ale mama wcale nie upomina mnie wzrokiem, że mam po sobie posprzątać. Zauważyłem, że zachowuje się dziwnie od kilku dni. Jest zamyślona i nieobecna. Jakby smutna. Znów zaczynam się bać, że chcą wkrótce ze mną porozmawiać i powiedzieć mi, że jestem adoptowany. Nie wiem, dlaczego tak obsesyjnie się tego boję. Przecież od moich szesnastych urodzin minął niespełna miesiąc i chyba zbyt pozwoliłem sobie przyzwyczaić się do myśli, że mam na to czas do pełnoletności. Kiedy więc widzę, że mama mnie nie upomina o sprzątnięcie ze stołu, sam wracam i wkładam naczynia do zmywarki, jakbym chciał zrobić coś dobrego, żeby nie kazała mi ze sobą rozmawiać o adopcji. Na to też nie reaguje, a chyba, gdyby nie była tą „nie sobą", byłaby zaskoczona, że zrobiłem to bez jej upomnienia. Przecież nigdy tego nie robię z własnej woli. Pewnie jest myślami w swojej powieści. Tak sobie to tłumaczę. Wpieram sobie, żeby się nie bać. Mama jest pisarką i wiem, że czasem potrafi oderwać się od rzeczywistości na ładnych parę dni. Co prawda jeszcze nigdy nie było to dla mnie tak dostrzegalne, ale teraz jestem wyczulony na zmianę jej nastroju i to pewnie dlatego. Trochę się martwię, a jednocześnie boję, ale nie chcę pytać, więc udaję, że tego nie widzę.

— Czekam przed domem — mówię do taty, który też powoli kończy śniadanie.

On zdaje się, nic nie zauważył, że mama jest jakaś inna. Może się zwyczajnie pokłócili? Śmieszne, że tak o tym myślę, bo przecież nikt nie lubi, jak jego rodzice się kłócą, ale dziś chyba bardzo bym tego chciał. Wątpię jednak żeby chodziło o kłótnię. Moi rodzice nigdy się nie kłócą. Nie zdarza im się nawet posprzeczać. Tata, gdy sytuacja robi się między nimi gorąca, zawsze powtarza, że oboje z mamą wyczerpali już limit na kłótnie w ich związku i nie zamierza przesuwać jego granicy. Wtedy kłótnia zostaje zażegnana. Nie wiem, co ma na myśli, gdy tak mówi, ale mi to pasuje. Jak już wspomniałem, nikt przecież nie lubi, jak jego rodzice się kłócą, bez wyjątku.

— Będę za kilka minut — odpowiada mi tata, dopijając kawę zbożową.

Krzywi się, gdy przełyka. Nie cierpi kawy zbożowej, ale mama nie pozwala mu pić zwykłej, bo podobno kiedyś, gdy był bardzo młody, miał zawał. Posłusznie pije dla niej tą zbożową, ale ja i tak wiem, że w drodze do szkoły zapewne zatrzymamy się na stacji benzynowej, gdzie usprawiedliwiając się sam przed sobą, kupi mały kubek białej kawy zamiast podwójnego espresso. Wydaje mu się, że biała kawa to mniejsze zło i mniejsze kłamstwo przed mamą. Śmiać mi się z niego chce za każdym razem, gdy to robi, ale tego nie komentuję. Mama się martwi, ale dobrze wie, że ojciec kupuje kawę na stacji. Udaje przed nim, że nie wie, a potem zastaje puste kubki w jego samochodzie i kręci głową z niedowierzaniem. Ojciec zawsze jednak znajdzie jakąś wymówkę, a mama mu wierzy lub raczej chce wierzyć w te jego zmyślone historie, że na przykład Connor, pracownik i dobry przyjaciel taty, jechał z nim i kupił, albo, że podwoził sąsiada i on zostawił. Śmieje się, gdy tata zmyśla, nie wiem dlaczego, bo ja byłbym wściekły. Raz nawet tata próbował to zwalić na mnie. Przewróciłem oczami i mama już wiedziała, że tata kłamie, ale oczywiście tylko się zaśmiała. Byłem rozczarowany. No bo jak mogła mu uwierzyć, skoro kubek zawsze jest taki sam, zawsze z tej samej stacji i zawsze po tej samej kawie? Cały świat pije jedną i tę samą kawę, wcale nie podejrzane, nie? Nigdy jednak nawet za to, mama się z tatą nie kłóci.

Rozmyślając nad tym, wychodzę przed dom i siadam na schodach. Rzucam plecak na deski werandy i czekam na tatę. Chcę się z nim zabrać, żeby mnie podwiózł na trening. Wysadzi mnie pod szkołą w drodze do pracy, bo ma po drodze. Trochę się spóźnię przez ten przystanek na stacji, ale nie chce mi się iść piechotą ani jechać na rowerze.

Opieram łokcie na kolanach i znów wracam myślami do rodziców. Ich małżeństwo jest nieco dziwne, bo bardzo różnią się od siebie charakterami, ale chyba należy też do tych udanych, skoro nigdy się nie kłócą. Zawsze udaje im się dojść do jakiegoś porozumienia. Jak z tą kawą zbożową. Zawsze, gdy o tym myślę, to przypomina mi się, że gdy byłem mały, oglądaliśmy z tatą książkę o kosmosie i zawsze mówił, że on i mama są jak Słońce i Księżyc. Różnią się od siebie, ale wciąż żyją w symbiozie, nierozerwalnie połączeni ze sobą w tym samym układzie, tej samej galaktyce i to się liczy najbardziej i że to dlatego potrafią się ze sobą zgodzić. Może miał rację, nie wiem i choć dziś jego opowiadania wydają mi się śmieszne i dziecinne, to chciałbym, żeby tak było, jak mi powiedział. Kiedy myślę o nich i o sobie, porównuję nas do tej galaktyki, do której porównywał nas wtedy. Nigdy nie interesowałem się astronomią, ale lubiłem oglądać z nim tę książkę. Wierzyłem mu w każde słowo. Byłem zachwycony, że tyle wie, choć dziś zdaję sobie sprawę, że zwyczajnie czytał mi te słowa z książki. Śmieszy mnie moja własna naiwność w tamtym czasie i uśmiecham się sam do siebie. Nigdy nie skupiałem się na prawdziwych cechach Słońca, Księżyca i reszty Galaktyki, ale lubiłem odkrywać wspólnie z tatą cechy, które nas do nich porównywały.

Wiem, na czym polega różnica pomiędzy Słońcem a Księżycem w Naszej Galaktyce. Znam słowa, którymi potrafię je opisać. Nie wiem, skąd biorą się w moim umyśle, ale lubię myśleć, że to za sprawą mamy, która jest pisarką i że w ten sposób jestem do niej choć trochę podobny. To śmieszne, ale daje poczucie bezpieczeństwa. Nigdy bym nikomu tego nie opowiedział, bo pewnie śmiechu byłoby co niemiara, ale ja czuję się z tymi myślami bezpieczny, że jestem do niej podobny, bo to oddala ode mnie myśli związane z adopcją. Naiwnie myślę, że może ta cała adopcja to nie prawda i Nasza Galaktyka jest bezpieczna. Nie rozpadnie się w chwili, gdy adopcja wyszłaby na jaw. Strasznie tego nie chcę. Nie chcę, żeby moja bezpieczna Galaktyka przestała istnieć.

Mama jest w niej Słońcem. Ciepła, radosna, wszędzie jej pełno, dosłownie jak Słońce, ale przypali ci tyłek, jeśli coś przeskrobiesz. Ojciec jest jak Księżyc, posępny i milczący. Mówił zawsze, że ma swoją ciemną stronę, ale w głębi jest romantyczny i czuły, jak światło księżyca. Nie znam go z tej strony i chyba nie chciałbym go z takiej poznać. Bo o ile posiadanie ciemnej strony jest w miarę okej, a nawet cool, o tyle bycie romantycznym wydaje mi się niemęskie. Ja mam na to swoją teorię. Znam go jako twardo stąpającego po ziemi człowieka, a jego żarty zawsze odkryją wszystko to, co chcesz ukryć. Jak światło księżyca, które rozprasza skrytość nocy. Niech takim pozostanie. Nie chcę, żeby był inny.

Oboje niech tacy zostaną. Kocham ich takich, choć wiem, że być może nie są moimi prawdziwymi rodzicami. Źle. Być może nie są moimi biologicznymi rodzicami, bo prawdziwymi są. Nigdy nie znałem nikogo innego niż ich. Są prawdziwi i chyba właśnie za to ich kocham. Nawet jeśli jestem adoptowany, oni traktują mnie zwyczajnie, normalnie, tak, jak powinni rodzice traktować swoje dziecko. Wiem co mi wolno, a czego nie. Nie jestem rozpuszczonym bachorem, który ma wszystko i dostanie wszystko, czego tylko zechce, byle bym ich kochał, ani też nie jestem zaniedbany i krzywdzony, bo im się „znudziłem". Nie. Wszystko jest dokładnie tak, jak w każdej innej rodzinie. Tak mi się wydaje, pomimo że znów nie mam punktu odniesienia, bo jestem jedynakiem. Mogę się jedynie porównywać z moimi kolegami, a u nich w domu wydaje się dokładnie tak samo, jak u mnie. Są nakazy, zakazy, obowiązki oraz rzeczy, które wolno robić bez pytania. Dostajemy podobne prezenty, jeździmy w podobne miejsca na wakacje i nosimy te same ciuchy z sieciówki. Na żadnego z moich kolegów jednak nie czeka w garażu Chevrolet Camaro. To jedyna różnica. No i może te wakacje w Meksyku, okej, niech będzie.

Z zamyślenia wyrywa mnie odgłos zamykanych drzwi domu naprzeciwko. Jest bardzo podobny do naszego. Jak prawie wszystkie domy na naszej ulicy. Biały z werandą i piętrem, ale na ganku, od kiedy się przyprowadzili, wisi flaga. Nie wiem dlaczego.

Jest wcześnie, ale dziewczyna mieszkająca w nim, jest już oczywiście na nogach. Jak co rano zresztą. Wiąże buty i idzie biegać, ubrana w kolorowe, sportowe ciuchy. Wciąż nie wiem, jak ma na imię. Chyba mnie nie zauważyła, więc obserwuję ją przez chwilę.

Wstaje, poprawia bluzę z kapturem i zbiega po schodach, a jej długie blond włosy związane w kucyk, podskakują rytmicznie. Zerka w stronę naszego domu i wtedy mnie spostrzega. Rzuca mi spojrzenie świadczące o tym, że mam się na nią nie gapić.

Jest mi głupio.

Odwracam wzrok, a ona znika, biegnąc chodnikiem w stronę parku.

Co za irytująca jędza — myślę sobie — co niby mi się w niej tak podoba?

— Jest piękna — mówi do mojego ucha tata, a ja drgam, bo wystraszył mnie na śmierć.

Pojawił się za moimi plecami znikąd. Nawet nie słyszałem, kiedy otwarł drzwi.

— Jest irytująca — mówię z kpiną, chcąc ukryć skrępowanie.

Wstaję ze schodów i otrzepuję spodnie na tyłku.

— Ale wciąż piękna — dogryza mi. — Uważaj, bo irytujące dziewczyny kradną serce i już go nigdy nie oddają — drwi ze mnie, a ja czuję się jeszcze bardziej skrępowany.

Oczywiście. Mój tata jest przecież jak Księżyc. Odkrywa wszystko, co w ciemności mojego umysłu próbuję ukryć. Dziewczyna przecież jest ładna. Dostrzegłem to, nie jestem idiotą, ale za żadne skarby świata się do tego nie przyznam.

— Nie mam czasu na dziewczyny — odpowiadam mu z irytacją i podnoszę plecak z werandy.

Zbiegam szybko ze schodów, a tata się głośno śmieje. Czuję się jak pajac. Wrzucam plecak do bagażnika i wsiadam na przednie siedzenie, nie zwracając na niego uwagi. Siada za kierownicą, wciąż się ze mnie śmiejąc i ruszamy w drogę do szkoły. Czas mi się kurczy i lada chwila spóźnię się na trening, ale się tym nie przejmuję. Wyjeżdżając spod domu, tata jak zwykle haczy podwoziem o podjazd, a ja kręcę głową z niezadowoleniem. Nie komentuję tego, bo zapewne miałby mi za złe, że kwestionuję to, jakim jest kierowcą, ale szkoda mi samochodu. Jego srebrne Volvo ma ledwo dwa lata. Wykończy je lada chwila. Może dlatego, że dziś sam musi sam prowadzić samochód, a kiedyś, gdy jeszcze nie stracił połowy przedsiębiorstwa, którego jest właścicielem, miał kierowcę, ale to strasznie długa historia i w sumie to nie usprawiedliwia go jako kierowcy. Prawda taka, że tata wszędzie się spieszy i to dlatego zawsze haczy podwoziem o podjazd. Że też nie wpadł na to, żeby wyrównać podjazd, to sam się mu dziwię. Ale on rzadko szanuje rzeczy. Jest inny pod względem wydawania pieniędzy niż mama. Nie jest tak powściągliwy. Zawsze mówi, że pieniądze są po to, żeby je wydawać. Nie oszczędza i zawsze kupuje najdroższe rzeczy, bez względu na to, czy są tego warte. Nigdy jednak mama nie pozwoliła mu mnie do tego przyzwyczaić. To tylko jedna z podstawowych różnić, jakie dzielą moich rodziców i czasami trudno mi się w tym odnaleźć, bo o ile tata nie szanuje, można by powiedzieć, pieniędzy, o tyle zawsze jest zdania, że trzeba sobie na przywileje z nich płynące, zapracować. Mama z kolei twierdzi, że duża ilość pieniędzy jest człowiekowi zbyteczna. Trzeba być szczęśliwym bez względu na stan portfela i cieszyć się nie ilością pieniędzy, a faktem, że ile by ich nie było, są tylko skutkiem ubocznym naszej wytężonej pracy, a praca przede wszystkim musi być uczciwa. To ceni najbardziej. Satysfakcja z pracy jest dla niej dużo ważniejsza niż pieniądze.

Tych różnic, pomiędzy moimi rodzicami, jest dużo więcej, ale nie sposób je wymienić wszystkie na raz.

Jadąc w ciszy drogą w stronę szkoły, a która prowadzi też w stronę parku, po chwili mijamy dziewczynę. Biegnie chodnikiem, a ojciec zwalnia i jedzie przez chwilę tak powoli, jak ona biegnie. Pokazuje mi ją skinieniem głowy i śmieje się głupkowato. Mam ochotę zapaść się pod ziemię, kiedy widzę, że dziewczyna to spostrzega.

Tata opuszcza szybę po mojej stronie, a ja rozkładam ręce w pytającym geście.

— Tato! — mówię z pretensją, ale on nic sobie z tego nie robi.

Chwytam się za czoło i kręcę głową z niedowierzaniem, a po chwili zerkam na dziewczynę. Śmieje się. Irytująca dziewczyna się do mnie śmieje. Do mnie!

Nie wierzę.

Ma bardzo ładny uśmiech. W ogóle jest bardzo ładna. Chyba w tej chwili podoba mi się jeszcze bardziej.

Ojciec kiwa do niej ręką. Ubrany jak zwykle w białą koszulę i krawat, udaje luzaka, na którego nie wygląda. Spinki od mankietów i drogi, srebrny zegarek błyszczą w świetle porannego słońca i jest mi wstyd, bo tata jest sztywny, a próbuje udawać zabawnego.

— Cześć! — woła do niej, a ja znów chwytam się za czoło.

Mam autentycznie ochotę zapaść się pod ziemię. Rozważam nawet schowanie się pod siedzenie.

— Cześć! — odkrzykuje dziewczyna.

Podnoszę na nią wzrok zdziwiony, a ona wciąż się śmieje. Do mnie.

— Powiedz dziewczynie "cześć", ośle! — warczy na mnie tata i uderza mnie w tył głowy.

Niby żartem, ale nie cierpię, gdy tak robi. Czuję się wtedy jak palant.

— Cześć — mówię, a ona wciąż biegnie, podczas gdy my jedziemy równo z nią.

Jej śmiech niesie się echem po porannej rosie i dźwięczy mi w głowie. Ma niesamowicie przyjemny śmiech.

— To cześć! — woła znów do niej ojciec, a ona kiwa nam ręką. Też do niej kiwam.

Ojciec zasuwa szybę.

— Już? — pyta z rozbawieniem.

— Co już? — pytam zdziwiony i zerkam na niego pytająco.

— Już? Ukradła ci serce? — żartuje.

— Nie — odpowiadam z kpiną, choć czuję, jak moje serce drży na krawędziach.

To strasznie dziwne uczucie, jakby motyle fruwały mi w klatce piersiowej, bo po raz pierwszy się do mnie uśmiechnęła. Widzę pod powiekami, tylko jej uśmiech.

— Oczywiście, że nie. Do tego potrzeba czasu — mówi z przekonaniem, jakby był ekspertem od skradzionych serc.

— Niby skąd to wiesz? — pytam z irytacją, bo chcę go złapać na tym, że nie ma pojęcia, o czym mówi.

— Bo twoja matka była irytująca i wkurzała mnie każdym gestem, a pokochałem ją jak szalony — przerywa stosownie i podnosi palec do góry. — Ale dopiero po tym, jak dziadek kazał mi się z nią ożenić i spędziłem z nią cztery miesiące — odpowiada przekonująco.

Chwila to jakaś nowość. Nigdy tej historii nie słyszałem. Jakim cudem?

— Dziadek kazał się wam ożenić? — pytam z niedowierzaniem, a oczy mało co wychodzą mi z orbit, choć przypuszczam, że tata znów zmyśla.

Nigdy mi nikt o tym nie mówił i wydaje mi się, że tata do czegoś zmierza. Nigdy nie mówi takich rzeczy bezcelowo.

— No — odpowiada krótko. — Nie było łatwo, mama mnie nie kochała. Gardziła mną wręcz, bo nasze małżeństwo to był poniekąd interes, ale wpadła mi do głowy i nie potrafiłem się jej pozbyć. Potem kiedy już ją pokochałem, zostawiła mnie na dwa lata, no może z małymi przerwami kiedy...no wiesz, spotykaliśmy się spontanicznie...

O nie! Już wiem, do czego zmierza. Do rozmowy o seksie. Od jakiegoś czasu, czuję, że chce o tym ze mną porozmawiać. O bezpiecznym seksie i o wszystkich tych sprawach. Żenada. Czuję się niesamowicie skrępowany. Czy on naprawdę chce mi opowiadać jak...

— Nie chcę słuchać o waszym spontanicznym seksie — przerywam mu natychmiast, drwiąc z niego.

Tematy, że tak powiem drażliwe, kontrowersyjne czy zwyczajnie krępujące nigdy nie były tabu w moim domu. Pewnie dlatego, że mama porusza je w swoich książkach, ale zawsze było to ubrane w lekkie słowa, półżartem, ale, jak już wspomniałem, od jakiegoś czasu mam wrażenie, że ojciec chce przeprowadzić ze mną rozmowę o bezpiecznym seksie, na poważnie. Zagaduje, niby żartem, ale czuję, do czego zmierza, a to żenujące, bo, pomimo że może jeszcze tego nie robiłem, to przypuszczam, że wiem więcej od niego! Te jego żarty o kwiatkach i pszczółkach są, że tak powiem, poniżej dzisiejszych standardów. Sorry, not sorry. Rzeczywistość bywa brutalna.

Tylko że tak to właśnie z nimi jest. Z moimi rodzicami.

Pomimo że w życiu zawodowym zajmują się bardzo poważnymi rzeczami, w domu zachowują się beztrosko i często żartują z takich spraw. Oczywiście wszystko w granicach przyzwoitości i w żartach. Wiem dokładnie gdzie leży granica i nie jest to dla mnie dziwne. Wiem, że moi rodzice różnią się pod tym względem od rodziców moich znajomych, bo w ich domach nie rozmawia się na takie tematy w ogóle, ale ta różnica chyba nie jest jakoś szczególnie duża.

— Nie uprawiamy z mamą seksu! — upomina mnie ostro, ale słyszę nutę drwiny w jego głosie i czekam na rozwinięcie. — My się kochamy — mówi z udawanym rozrzewnieniem, żeby mnie speszyć, co mu się udaje i spogląda na mnie na ułamek sekundy.

Kiedy tak na mnie patrzy, wiem, że chce, żebym się poczuł dokładnie tak, jak się czuję, zażenowany, a ja próbuję to ukryć, bo faktycznie czuję zażenowanie i nie chcę, żeby miał ze mnie jeszcze większy ubaw. Kretyństwo.

— Nie będę słuchał, jak usilnie próbowaliście mnie spłodzić — żartuję, ale ojciec przestaje się śmiać.

Cholera — klnę w myślach. — Po co to powiedziałem?! — zadaję sobie pytanie, ale to było jak odruch bezwarunkowy. Samo się powiedziało.

Zerkam na ojca.

Ma już poważną minę, a ja wiem dlaczego. W ułamku sekundy, wszystkie moje podejrzenia stają się prawdą. Nie próbowali. Więc to prawda. Adoptowali mnie. Stało się. Musimy o tym porozmawiać. Nigdy nie znaleźli odwagi, żeby mi powiedzieć, ale wcale nie mam im tego za złe. Chcę jak najszybciej uciąć temat.

— To nie tak... — zaczyna, a ja nie chcę, żeby musiał mi się tłumaczyć.

Wiem, że kiedyś musimy o tym porozmawiać, ale ja jeszcze tego nie chcę. Znajduję jednak w sobie odwagę, żeby zacząć i zakończyć tę rozmowę bardzo szybko.

— Przecież wiem, adoptowaliście mnie — przerywam mu, bagatelizując powagę sytuacji.

Liczę, że utnę to krótko, skoro już weszliśmy na ten temat i nigdy już o tym nie będziemy rozmawiać. Mam nadzieję, że jeśli uznam to oficjalnie, nie robiąc z tego wielkiej rzeczy, to sprawa rozejdzie się po kościach. Skoro nigdy wcześniej nie zdobyli się na to, żeby mi po prostu powiedzieć, to nie róbmy z tego wielkiej sprawy.

Tata milknie i przez chwilę nie wie co powiedzieć. Marszczy brwi, a jego ogolona na gładko twarz, wykrzywia się w grymas.

— Skąd o tym wiesz? — pyta ostro.

— Wystarczy, że wiem, nie chcę...

— Skąd wiesz? — dopytuje twardo.

Teraz już wiem, że rozmowa będzie poważniejsza niż bym chciał i niż początkowo przypuszczałem. Ojciec podejrzewa, że może ktoś mi powiedział, a przecież tak nie było. Sam się zorientowałem. Czuję się tym zirytowany.

— Tato, chyba nie sądzisz, że myślałem, że niebieskie oczy mam po tobie? Przecież to nie ten sam kolor. A blond włosy, kiedy byłem dzieciakiem, to niby po kim, po ciotce Charlotte, która nie jest z nami spokrewniona? Dziś pociemniały, owszem są ciemniejsze, ale wciąż nie są takie ciemne jak twoje czy mamy. Mam biologię w szkole, czasem nawet uda mi się dostać trzy z testu, wiesz? — chcę zażartować, ale on się nie śmieje, a ja nie wiem, dlaczego wylewam z siebie to wszystko jak desperat. — Krew mam B Rh +. Żadne z was nie ma. Oboje macie A Rh+, mówiliśmy o tym na biologii. Nie mam zdjęć z wczesnego dzieciństwa. Nie jestem już dzieckiem, mogliście mi powiedzieć, nie wiem, na co czekaliście? — pytam z pretensją i odwracam głowę do szyby.

Dosłownie czuję się jak idiota. Mam wrażenie, że powiedziałem to wszystko, żeby definitywnie zamknąć raz na zawsze temat, ale dopiero, teraz kiedy już to z siebie wylałem, wiem, że to dopiero początek i że to tak naprawdę wstęp do dużo poważniejszej rozmowy. Skoro zgromadziłem tyle argumentów, to znaczy, że dużo o tym myślę, szukam odpowiedzi, a przecież to nie prawda. One same do mnie dotarły. Pojawiały się przypadkiem, co jakiś czas i tylko mnie upewniały w tym, co podejrzewałem. Wcale ich nie szukałem!

Tata nic nie mówi i jedziemy chwilę w ciszy.

— Dziś dzieciaki są za mądre, to mnie przerasta — odzywa się po chwili, jakby sam do siebie. — Mama się bała — zwraca się do mnie bardzo poważnym tonem, tłumacząc, dlaczego mi nie powiedzieli.

Czuję ulgę, bo ja przecież też się bałem. Cieszę się, że nie tylko ja czułem ten strach. To daje mi poczucie, że może wcale nie będzie to takie trudne. Żałuję tylko, że straciliśmy oboje z mamą tyle czasu, choć upatruję w tym szansę na to, żeby rozmowa nigdy się nie odbyła. Chwytam się tej myśli i łudzę, że może nie będę musiał z nią o tym rozmawiać.

— Możemy jej w ogóle nie mówić, że wiem. Nie mam z tym problemu, naprawdę, chyba nawet nie chcę — mówię bez emocji w głosie, ale chyba trochę jestem zły, że temat tak nieoczekiwanie się wylał i nagle muszę się z nim zmierzyć przez własne gadulstwo, a trochę jakbym prosił, żebyśmy nic nie mówili mamie.

Nie chciałem, żeby temat był sensacją. Będzie mnie teraz dręczył, a ja naprawdę nie chcę nic o tym wiedzieć. Jeśli zostanie to wypowiedziane głośno, będzie już oczywiste i będzie mnie prześladować za każdym razem, gdy będziemy poruszać temat rodziny, pochodzenia i tym podobne sprawy. Rodzice będą starali się mi przybliżyć, skąd się wziąłem, albo – co gorsza – opowiedzieć mi o moich biologicznych rodzicach, a ja nie chcę naprawdę nic o nich wiedzieć. Myślenie o nich mnie przeraża. Od razu mam przed oczami kraciastą koszulę na plecach mężczyzny ze snu i czuję tę gulę w gardle, której nie potrafię przełknąć. Matki nie pamiętam, ale pamiętam strach ze snu i uczucie straty. Jest przytłaczające. Nigdy nie chcę tego poczuć naprawdę. Ona chyba umarła, a ja nie byłem tego świadomy. Nie chcę myśleć, że jakaś inna kobieta całowała mnie w czoło jak moja mama. Nie. Tylko ona może to robić, nikt inny. Nie kocham tej kobiety. Kocham moją mamę. Ojciec w moim śnie, porzuca mnie w domu dziecka. To była prawda. Mózg mi się gotuje. Zimny pot oblewa mi plecy w jedną sekundę i zaczynają mi się trząść ręce. Jego też nie kocham. Nie chcę go kochać. Kocham MOJEGO tatę.

Nie chcę o nich rozmawiać. Nigdy.

Dotąd nie było z tym problemu, rodzice zawsze jakoś wybrnęli z tematów o pochodzeniu, a ja udawałem, że nic nie podejrzewam.

Poza tym wciąż się boję jeszcze jednej rzeczy. Za każdym razem, gdy o tym myślę, odczuwam okropny strach, że mógłbym być teraz gdzieś indziej i że nie byłoby ich przy mnie. Mojego Słońca i mojego Księżyca. To MOJA Galaktyka. Ja jestem Ziemią. Tak się dosłownie czuję. Tak mówił zawsze o mnie tata, gdy czytaliśmy książkę o kosmosie. Nie chcę być inną planetą, niepasującą do tego świata. Wszytko, czym jestem to Ziemia, która żyje dzięki Słońcu, i jestem bezpieczny, bo czuwa nade mną Księżyc. Jest moim satelitą. Prowadzi mnie. Nie chcę być kimś innym. W życiu!

— Zabiłaby nas, jakby się kiedyś dowiedziała, że wiesz o adopcji. Musimy jej powiedzieć — tata stawia sprawę jasno i twardo, nigdy nie tolerował kłamstwa, a już tym bardziej zatajania prawdy. — Poza tym to ją uspokoi, skoro masz do tego takie podejście.

— Czego niby mama się boi? — pytam znów z pretensją.

Nie radzę sobie z natłokiem emocji. Tylko gniew i lekceważenie do mnie przemawia. Czuję się z tym niesamowicie źle i czuję, jak łzy zaczynają mnie piec pod powiekami. Nie wiem, dlaczego ta rozmowa sprawia, że czuję się taki bezradny i bezsilny do tego stopnia, że dosłownie chce mi się płakać. Czuję, jakbym ich tracił. Moich rodziców! Zupełnie nie wiem, dlaczego tak to odczuwam. Jak stratę. Od dziś będę już tylko ich adoptowanym dzieckiem, a nie ICH dzieckiem. Nie chcę być adoptowany! Chcę być ich częścią! Chcę być do nich podobny, nawet jeśli to naiwne i dziecinne.

— No wiesz, boi się, że przestaniesz nas kochać, że będziesz szukał odpowiedzi, że to zachwieje twoją pewnością co do tego, czy my cię wystarczająco kochamy, to trudny temat — tłumaczy mi bardzo poważnie, gestykulując ręką. — Nie mamy innych dzieci, z którymi mógłbyś się porównać i poczuć się tak samo kochany i doceniany przez nas — tłumaczy mi, ale jest zdenerwowany, bo mówi coraz szybciej i co jakiś czas przygryza policzek od wewnątrz.

Rozumiem, o co mu chodzi.

— Dobra, to jej powiem — mówię z pretensją. — Ale te rzeczy, o których mówisz, naprawdę nie są dla mnie ważne, to wy jesteście moimi rodzicami — dodaję twardo i czekam na jego zapewnienie, że nimi są, ale on mi go nie daje nawet skinieniem głowy i czuję się strasznie źle. — A mama pewnie będzie płakać. Nie lubię jak płacze — mówię tonem, jakbym chciał udowodnić tacie, że to głupie i bezsensowne mówić jej o tym, że wiem o adopcji.

Zakładam kaptur od bluzy na głowę, bo nie czuję się z tym dobrze, kiedy o tym mówię. Chcę ukryć pod kapturem zażenowanie, że bolą mnie łzy mamy. Sam czuję je wciąż w oczach tuż pod powiekami.

— Kiedy widziałeś, że płacze? — pyta, marszcząc brwi.

— Kilka dni temu, jak czytała jakąś kartkę, którą przysłał jej doktor Kelly — wzruszam ramionami.

Ojciec zerka na mnie groźnie.

— Dlaczego mi nie powiedziałeś? — pyta z pretensją i łypie na mnie raz po raz swoimi przesadnie niebieskimi oczami, a ja wzruszam tylko ramionami. — To pewnie przez to jest znów taka nieobecna — dodaje jakby sam do siebie.

Jakie znów? To już kiedyś była taka? Nie zauważyłem.

— Skąd mogłem wiedzieć, że to coś ważnego? — pytam z pretensją, ale teraz sam dostrzegam, że mama się zmieniła właśnie od tego dnia, gdy dostała kartkę od doktora, poza tym przecież od kartek z kliniki się nie płacze, jestem idiotą. — Czy mama jest chora? — pytam zmartwiony.

— Nie nazwałbym tego chorobą, ale owszem, nie będzie się czuła najlepiej, jeśli to jest to, co podejrzewam — odpowiada i widzę, że się tym denerwuje bardziej niż rozmową ze mną o adopcji.

To dobrze, że są rzeczy ważniejsze od tego, że jestem adoptowany. Czuję zarazem ulgę, ale też się martwię.

Tata zerka na zegarek i syka, jakby wiedział, że się gdzieś spóźni, ale myśli nad czymś szybko i podejmuje decyzję. Księżyc i jego analityczne myślenie. Szybko, konkretnie i na temat. Bez wahania. Zerka we wsteczne lusterko, a potem szybko w oba boczne i kręci kierownicą do oporu. Natychmiast zawraca. Opony piszczą na asfalcie i w tej chwili jest mistrzem kierownicy, nawet w moich oczach. Dodaje gazu tak mocno, że wbija mnie w siedzenie. Już nic do mnie nie mówi, widzę, że jest zmartwiony, więc się nic nie odzywam, że spóźnię się na trening. Sam też jestem zmartwiony. Tata nigdy nie reaguje tak emocjonalnie. Chyba że chodzi właśnie o mamę.

Podjeżdża pod dom i zatrzymuje samochód tak gwałtownie, że żwir pod kołami się rozbryzguje. Mama zapewne to słyszy, bo wybiega przed dom. Patrzy na nas zmartwiona, bo pewnie spodziewa się, że coś złego się nam stało, a nie dlatego, że my podejrzewamy, że coś złego stało się jej.

Tata wysiada szybko z samochodu i wbiega po schodach, wpada na werandę i chwyta mamę za łokcie. Jest zmartwiony, a przy tym stanowczy jak zawsze, kiedy się denerwuje. Potrząsa nią lekko, chcąc ją zmusić, żeby mu powiedziała. Wszystko widzę z wnętrza samochodu, więc nie wiem, co mówią. Jestem zdezorientowany i chyba już bardzo zmartwiony. Czuję, jak serce zaczyna mi łomotać w piersi. Nie przypuszczałem, że to mogło być tak ważne, że ojciec aż tak zareagował. Boję się, że coś dolega mamie. Czuję przemożny strach. Nie wiem, skąd się bierze. Odczuwam go, jakbym już to przeżył. Jakbym przeżył jej utratę. Nie wiem dlaczego, ale to strasznie podobne uczucie do tego, które nawiedza mnie we śnie. To nienormalne. Nie mogę stracić mojej mamy!

Ona najpierw patrzy na niego osłupiała, a potem coś mu odpowiada bez emocji, a tata stoi jak wmurowany. Widzę, że coś musiało się stać. Zdejmuję kaptur i wysiadam z samochodu, bo się denerwuję, a ojciec bierze mamę w ramiona. Całe ciało mu się trzęsie. Stoję i gapię się na nich.

Tata płacze?

Nigdy nie widziałem, żeby płakał. To nie możliwe, on nigdy nie płacze! Musiało się stać coś strasznego!

Dopiero po chwili dociera do mnie, że on nie płacze, on .... się śmieje!

Głośno. Coraz głośniej. Jego śmiech dobiega do mnie coraz wyraźniej i teraz jestem mocno zdezorientowany.

Tata okręca się z mamą w ramionach wokół własnej osi i całuje ją w usta.

— Zobaczysz, tym razem będzie inaczej — dobiegają mnie jego słowa, które do niej mówi.

Jakie zobaczysz? Jakie tym razem? To już wcześniej coś takiego się wydarzyło? I co to jest? Nigdy się nie zorientowałem, że coś się dzieje. Podchodzę bliżej, a mama spuszcza wzrok, jakby była skrępowana.

— O co chodzi? — pytam i rozkładam ręce.

Tata znów całuje mamę i jeszcze raz przytula. Wyglądają i zachowują się w tej chwili, jakby mieli po szesnaście lat. Odwracam wzrok. To krępujące oglądać własnych rodziców jak się całują. Ojciec schodzi po schodach. Znów uderza mnie w tył głowy. Strasznie tego nie cierpię, ale teraz nie czas się z nim o to kłócić.

— Wsiadaj, zawiozę cię na ten trening i wracam, mamy dziś święto! — mówi zadowolony. — Ty też wróć zaraz po lekcjach.

— Dowiem się, co się stało? — pytam z pretensją.

— Będziesz bratem, ośle — kpi ze mnie.

Chwila...

— Co? — wyrzucam z siebie z niedowierzaniem i... znów z pretensją.

Nie, nie, nie!

To niemożliwe! Nie chcę! To nie prawda! Nie wierzę! TERAZ? Kiedy jestem już prawie dorosły, oni postarali się o dziecko? OSZALELI? Po chwili słowa ojca wsiąkają mi w umysł, a on patrzy na mnie zdziwiony.

— Nieeee, powiedz, że żartujesz... — proszę go z drwiną, ale on tylko stoi jak słup soli i gapi się na mnie, nie rozumie, o co mam pretensje, według niego chyba powinienem się cieszyć. — Ja mam szesnaście lat! — wyjaśniam mu z powagą w głosie, ale on wciąż patrzy na mnie, jakby mnie nie rozumiał.

Zerka na mamę. Chyba jest jej przykro, załamuje mnie to, ale nie potrafię się oprzeć.

— Jak mam powiedzieć kumplom, że wy... fuuuuj — krzycząc, chwytam się za głowę i krzywię się z bezsilności.

Rodzice wciąż stoją w bezruchu i oboje patrzą na mnie zdziwieni, a ja po raz kolejny chowam twarz w dłoniach, widząc, że to wykracza daleko poza ich bycie beztroskimi rodzicami, opowiadającymi mi o kwiatkach i pszczółkach. To wykracza nawet poza granice tych filmików na YouTube, „Prank me". Nie mogę nawet o tym myśleć. To obrzydliwe. Moi rodzice wciąż jeszcze uprawiają seks. Myślałem, że ojciec żartuje, kiedy mówił mi o tym w samochodzie! Przecież oni są daleko po trzydziestce! W tym wieku już się tego nie robi! — myślę naiwnie i zdaję sobie sprawę, jakie to głupie.

Poza tym przecież na zawsze miałem być jedynakiem! Przecież chyba nie mogli mieć dzieci!

Patrzę najpierw w zawiedzione oczy mamy, a potem zaskoczone taty i bez słowa więcej wsiadam do samochodu. Mam wrażenie, że się zaraz porzygam. Nie wiem, dlaczego to mną tak wstrząsnęło. Chyba przywykłem do bycia jedynakiem. Chyba nigdy nie pragnąłem mieć rodzeństwa. Wszyscy moi znajomi mają rodzeństwo i nic dobrego z tego nie wynika. Kłócą się, a nawet biją. Daniel i Dylan, tłuką się non stop, a ich smarkata siostra donosi ich rodzicom o tym, że znów się bili. Dostają karę i nie mam z kim grać w sieci przez kolejne dwa tygodnie. Nie chcę mieć takiego rodzeństwa. Jest mi dobrze w pojedynkę. Nikt na mnie nie donosi, a ja nie muszę na nikogo uważać. Niech sobie nie myślą, że będę je niańczył! MOWY NIE MA! Nie obchodzi mnie, czy rodzice mogą, czy nie mogą mieć dzieci i czy właśnie zdarzył się cud!

Tata wsiada do samochodu. Chyba jest zszokowany moją reakcją i w trakcie jazdy nie wracamy do rozmowy o adopcji. Ja jestem zbyt zły, a on... nie wiem, nagle przestaje mnie to obchodzić. Wysiadam pod szkołą, trzaskając drzwiami, a on zdaje się nie zwracać na moje zachowanie zbytniej uwagi. Od tego dnia, głupi uśmiech nie znika z jego twarzy na długo.

Nawet na bardzo długo.

Czas zaczyna płynąć do przodu. Początkowo wiele się na temat dziecka w domu nie mówi. Rodzice się boją, że wszystko jeszcze może się odwrócić i że wcale go nie będzie, ale kiedy czas pokazuje, że wszystko jest na najlepszej drodze do tego, że faktycznie się pojawi w naszym życiu, rozmowy pojawiają się coraz częściej. Staram się unikać tych rozmów. Wychodzę z domu, gdy tylko rodzice zaczynają o tym mówić i planować jak to będzie, gdy już się pojawi. Nie chcę być w to zaangażowany. Jestem źle nastawiony, wiem, ale chcę taki być. Chcę być źle nastawiony. To nie powinno się było zdarzyć! Przecież powinni się byli już pogodzić z myślą, że nie mogą mieć dzieci, ale wychodzi na to, że się nigdy nie pogodzili i boli mnie to strasznie, bo nic o tym nie wiedziałem. Okłamywali mnie. Boli mnie to, bo wychodzi na to, że nigdy im nie wystarczyłem. Wciąż próbowali, pomimo że mają mnie. Czuję się zdradzony. Oszukany, bo przecież byłem ich tak pewny. Nie podoba mi się też wcale, że pojawi się takie małe coś i wszyscy nagle głupieją na jego punkcie, tylko dlatego, że będzie ich własnym dzieckiem. Nie chcę o nim rozmawiać. Nie jestem w stanie sobie uświadomić, że rośnie w mamie. To jakieś niepojęte dla mnie. Odrealnione. Krępujące, gdy myślę, że cały czas robili to za ścianą mojego pokoju! Obleśne!

Oni z kolei są w siódmym niebie, jakby to było coś zupełnie normalnego, albo wręcz odwrotnie, nadzwyczajnego. Za każdym razem, kiedy widzę jak ojciec co dzień, prawie nosi mamę na rękach i chucha na nią i dmucha, nie pozwala podnosić ciężkich rzeczy, a na koniec nawet zrobić sobie herbaty, to zaczynają nachodzić mnie dziwne myśli. Ojciec co rusz całuje mamę w brzuch i gada do niego jak jakiś głupi. Autentycznie dostał małpiego rozumu. Jak mogłem myśleć kiedyś, że jest mądry i silny, kiedy teraz na moich oczach mięknie, bo mama ma w brzuchu dziecko. Przecież sam jej je tam wepchnął. Kurwa, nie chcę o tym myśleć w ten sposób, ale normalnie nie potrafię! To obrzydliwe!

Odpycham myślenie o dziecku, ale ono wraca jak natrętna mucha.

Brzuch mamie rośnie z każdym dniem, a ja coraz częściej łapię się na tym, że odwracam wzrok, gdy ją widzę. Chyba się jej brzydzę. Jak to możliwe? To nienormalne! Dodatkowo wstydzę się przed znajomymi, że jest w ciąży. W ogóle się im nie przyznaję, że będę miał rodzeństwo, bo przecież nie będę miał, ja jestem tylko adoptowany! O wywiadówkach w szkole informuję tylko ojca, żeby ona na nie szła i żeby nikt nie widział, że jest w ciąży. Poza tym przecież ojciec nie pozwoliłby jej na nie chodzić. Raz jej mówię, bo w mojej głowie pojawia się okrutna myśl, żeby stał się cud i żeby brzuch mamy zniknął, a razem z nim, to dziecko. Żeby poroniła. Gdzieś w głębi czuję, że to strasznie złe, bo okazuje się, że to mama nie mogła mieć dzieci i to dlatego mnie adoptowali, i wstyd mi samemu za siebie za te myśli. Boję się, gdy w ten sposób myślę, bo wydaje mi się, że coś jest ze mną nie tak. Ona przecież mnie pokochała, wybrała mnie, a ja jestem zwyczajnie niewdzięczny, ale przecież gdyby to dziecko przyszło na świat przede mną, dziś by mnie tu nie było. Nie pokochałaby mnie, a przecież to moja mama!

Wciąż moja? Coraz częściej słyszę cichy pytający głos w mojej głowie, ale z każdym dniem staje się głośniejszy i nie potrafię się przed nim obronić. Jej, mojej mamy, też nie potrafię obronić przed tymi pytaniami.

Nie tak mnie wychowała, żebym w nią wątpił, ale czy to jeszcze ma znaczenie? Wątpię w to z każdym dniem coraz bardziej, ale wypieram się własnych myśli, póki mi się to udaje i żyję gdzieś z boku tego wszystkiego. Nie rozmawiam z mamą o mojej adopcji, a ojciec zapomina, że w ogóle o tym ze mną rozmawiał. Czuję się przez to coraz bardziej zbędny. Nieważny. Niepotrzebny. Zepchnięty na boczny tor. Nie pasujący do ... Galaktyki.

Jestem coraz bardziej zły na całą tę sytuację. Nie jestem zazdrosny, tylko czuję się odcięty. Oni są w tym razem i ono też będzie. Będzie ich częścią, a ja nią nie jestem i chyba o to najbardziej mi chodzi. W końcu zaczynam wierzyć w paranoję, jaką sam ułożyłem w mojej głowie i która urosła tak bardzo, że nie jestem w stanie jej zignorować.

PEWNIE PRZESTANĄ MNIE KOCHAĆ, GDY ONO SIĘ URODZI.

To przerażające. Serce wali mi w piersi niespokojnie, gdy w ten sposób o tym myślę i o ile z początku, udaje mi się je wyciszyć, o tyle po pewnym czasie zasypiam i budzę się z sercem podchodzącym mi do gardła. Zaczynam rozumieć, o czym mówił do mnie ojciec wtedy w samochodzie, gdy rozmawialiśmy o adopcji i dlaczego mama się bała mi o niej powiedzieć. Teraz te pytania, których się bała, zaczynają mnie zadręczać i czuję wciąż potęgujący się strach. Czuję straszną pustkę i okropną bezsilność. Tak, jestem pewny, że ono zajmie moje miejsce. Teraz ono będzie Ziemią. Kim w takim razie ja będę? Nie ma przecież dwóch Ziem. Ono pewnie będzie ważniejsze, więc to ono teraz będzie Ziemią.

W akcie desperacji chowam książkę o kosmosie pod łóżko, żeby ojciec jej nie znalazł, gdyby wpadł na cudowny pomysł, że mógłby ją czytać temu dziecku, które się urodzi.

Nie ma mowy. To moja książka i mój kosmos. MOJA GALAKTYKA!

Nie jego!

Widzę jednak, jak coraz bardziej odbiera mi moją Galaktykę, a rodzice się z niego cieszą. Kupują te wszystkie rzeczy, takie malutkie, delikatne, tylko dla niego i cieszą się jak chyba nigdy. Nie mam pojęcia, po co mnie adoptowali, skoro ostatecznie doczekali się własnego potomka. Pewnie się cieszą, że jestem już pawie dorosły. Będą mogli się mnie pozbyć.

Boże, dokąd ja pójdę. Co ja ze sobą zrobię?

Ja nie jestem ich dzieckiem, a ono będzie. Będzie ważniejsze. Już chyba jest. Czy muszę mu ustąpić miejsca?

Najgorsze jednak jest, to gdy dochodzę do wniosku, że pewnie będzie do nich podobne. Nie tak jak ja. Taki inny. Uderza to we mnie jak piorun i czuję się okropnie o to zazdrosny. Będzie mieć ciemne włosy mamy i niebieskie oczy ojca. Ciepły ich śmiech i gesty. Ja tego nie mam, a zawsze chciałem mieć! Nigdy nie chciałem niczego tak bardzo, jak tego, żeby być do nich podobnym! Nie jestem z ich Galaktyki, a tak strasznie chciałbym być! Myśląc o tym, jestem strasznie smutny, że mnie to spotkało, zdarza mi się nawet płakać w nocy, gdy nikt nie widzi. Serce mi prawie pęka, ale nie mówię nikomu ani słowa. Ojciec dopiero by ze mnie drwił. Już wystarczy, że jego kpiny stały się bardziej kąśliwe niż zazwyczaj. Szydzi ze mnie, więc w odwecie ja też zaczynam kpić z jego wyglądu, zachowania i gestów. Nie chcę, żeby miały dla mnie znaczenie. Mamie daruję, bo mam dla niej jeszcze trochę litości, ale wyżywam się na niej w inny sposób.

Zmieniam bluzy z kapturem i niebieskie jeansy, które zawsze mi kupowała, na wąskie czarne spodnie i czarne koszulki, bo ona ich nie lubi. Zawsze mówiła, że nie lubi czarnego koloru. Chcę ją tym zdenerwować i odepchnąć od siebie. Niech wie, że nie zależy mi na jej zdaniu. Niech wie, że może sobie teraz kochać to coś, co ma w brzuchu. Jego niech ubiera w te kolorowe rzeczy, które tak lubi, ja już nie będę jej słodkim chłopcem. Nie ma mowy. Wszystko, co kiedyś sprawiało rodzicom radość, dla mnie jest nie do przyjęcia i robię zupełnie odwrotnie. Kpiny ojca, które zawsze mnie bawiły, przestają to robić. Wyładowuję się na nim za każdym razem, gdy ze mnie kpi i wybucha kłótnia. Wrzeszczy na mnie, a ja na niego, a po pewnym czasie zwyczajnie milczę i go ignoruję. Nie chcę z nim rozmawiać, tak jak zawsze to robiliśmy. Jedyne, do czego się zmuszam, to czasem pozwolę się podwieźć do szkoły. Mama pyta kilka razy, co mi jest, martwi się, widzę, ale jej nie wierzę, że robi to szczerze, więc ją zbywam. Udaję, że wszystko jest okej. Przecież już ją to nie obchodzi, pyta, bo musi, na pewno. Teraz istnieje już tylko to dziecko z jej brzucha.

W przypływie złości, raz, golę głowę na łyso. Nie wiem dlaczego, ale chyba chcę, żeby musieli się mnie wstydzić w szkole przed nauczycielami, ale ojciec tylko się ze mnie śmieje, że wyszedłem z poprawczaka.

— Zawsze tego się po mnie spodziewałeś, prawda? — pytam w złości, a on milknie.

Nie kłóci się ze mną i to boli jeszcze bardziej, bo jego milczenie jest potwierdzeniem, że chyba zawsze spodziewał się, że ktoś taki ze mnie wyrośnie. Zawsze drwił tylko ze mnie i nigdy nie traktował poważnie. Pozostawiam to bez komentarza, ale z kumplami podpalamy ruiny starego kościoła za moją namową. Proszę, niech teraz ze mnie drwi. Łapią mnie na tym księża, a ojciec broni mnie, zasłaniając własnym ciałem przed palcem proboszcza wetkniętym w moją pierś, bo pewnie wstyd mu, że jestem jego dzieckiem.

— Teraz jesteś zadowolony? Spełniłem twoje oczekiwania, zapewne trafię do poprawczaka — wytykam mu.

W odpowiedzi kręci tylko głową z niedowierzaniem i wcale się mną nie przejmuje. Bagatelizuje moje zachowanie, czym wprawia mnie w istny szał. Rozwalam pół pokoju, ale on tylko wyrzuca zepsute meble i kupuje inne. Zawsze przecież wszystko załatwiał pieniędzmi. Mama się martwi, ale ojciec mówi jej, że to pewnie dojrzewanie, że dorastam i że nie ma się czym przejmować. Pewnie, że nie ma czym, przecież to tylko ja, adoptowany, nic nie znaczący dzieciak, a on teraz przecież czeka już tylko na niego. Tego z mamy brzucha. Pewnie będzie jego prawdziwym, wymarzonym synem, który nie będzie robił takich rzeczy. Pomalował mu nawet pokój na niebiesko, a mnie nie chce przeprowadzić do piwnicy, w której zawsze chciałem mieć pokój. Mnie wszystkiego odmawia, jemu pewnie nie będzie. On dostanie od niego wszystko. Pewnie dostanie mój samochód, pokój w piwnicy i tę głupią książkę o kosmosie też pewnie mu kupi nową! I ich, moich rodziców, też dostanie! Mój Księżyc i moje Słońce! Dostanie całą Moją Galaktykę, a ja zostanę z niczym! Zepchnięty na skraj jak czarna masa niezidentyfikowanego pyłu międzygalaktycznego.

W DUPIE TO MAM! NIECH SOBIE ICH WEŹMIE! WCALE ICH JUŻ NIE CHCĘ!

Nie chcę już dłużej należeć do tej galaktyki. Nie chcę być Ziemią. Moje myśli wrzeszczą do mnie w mojej głowie, a w nocy łzy same płyną mi z oczu. Zagryzam szczękę tak mocno, że rano bolą mnie zęby i wychodzę z domu najszybciej, jak się da, żeby nikt nie widział moich zapuchniętych oczu. Jestem zły sam na siebie. O to, że nie potrafię powstrzymać łez i że nie potrafię się z tym wszystkim pogodzić, bo w głębi czuję, że wciąż mi na nich zależy. Szukam jakiegoś wyjścia, miejsca dla siebie, ale nie potrafię znaleźć. Nie potrafię się ułożyć, gdzieś pomiędzy nimi, moimi rodzicami, a tym dzieckiem. Nie znam go i się go boję. Śni mi się, że się do mnie uśmiecha, gdy rodzice patrzą, a potem nagle znikają i twarz wykrzywia mu się w nieznośnym grymasie. Drwi ze mnie, że wszystko teraz jest jego, nie moje. Bo ja, może i chciałbym się z nim tym wszystkim podzielić, ale on nie. Wszystko chce dla siebie i udaje mu się. Rodzice są już cali jego.

Zamykam się więc w moim własnym świecie. Gdzieś poza nimi. Chyba nie mam swojej Prawdziwej Galaktyki. Błądzę gdzieś pomiędzy tym wszystkim, odpychany co rusz przez wszystkich. Biologiczni rodzice też mnie nie obchodzą i nie szukam odpowiedzi na pytania, których bała się mama. Z jakiego powodu mieliby mnie interesować? Ja ich nie interesowałem. Z jakiegoś powodu mnie oddali, a ja nie chcę go znać. Inaczej, domyślam się, dlaczego tak się stało. Nikt nie chciał mieć dziecka takiego jak ja. Naznaczonego. Moje ciało nie jest takie jak wszystkich. Jest brzydkie. Przecież o tym wiem, zawsze wiedziałem, ale dopiero teraz zaczynam to rozumieć. Ciemna plama zalewa moją pierś i wyglądam jak monstrum. Ta plama to pewnie to zło, które teraz się ze mnie wylewa. Brzydzę się sobą, gdy widzę się w lustrze.

Staję się więc osobną planetą pogrążoną na zawsze w ciemności lub właśnie tą ciemnością, masą międzygalaktyczną. Coraz częściej spędzam czas w sieci, oglądam tatuaże. Fascynują mnie, są takie złe, zdrożne i wyzywające. Nikt w naszym zapyziałym miasteczku nie ma tatuaży, może oprócz tego bezdomnego faceta, który czasem włóczy się pod Walmartem. Ludzie mówią, że był kiedyś komandosem, a potem się stoczył. Cóż, może i moje przeznaczenie jest właśnie takie. Dlatego nie mam zamiaru się bronić i kiedy mama prawie pęka w szwach, wpadam na pomysł i robię pierwszy tatuaż. Bez wiedzy i zgody rodziców. Zrywam się ze szkoły i jadę do Nowego Jorku. Jestem jeszcze nieletni, ale podrabiam podpis ojca i tatuuję sobie bark w miejscu, gdzie rozlewa się ciemna plama. Boli jak cholera, ale przynajmniej nie widać tego, czego zaczynam się od jakiegoś czasu wstydzić. Widzę, jak ludzie na mnie patrzą, gdy jestem bez koszulki. Ojciec jest wściekły, ale nie odcina mi finansów. Od roku dysponuję swoim kontem i kartą płatniczą, które sam mi założył. Widząc jego złość, idę za ciosem, przebijam wargę i wkładam kolczyk. Potem brew, żeby zmiany były widoczne na pierwszy rzut oka, a nie tylko wtedy, gdy zdejmę koszulkę. Znów boli jak cholera, a dodatkowo rana w wardze ropieje przez prawie miesiąc, ale to ukrywam. Nie chcę, żeby ojciec miał satysfakcję. Za to on znów szaleje ze złości. Jestem z tego zadowolony, bo widzę, że jeszcze wzbudzam w nim jakieś emocje i chyba tego mi brakuje. Chcę dowodu, że jeszcze mu na mnie zależy, planuję kolejny tatuaż, ale wtedy, siedem miesięcy od wydarzeń na ganku, gdy dowiedzieliśmy się z ojcem, że mama spodziewa się dziecka, rodzi się i emocje ojca znów się na mnie nie skupiają.

Nadszedł najgorszy dzień mojego życia.

Ojciec jest wniebowzięty, a ja znów nic nie znaczę.

Urodziła się. Dziewczynka. Nie chłopiec jak zakładałem. Ojciec pewnie zawsze o niej marzył, bo cieszy się jak głupi. Biega po domu i ma dwie inne skarpety na stopach. Chyba jednak nie czekał na chłopca, ale nasze relacje są już w tak kiepskim stanie, że musi zawieść mnie do szpitala pod przymusem. Wręcza mi kwiatki dla mamy i warczy na mnie, że jak jej ich nie dam, to mnie wyrzuci z domu. Idę więc jak dureń z kwiatkami, ale każdy nerw drga we mnie, żeby go sprowokować i żeby faktycznie mnie wyrzucił z domu. Niech udowodni, że naprawdę nic dla niego nie znaczę. Chcę już tego. Już nie chcę z tym walczyć. Nie wytrzymuję. Wyrzucam kwiatki ostentacyjnie do kosza na korytarzu, ale to, co dzieje się w ułamku sekundy później, przekracza wszelkie moje wyobrażenie. Ojciec traci panowanie nad sobą i uderza mnie w twarz.

Piszczy mi w uchu. Policzek piecze, a oko chce wyskoczyć z oczodołu.

Jestem w szoku, że posunął się tak daleko dla tego dziecka. Dla mnie nigdy by tego nie zrobił. Coś we mnie pęka. Nie potrafię tego powstrzymać. To jak odruch bezwarunkowy, którego zawsze się bałem. Jak niepowstrzymana fala złości, która wzbierała we mnie od dawna i już nie mam siły jej powstrzymać.

— Nigdy więcej tego nie zrobisz — cedzę przez zęby. — Nie masz prawa... n i e j e s t e ś m o i m o j c e m!

Słowa wypełzają z moich ust jak jadowite węże. Palą mnie w gardło jadem i choć bardzo chciałem je powiedzieć, żałuję od razu.

Ojciec stoi i patrzy na mnie osłupiały. Grymas złości natychmiast znika z jego twarzy. Patrzy mi w oczy, a w jego spojrzeniu coś umiera. Po chwili budzi się z letargu, chrząka zszokowany i spuszcza wzrok. Błądzi nim przez chwilę wokoło i wiem, że nie wie jak się zachować. Wymija mnie ostatecznie, szturchając ramieniem lekceważąco, ale jest wyraźnie skołowany. Nie wie, co zrobić, ja też nie wiem. Boli mnie, bardzo dotkliwie, gdy widzę go takim i wiem, że popełniłem największy błąd w moim życiu, ale nie przyznaję się do tego nawet sam przed sobą. Przecież wiem lepiej, ja się teraz już dla niego nie liczę, więc co za różnica czy to powiedziałem, czy tylko pomyślałem.

Wlekę się za nim na salę i wchodzę tuż za nim, a mama od progu wie, co się stało. Widzi skołowanego ojca, który wcale się nie cieszy z córki i mój czerwony policzek. Zaczyna płakać. Ojciec chce ją przytulić i przeprosić, ale ona go odpycha. Zaczynają się o mnie kłócić. Zaczynam się bać jak kiedyś. Nigdy się przecież nie kłócili. Znów jestem gdzieś z boku tego wszystkiego, ale jestem powodem, przez który się kłócą. Czuję się winny. Bardzo. Przecież mieli się cieszyć. Dlaczego się nie cieszą, tylko kłócą o mnie. Nie chcę, żeby się kłócili. Mieli przecież być szczęśliwą Galaktyką. Z nią. Ziemią! Przecież miała mi to wszystko odebrać, a oni zawracają sobie mną głowę?

Nie chcę widzieć tego małego potwora, ale mimochodem zerkam do szpitalnego łóżeczka. Leży zawinięta w kokon jak różowy, słodki cukierek. Jasne włosy. Jak moje, nie jak mamy. Niebieskie, koloru wody, oczy. Jak moje, nie jak ojca. Wygląda zupełnie jak ja. Jakim cudem jest do mnie podobna? Nie mam pojęcia.

A jednak jest!

Jest... moją siostrą?

Tak, to moja siostra.

Taki tyle, co nic, człowieczek. W dodatku zupełnie podobny do mnie. Jakim cudem mieliby kochać ją bardziej? Jakim cudem myślałem, że będzie groźna? Podobna do nich? Nie jest. Jest podobna do mnie, ale nie jest Ziemią. Może być co najwyżej Gwiazdką. Malutką, świecącą drobinką na moim ciemnym teraz niebie. Nie może być groźna. Jest taka malutka i bezbronna, że to ją trzeba chronić.

Stoję i gapię się na nią z niedowierzaniem, a ona zaczyna się wiercić, bo rodzice wciąż na siebie krzyczą. Opuchnięta buzia wykrzywia się jej w grymasie, a ja przestępuję z nogi na nogę. Nie krzywi się złośliwie jak w moim śnie. Po prostu jest jej źle. Mnie też. Czujemy się tak samo, bo rodzice się kłócą. Drga we mnie jakiś nerw, który nie pozwala się zignorować, bo chciałbym jej pomóc. Nie chcę, żeby płakała, ale totalnie nie wiem co zrobić! Staram się pohuśtać łóżeczkiem, ale to nic nie daje, wręcz chyba nawet pogarsza. Boję się, że ojciec pomyśli, że to przeze mnie, że chciałem, żeby płakała, albo co gorsza, że chciałem zrobić jej krzywdę. Oglądam się na mamę, ale ona wrzeszczy na ojca i nie reaguje, a ja wciąż czuję to ponaglające uczucie, że nie chcę, żeby Rosie płakała. Ojciec mówił mi po drodze, że będzie miała na imię Rose. Teraz sobie przypominam. Schylam się i choć wcale nie wiem, jak to zrobić to chcę wziąć ją na ręce. Jest tak pozawijana, że to nawet nie takie trudne. Moi kumple też mają małą siostrę i wiem, że dzieci nie są takie delikatne, na jakie wyglądają. Powiedziałbym raczej, że są niezniszczalne jak Transformersy. Trzymam ją niezgrabnie, a ona się uspokaja i ziewa. Czuję przez kocyk, w który jest zawinięta, jaka jest ciepła i... ciężka. Myślałem, że jest leciutka jak piórko. Zaskakuje mnie to. Patrzy na mnie uważnie i krzywi się jakby w uśmiechu. Momentalnie odwzajemniam ten dziwny grymas. To niesamowite uczucie. Mam dosłownie papkę zamiast mózgu, ale czuję, że jestem jej bohaterem. Sprawiłem, że nie płacze. Rozsadza mnie duma. Już ją kocham. Całym sercem. Włos jej z głowy nie spadnie. Żaden z tych jasnych takich jak moje. Nigdy w życiu.

Rodzice kłócą się jak dwa zajadłe psy za naszymi plecami, ale przestają, gdy się do nich odwracam i stoję powykrzywiany, tak, żeby tylko Rosie było wygodnie i żeby nie płakała. Pewnie wyglądam jak pajac, ale nie mam na to wpływu. Teraz ona jest najważniejsza. Mama chyba chce mi pomóc, bo wyciąga ręce, ale się cofam o krok. Przecież dam sobie radę. Mama się uśmiecha. Tak jak zawsze, pobłażliwie, ale z dumą. Rozumie mnie. Wiem, że wciąż mnie kocha. Ojciec stoi oniemiały, jakby sądził, że zrobię jej krzywdę. Naprawdę mógłby tak pomyśleć? Naprawdę tak źle o mnie myśli? Martwię się tym. Martwię się, że naprawdę sądzi, że jestem zły do szpiku kości.

Oboje jednak patrzą na nas jak na zjawisko. Pewnie tak właśnie wyglądamy. Ja, wytatuowany i brzydki, ubrany cały na czarno z kolczykiem w wardze. I ona. Malutka, różowa chmurka waty cukrowej.

Wyglądamy pewne jak Piękna i Bestia.

— To MOJA siostra — mówię, jakbym się chciał wytłumaczyć, dlaczego wziąłem ją na ręce i jakbym nie chciał nikomu jej oddać.

Jakbym chciał podkreślić, jak jest ważna dla mnie i jak ważne jest to co ją ze mną łączy. Chyba nawet tak jest. Ona jest jak prezent na urodziny, którym nie chcesz się dzielić z nikim. Dosłownie takie emocje w związku z nią odczuwam.

Mama podchodzi do nas i całuje mnie w piekący policzek. Mam wrażenie, że natychmiast przestaje boleć.

— Kocham cię, Jonah — mówi szeptem i przytula czoło do mojej skroni.

Ojciec nic nie mówi. Odwraca wzrok, a później zachowuje się, jakby mnie tu nie było. Nawet nie bierze Rosie na ręce. Jest zamyślony i boli mnie to strasznie, bo wiem, że to ja zepsułem mu ten dzień. Wiem, że to przeze mnie. Został dziś ojcem i jednocześnie przestał nim być. Dlatego nie chciałem nigdy rozmawiać o mojej adopcji. Wiedziałem, że kiedyś stanie się tak, jak dziś. Że powiem głośno to, co powiedziałem na korytarzu, gdy ojciec mnie zdenerwuje. Gdyby to nie było oficjalne, nigdy bym tego nie powiedział głośno, ale tak zrobiłem, bo wiedziałem, że go to zaboli. Chciałem zobaczyć ten ból w jego spojrzeniu, chciałem, żeby zaprzeczył, żeby wpierał mi, że jest moim ojcem, bo chciałem być pewny, że wciąż dla niego coś znaczę, ale nie sądziłem, że będę ten ból współodczuwał, gdy nic nie powie, nie zaprzeczy. Liczyłem, że dostanę swoją gwarancję, że jestem jego synem, bo chyba o to mi najbardziej chodziło, a tymczasem ją utraciłem, bo zamiast zaprzeczyć, on uderzył mnie w twarz. Strasznie żałuję, że to powiedziałem, bo on już teraz chyba nie chce być moim ojcem. Strasznie się tego boję.

Kiedy jedziemy do domu, wciąż milczy.

— Przepraszam — mówię do niego cicho.

Nie odpowiada. Łzy same cisną mi się do oczu. Zaczynają płynąć mi po policzkach. Czuję się jak głupi dzieciak, którym najpewniej jestem. Panika i bezsilność rozrywają mnie na strzępy i choć wstydzę się łez, to nie potrafię ich powstrzymać. One jednak nie robią na nim wrażenia. Przecież nigdy nie chciałem tak powiedzieć, dlaczego mi nie wierzy. Wysiadamy pod domem, a on wciąż mnie ignoruje. Idzie w stronę schodów, zdenerwowany.

— Tato! — wołam za nim z pretensją.

Odwraca się z impetem i mrozi spojrzeniem. Wiem, co powie. Należy mi się.

— Przecież już nim nie jestem! — wrzeszczy. — Nie jestem twoim ojcem, Jonah! Sam tak powiedziałeś! Dlaczego nazywasz mnie tatą?!

W oczach ma łzy. Tego też zawsze się bałem. Nigdy nie chciałem widzieć, że mój ojciec jest słaby. Nie wiedziałem, że on bał się najbardziej.

— Bo nim jesteś — pociągam nosem i przestępuję z nogi na nogę, czuję się winny, bardzo. — Zawsze przecież byłeś — mówię błagalnie. — Nie zostawiaj mnie jak on.

Wie, o kim mówię. O moim biologicznym ojcu. Nie chcę, żeby mnie odtrącał w ten sposób. Nie wiem dlaczego, ale strasznie się boję. Czuję wszechogarniający i obezwładniający strach.

ON MNIE ZOSTAWI, jak ten mój biologiczny ojciec ze snu, bo źle zrobiłem, jestem nic niewart. Wiem, ale się poprawię. Mogę nawet obiecać. Nigdy już tak nie powiem, tylko niech mnie nie zostawia. Błagam.

Ojciec podchodzi do mnie szybko, szarpie mnie za koszulkę pod szyją i podnosi do góry. Prawie wiszę w powietrzu, gdy to robi. Zawsze był silny, ale tego się nie spodziewałem.

— Chyba czas, żebyś się dowiedział, jak bardzo mama płakała, gdy odbieraliśmy cię z ośrodka. Prawie oszalała ze strachu, gdy zadzwonili i kazali się stawić bez zapowiedzi. Sądziła, że cię nie dostaniemy, a ja prawie osiwiałem i dostałem drugiego zawału, bo myślałem podobnie do niej, a teraz ty okazujesz się zwykłym gnojkiem... — cedzi przez zęby z zawziętością. — Zapamiętaj sobie gówniarzu, jeśli to dla ciebie niejasne, że oboje z mamą cię kochamy, bez względu na twoje tatuaże i gówniane zachowanie, czy tego chcesz, czy nie, ale do ciebie należy wybór, czy to przyjmiesz — warczy na mnie i autentycznie się go boję, pierwszy raz widzę ciemną stronę Księżyca, ale jego słowa działają na mnie kojąco, dają mi gwarancję, że mnie chcą.

Ta ciemna strona Księżyca jest straszna i złowroga, ale daje ukojenie. Daje mi jeszcze jedną szansę. Słowa, które ojciec do mnie mówi, dają mi wewnętrzny spokój, choć wiem, że jest na mnie wściekły.

— Chcę tego — jęczę i znów prawie płaczę. — Przepraszam, już nigdy nie sprawię wam przykrości, przysięgam!

Nie wiedziałem. Nikt mi nie powiedział, jak bardzo chcieli mnie w swoim życiu, a było mi to potrzebne.

Ojciec stawia mnie na ziemię i przytula. Klepie mnie w plecy.

— Przepraszam, że cię uderzyłem, poniosło mnie dziś, nigdy nie powinno było się tak stać — mówi spokojniej. — Ale Rose nie po to się urodziła, żebym stracił ciebie — mówi z zapewnieniem.

Po tych słowach wiem już na pewno, że wciąż jest moim ojcem. Moim Księżycem. Zawsze był. Dotrzymał słowa, które dał mi we śnie, że bardzo chce być moim ojcem. Czuję się bezpiecznie. Strach odchodzi natychmiast. Może i Rose jest Gwiazdą, świeci tak samo jasno, białym światłem jak Księżyc i grzeje, gdy się do niej zbliżysz, jak Słońce, ale wciąż jest tylko Gwiazdą, a ja niepasującą do niczego Ziemią. Wciąż wszyscy jesteśmy w tej samej galaktyce. Oni razem tworzą niebo nade mną. Wciąż jesteśmy galaktyką i każdy ma swoją rolę w jej istnieniu.

Następnego dnia upieram się, że musimy przemalować pokój dla Rose. Ojciec się śmieje, ale jedziemy razem po farbę. Oboje z mamą pomalowali go wcześniej na niebiesko, nie wiem, jak mogli tak zrobić. Przecież ona musi mieć różowy pokój!

Dni znów zaczynają płynąć. Spokojniej. Wszystko się wycisza. Pomału i z rozwagą zaczynam postrzegać nas wszystkich inaczej. Znów czuję się częścią Galaktyki. Naszej wspólnej. Mojej.

Dzięki Rose.

Śmieje się do mnie. Mała, pucołowata buzia. Tylko do mnie i nawet przez sen. Do nikogo więcej się nie uśmiecha. Czuję się wyjątkowy przy niej. Ona traktuje mnie wyjątkowo, choć nie ma o tym pojęcia. Choć nie byłbym taki pewien, czy nie ma. Mam wrażenie, że to jakaś szczególna więź mnie z nią łączy i to dlatego.

Rose.

Moja siostra.

Moja Gwiazda.

Skradła moje serce jednym spojrzeniem, wtedy w szpitalu, ale pomimo tego, że wszystko dzięki niej znów wróciło na miejsce, lubię siebie takiego, jakim się stałem, kiedy wszyscy na nią czekali. Może nie do końca tego milczącego i posępnego, z ciemnymi myślami, ale tego z tatuażami i piercingiem w ustach. Kiedy kończę osiemnaście lat, robię trzy kolejne tatuaże. Ojciec prawie mnie wydziedzicza i długo kpi ze mnie, że wyglądam, jakbym wyszedł z więzienia, ale on nie wie, że ja po prostu czuję się z nimi pewniej. Zakrywają we mnie to, czego się wstydzę i nie czuję już na sobie tych wścibskich spojrzeń co zawsze. Teraz ludzie patrzą na mnie trochę jak na świra, ale to lepsze niż to, jak patrzyli na mnie z obrzydzeniem. Ojciec chyba nie musi tego wiedzieć.

Wciąż noszę wąskie, czarne jeansy i czarne koszulki, ale mama w końcu zaczyna kupować płyn do prania czarnych ubrań i nawet na święta dostaję od niej czarną bluzę, więc chyba zaczyna lubić moje ubrania lub chociaż stara się je tolerować. Tak, ja też lubię te czarne ciuchy i wciąż mam kolczyk w wardze. Ojciec wciąż często kpi, że mnie kiedyś przywiąże do rury wydechowej za niego i przewlecze przez całe Hammonton, a ja znów zaczynam się śmiać z jego żartów. Jednak nasze relacje nie wracają całkowicie do poprzedniego stanu. Ojciec wciąż jest moim Księżycem, ale tak naprawdę nie jest już moim satelitą. Nie prowadzi mnie. Co najwyżej oświetla mi drogę, nakłaniając mnie do wędrówki w stronę, którą on uważa za słuszną. Denerwuje mnie tym czasami, bo chciałbym sam decydować, a on naciska na mnie i daje mi do zrozumienia, że nie spełniam jego oczekiwań. Kiedy pozwala mi samodzielnie decydować, mam wrażenie, że wie, że nie będę potrafił, bo właśnie wtedy nigdy nie wiem co mam zrobić, a on krytykuje mnie za niewiedzę. Mam wrażenie, że niczego w życiu mnie nie nauczył. Jest staromodny i konserwatywny w moich oczach. Kpi z mojego wyglądu, ale co on może wiedzieć o tym, co dziś jest modne. Dziewczyny lecą na ten kolczyk w wardze i na tatuaże. Przespałem się z większością dziewczyn w całym miasteczku, właśnie za sprawą tego kolczyka. Umiem go przygryźć tak, żeby piszczały z zachwytu. Wiem to. Potrafię.

Przez moją metamorfozę stałem się śmiały i bardziej otwarty. Mam więcej znajomych niż kiedyś, a oni lubią mnie za to, jaki jestem. Czuję się pewniejszy, niż kiedykolwiek byłem. Nie jestem już tym zawstydzonym chłopakiem, który nie wie jak używać golarki, albo tym, który nie wie jak zagadać do dziewczyny. Dziś potrafię w jedną noc rozebrać bieliznę nawet z kilku dziewczyn. Wiem jak to zrobić, żeby się zgodziły, ale ojciec nie ma o tym pojęcia. Mam wrażenie, że przez całe swoje życie miał w łóżku tylko moją matkę. Nie zdziwiłbym się, gdyby tak było.

Mama też się śmieje z mojego kolczyka, ale zawsze trąca go palcem i puszcza do mnie oko, żeby zakpić z ojca. Wtedy wiem, że jej się podobam i że ona lepiej wie niż ojciec, co jest teraz modne. Czasem mam wrażenie, że jest w moim wieku. Mama jest na czasie. Ma w szafie Conversy i bluzy z kapturem. Pisze przecież książki dla młodzieży i choć nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby przeczytać chociaż jedną, to wiem, że wie, co jest modne. Wiem, że mnie kocha razem z tym kolczykiem i tatuażami, bo wie, że to wciąż jestem ja, trochę zmieniony, ale wciąż ja, a ona wciąż jest moim Słońcem. Ogrzewa mnie i wspiera, a ja wciąż rozwijam się w jej promieniach. Ona chyba bardziej mnie prowadzi niż ojciec.

Przyznałem się jej jakiś czas temu, że wiem o adopcji. Wystraszyła się, ale zapewniłem ją, że kocham ją najbardziej na świecie i przyznałem się, że byłem gnojem, kiedy była w ciąży, bo bałem się, że przestanie mnie kochać, gdy urodzi Rose. Rozpłakała się. Powiedziała, że nigdy nie przestałaby mnie kochać, a ja, pomimo że już tak nie myślałem, to chyba tego wciąż potrzebowałem. Potrzebowałem zapewnienia, że pomimo tego, że byłem gnojem, to ona mnie i tak kocha. Nigdy wcześniej ani nigdy później, nie rozmawiałem z mamą tak jak wtedy. Powiedziała, że nie planowali z ojcem Rose. Pogodziła się lata temu, że nie może mieć dzieci. Rose im się najzwyczajniej w świecie przytrafiła i mama nie powiedziała ojcu, że jest w ciąży, bo sądziła, że poroni, zanim ktokolwiek się zorientuje. Zapomniała, że to ja dawałem jej kartkę od doktora Kelly'ego i widziałem jak płacze. Nie przypuszczała, że powiem ojcu. Bolało mnie, gdy mi to mówiła, bo poczucie winy uderzyło we mnie z podwójną siłą. Nie mogłem znieść myśli, że chciałem, żeby poroniła. Przyznałem się jej do tego, ale ona nie płakała już więcej. Przytuliła mnie jedynie i powiedziała, że jej serce nigdy mnie nie zdradzi. Wtedy to już chyba ja płakałem. Nie pamiętam, chyba nie chcę pamiętać własnych łez, to krępujące, ale wiem, że poczułem wtedy ogromną ulgę. Poczułem się kochany, tak jak zawsze byłem, zanim mama zaszła w ciążę. Zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę nigdy nie kochała mnie mniej, tylko to ja sobie to ubzdurałem. Strasznie to głupie mi się wtedy wydało, ale ja tylko potrzebowałem,

żeby zabrała ode mnie te wątpliwości, które narastały w mojej głowie, a ona tego wtedy nie zrobiła, pochłonięta ciążą i szczęściem, które ją spotkało. Przeprosiła mnie za to, że mnie zaniedbała, ale ja przecież wiem, że byłem na tyle dorosły, żeby to zrozumieć i nigdy nie chciałem żeby mnie za to przepraszała. Przecież nie byłem zaniedbany, po prostu nie chciałem ich troski. Unikałem jej celowo. A strach, który wciąż gdzieś we mnie tkwi, nie pozwolił mi wtedy jej powiedzieć, że mam wątpliwości. Ten strach nie chce mnie opuścić do dziś, pomimo że wszystko już się ułożyło. Nie wiem, skąd się bierze, ale pojawia się, gdy myślę o rodzicach i o tym, że to nie oni by mnie wychowywali. Boję się, że kiedyś będę musiał ich zostawić, albo co gorsza, że to oni zostawią mnie. Że umrą, kiedy nadejdzie ich czas i strasznie się boję zostać sam. Nie wyobrażam sobie tego.

Po rozmowie z mamą sen przestaje do mnie wracać. Zaczynam lepiej sypiać i strach też staje się jakby mniejszy. Wciąż jednak tkwi w mojej głowie, przyczajony. Za każdym razem, kiedy rano schodzę do kuchni i siadam przy stole, przytulam głowę do mamy, gdy przechodzi obok, a ona całuje mnie w czoło jak kiedyś, gdy byłem smarkaty. Trąca palcem kolczyk. Rose prawie wyrywa mi go z wargi za każdym razem, gdy siedzi u mnie na kolanach, bo chce zrobić tak samo, jak mama. Ojciec zawsze przybija jej za to piątkę i liczy, że kiedyś się jej to uda, a ona piszczy z zachwytu, choć nie wie, o co chodzi. Jak podrośnie, to zrobię wszystko, żeby być jej zakolczykowanym idolem. Ona wciąż jest moją Gwiazdą. Będzie już zawsze. Zrobię wszystko, żeby tak było. Chyba wciąż na złość ojcu. Tak. Nasze relacje już się chyba bardziej nie naprawią i chcę, żeby Rose podziwiała mnie bardziej niż jego.

Nie wiem, kiedy Rose mnie tak pochłonęła, że darowałbym jej więcej niż tylko wyrwanie kolczyka, ale wiem, że wciąż chcę być jej bohaterem tak jak w szpitalu, gdy się urodziła.

Tuż przed końcem roku, w ostatniej klasie liceum, w ciepły majowy dzień, rodzice jadą do biura podróży zarezerwować wakacje, więc zostawiają mi Rose pod opieką. Zarzekałem się, że nigdy nie będę jej niańczył, a teraz sam zgłaszam się na ochotnika.

Frajer ze mnie — kpię sam z siebie za każdym razem.

Rose ma już ponad dwa lata, a ja prawie dziewiętnaście. Nie wiem, kiedy to zleciało. Sadzam ją na deskach ganku otoczoną zabawkami, bo często lubi uciekać i naprawdę ciężko ją upilnować, a sam czytam książkę i zerkam na nią co chwila. Treść wartko wchodzi mi do głowy, kiedy się orientuję, że Rose gdzieś zniknęła, więc rozglądam się za nią szybko i widzę, jak dziewczyna z przeciwka prowadzi ją za rękę w stronę naszego ganku. Drgam wystraszony, że nie zauważyłem, kiedy zniknęła mi z oczu, ale skoro dziewczyna już trzyma ją za rękę, to nic jej się nie może stać, więc obserwuję je obie, a właściwie dziewczynę przez chwilę. Zapomniałem o niej i o tym, że mi się kiedyś podobała. Wciąż jest tak samo ładna, jak kiedyś, ale dziś jestem bardziej śmiały. Jej wygląd już mnie nie onieśmiela. Wręcz przeciwnie, gapię się na nią bez skrępowania. Dostrzegam to, czego nigdy wcześniej nie dostrzegałem. Jaka jest dziewczęca i pociągająca. Ma szczupłą sylwetkę i długie blond włosy, prawie do pasa. Legginsy opinają jej krągłe pośladki w taki sposób, że chce się ich dotykać. Uśmiecha się do Rose, ale te jej ubrania, masakra. Markowe, kolorowe, sportowe szmatki sprawiają, że wygląda jak jakaś InstaGirl — kpię z niej w myślach i z tego, jak wygląda. Kolejna plastikowa pozerka, jakich pełno w mojej szkole.

Nie wiem, jak mogła mi się kiedyś w takich ciuchach, podobać.

Wciąż nie wiem, jak ma na imię. Wiem tylko, że chodzi do prywatnej szkoły w Millville. Tej sportowej, gdzie mają klasy piłkarskie dla chłopaków i gimnastyki artystycznej dla dziewczyn. Nie wiem, czy coś trenuje, ale chyba nie. Nigdy nie widziałem, żeby była przebrana w jakikolwiek sportowy strój. Nikt z moich znajomych jej nie zna. Mieszka tylko z mamą, a ojciec wraca bardzo rzadko. Chyba jest żołnierzem. Nosi mundur, a na ich domu, od kiedy się przyprowadzili, dlatego wisi flaga. Pewnie jeździ na misje. Strach mnie ogarnia, gdy myślę, że mój ojciec miałby wyjechać gdzieś tak daleko i narażać życie, a mama miałaby się martwić. Znów ten strach. Spycham go jednak na tył głowy.

Dziewczyna pewnie jest dumna ze swojego ojca. Ja byłbym na jej miejscu. Z mojego ojca też jestem w sumie dumny. Prowadzi ogromne przedsiębiorstwo, ale dziewczyna pewnie myśli, że jest lepsza, bo jej ojciec służy dla kraju, a ona chodzi do prywatnej szkoły. Ma już samochód, taki śmieszny, żółty Fiat 500. Ściągnęli go chyba z Europy. Nie wiem jakim cudem było ich na to stać, ale w sumie to nie moja sprawa. Dziewczyna codziennie jeździ nim do szkoły, a moje Camaro wciąż stoi w garażu, bo ojciec nie pozwala mi nim jeździć.

— Pilnuj jej uważniej — mówi z wyrzutem, gdy wchodzi po schodach na ganek. — Przeszła sama przez ulicę do mojego domu — upomina mnie, jakbym był głupkiem.

Denerwuje mnie ten jej ton. Od razu widać, że ma się za kogoś lepszego.

— Nie wymądrzaj się — mówię do niej ostro i wstaję z huśtawki.

Wyciągam rękę po Rose i widzę, jak wzrok dziewczyny ślizga się po moich tatuażach. Czuję się dziwnie. Trochę jakbym się ich wstydził pod naporem jej wzroku. Przysuwam Rose do siebie, a ona chowa się za moimi nogami, oplatając je małymi rączkami. Wstydzi się dziewczyny i obserwuje ją zza moich nóg. Gładzę jej jasne włosy, trzymając rękę na jej głowie. Jest taka malutka, że muszę się pochylić w tył, żeby to zrobić, choć może to ja jestem nienaturalnie wysoki? Mam metr osiemdziesiąt pięć i to chyba dużo w moim wieku. Niedługo będę się musiał schylać, jak będę wchodził do domu. Dziewczyna jest niska. Sięga mi może do ramion.

— Nie miałam zamiaru, nie chciałam, żeby stała się jej krzywda — mówi zbita z tropu. — A ty... jesteś niegrzeczny — upomina mnie z wyrzutem, czym daje mi do zrozumienia, że sprawiłem jej przykrość.

Chyba jednak nie jest pewna siebie i nie myśli o sobie tego, czego się po niej spodziewałem. Momentalnie robi mi się głupio, że tak na nią naskoczyłem, ale jej nie przepraszam. Przyznaję, że trochę mnie zatkało, ona spuszcza wzrok i jest zmieszana. Nie wie co zrobić, więc zbiega po schodach z powrotem na chodnik. Ucieka, bo byłem chamski, a mi jest jeszcze bardziej głupio.

— Hej! — wołam za nią, chcąc ją zatrzymać, ale się nie odwraca.

Ignoruje mnie. Teraz jestem zły na siebie, że tak ją potraktowałem. Jestem też zły na nią. Na InstaGirl, pozerkę, która ma w sobie tę siłę, żeby sprawić, że czuję się jak palant. Niby nic nie zrobiła, tylko uciekła, a ja czuję się dosłownie jak palant, bo to przeze mnie uciekła. Nie chcę być dla niej palantem, z którym nie chce rozmawiać.

Ona mi się wciąż podoba? Niemożliwe.

Biorę Rose na ręce i odprowadzam dziewczynę wzrokiem, aż zniknie w swoim domu po drugiej stronie ulicy.

Pół nocy nie mogę spać. Wciąż o niej myślę. Widzę jej zielone oczy i blond włosy związane w kucyk. Zastanawiam się, czym jest w mojej galaktyce, że tak na mnie oddziałuje. Mam wrażenie, że jest jak Supernova. Rozbłysła, sypnęła iskrami i zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Nie, to nie Supernova. Supernova to śmierć, a ona chyba coś we mnie na nowo obudziła. Jest Ziemią? Tak jak ja? Nie możliwe.

Owszem jest Ziemią, ale w innej galaktyce. Insta-Galaktyce, podczas gdy ja jestem ... chyba nijaki. Czuję znajome zwątpienie w samego siebie. Wraca do mnie, bo dziewczyna zawsze mi się podobała. Znów czuję się onieśmielony i niepewny. Jakim cudem potrafi to we mnie wzbudzić? Przecież już dawno taki nie jestem. Zaczynam mieć coraz więcej wątpliwości. Dosłownie mnie zalewają. Miażdżą moją pewność siebie i tym samym ona staje się dla mnie wyzwaniem. Jest jasna, kolorowa i ładna, każdy chłopak chciałby mieć taką dziewczynę, a ja jestem ciemny jak masa międzygalaktycznego pyłu, brzydki i bez wyrazu. Może i dziewczyny się mną interesują, ale nigdy na długo i nie takie jak ona. Ona pewnie ma powodzenie, a ja tylko wyrywam laski na jeden wieczór, nie takie jak ona. Te, które się nabierają na moją gadkę, są głupie i puste. Chcą tak samo, jak ja, tylko jednego. Ona taka nie jest, to widać na pierwszy rzut oka. Podoba mi się taka. Zawsze mi się podobała, ale wiem, że nigdy by się na mnie nie nabrała. Nigdy do niej nie będę pasował, a chyba chciałbym.

Jesteśmy jak zderzenie światów.

Zastanawiam się przez pół nocy, czy mój świat tak samo bardzo odcisnął na jej świecie ślad, że noc nie przynosi ukojenia i odpoczynku, a mnoży pytania i każe mi zostać przytomnym. Wiem, że nie mam u niej szans, ale chcę to sprawdzić. Muszę to sprawdzić, inaczej oszaleję. Zasypiam z postanowieniem, że rano się tego dowiem.

Budzą mnie wpadające do mojego pokoju promienie słońca, bo nie zasłoniłem żaluzji. Jestem zmęczony i dosłownie padnięty, ale wstaję, pomimo że jest bardzo wcześnie i wychodzę przed dom. Dziewczyna pewnie znów wyjdzie biegać. Robi to przecież od zawsze, kiedy się tu sprowadziła, a ja liczę na to, bo chcę ją przeprosić za wczoraj i sprawdzić to, o czym myślałem pół nocy. Wciąż nie wiem, jak ma na imię, a chcę je znać. Chcę znać odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie w nocy pytania i póki jeszcze jestem w pół śnie, wiem, że się na to zdobędę.

Siedzę na schodach i czekam, nie odrywając wzroku od drzwi jej domu. Co chwila na ułamek sekundy zerkam na zegarek, a kiedy dochodzi ósma, mam ochotę uciekać. Nie wiem dlaczego, ale chyba przez to, że już się całkowicie wybudziłem i zdaję sobie sprawę, co zamierzam.

Wtedy wychodzi i oczywiście trzaska drzwiami. Uśmiecham się, gdy to słyszę i znów się na nią gapię.

Ma na sobie czarne legginsy, RÓŻOWĄ bluzę z kapturem i BŁĘKITNĄ czapkę z daszkiem. Patrzy na mnie przez chwilę. Wyzywająco. A potem wkłada POMARAŃCZOWE słuchawki do uszu i zbiega po schodach w butach koloru TĘCZY. Ignoruje mnie. Zasłużyłem, wiem, ale śmieję się z niej w myślach i z jej kolorowych ubrań.

InstaGirl. No wypisz wymaluj, ale podoba mi się. Dziwne. Wciąż mi się podoba. Te ciuchy nawet dodają jej uroku, ale tylko jej. Nie wiem, dlaczego nagle mi się podobają, ale wydaje mi się, że to dlatego, że to ONA jest w nie ubrana.

Wybiegam w jej stronę, bo wiem, że muszę ją zatrzymać, jeśli chcę, choć minutę z jej czasu i jeśli chcę z nią porozmawiać.

— Hej! — wołam do niej.

O dziwo, zatrzymuje się. Pociąga za kabelki od słuchawek, żeby wypadły z uszu i czeka, patrząc na mnie wyzywająco, na to, co mam zamiar powiedzieć.

— Dzięki za wczoraj z Rose — mówię niepewnie, ale wyraz jej twarzy mówi mi, że to za mało. — I przepraszam, że byłem... niegrzeczny — brzmię jak palant.

Kto używa dziś takiego słowa jak „niegrzeczny". Kojarzy się dwuznacznie i znów chce mi się śmiać, bo to przecież ona tak wczoraj powiedziała.

Przez chwilę patrzy na mnie gniewnie. Czuję, że zaraz dostanę łomot, widzę to w jej oczach, ale zamiast łomotu, po chwili jej oczy się uśmiechają, a po kolejnej, cała jej twarz dosłownie promienieje. Chyba w swojej galaktyce jest Słońcem. Trochę ze mnie kpi, widzę to, ale dziś już wcale mi to nie przeszkadza. Chcę, żeby ze mnie kpiła. Chcę być jej głupcem. Opuszcza uśmiechnięte oczy, a potem znów na mnie patrzy z satysfakcją i zwija usta w taki śmieszny grymas, dzióbek, że niby się zastanawia, czy mi wybaczy.

Ma ładne oczy. Usta też.

Najładniejsze.

Chciałbym je pocałować. Bardzo. Dosłownie czuję, jak ich dotykam swoimi ustami. W tym samym momencie moja mama zamyka okno w sypialni Rose za moimi plecami i na chwilę oślepia ją rozbłysk promieni słonecznych odbitych w szybie. Przymyka oczy, a dla mnie to jest jak impuls, znak, który mówi mi, że ona musi być Słońcem.

— Jestem Jonah — wyciągam do niej dłoń, a ona stara się ukryć, że jest speszona i podaje mi swoją.

— A ja jestem Dee — odpowiada i przygryza dolną wargę, patrząc na kolczyk w mojej.

Podoba jej się ten kolczyk. Widzę to. Natychmiast znów jestem pewny siebie. Dosłownie rosnę. Wiem jak się zachować. Już nie jestem onieśmielony. Uśmiecham się pewny siebie i przygryzam kolczyk. Robię to specjalnie, w ten specjalny sposób, bo wiem, że dziewczyny to lubią, a przy okazji gapię się na nią jak urzeczony. Chyba mam dwa Słońca w mojej galaktyce. Podobno istnieje taka planeta, która ma dwa Słońca. Od teraz na pewno nią jestem.

Chcę być.

Bardzo. 

🌌⭐️☀️🌓🌍 🌌

Dziś poznaliśmy Jonaha i jego metamorfozę jakiej doświadczył. Barzdo długi rozdiał to był, ale mam nadzieję, że to Was nie zraża. Musieliśmy poznać genezę "powstania" złego Jonaha. Trochę też lecieliśmy na łeb na szyję, ale reszta opowieści już tak nie biegnie. Zatrzymujemy się w czasie na jedno lato ;) 

Kolejny rozdział będzie w sumie opowiadał tą samą sytuację co pierwszy, ale widziany innymi oczami. Musimy poznać dwie strony, żeby dobrze się orientować w sytuacji, a potem polecimy dalej ;)

Bez zbędnego gadania... ZAPRASZAM :) Więcej opowiem pod kolejnym rozdziałem :)

Monika :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro