15. Cześć, jestem Luke i jestem gejem
Ustalmy coś. Ja od zawsze miałem problem z moją mamą. Być może nie objawiał się on jakoś znacząco, zwłaszcza w naszych codziennych interakcjach, ale gdyby przyjrzeć się głębiej naszej relacji, można doszukać się w niej znacznie więcej patologii, niż człowiek mógłby się spodziewać. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego Jack i Ben wyprowadzili się tak daleko, a do Luray przyjeżdżali ewentualnie na święta. Ten drugi jeszcze jako-tako dzwonił do Liz, by zapytać ją o... Pogodę i kupony do targetu, ale poza tym... Nic. To niemożliwe, żeby oboje moi bracia byli gejami, skoro za to ja zostałem „wyklęty", przynajmniej Ben, musiał być co najmniej Bi, albo pan, zresztą... Skoro za orientację seksualną mógłbym zostać wysłany przez nią na jakieś chore leczenie, za co mogła chcieć leczyć ich?
Próbowałem za wszelką cenę przypomnieć sobie, chociaż jedną, podobną sytuację, w rolach głównych właśnie z chłopakami. Może chodziło o ich dziewczyny? Albo studia? A może o sposób ubierania się, czy spędzania wolnego czasu?
Liz chciała mieć zawsze kontrolę nad wszystkim. Przy ostatnich wyborach powiedziała mi, że dobrze, że nie skończyłem jeszcze osiemnastu lat, bo wie, że nie zagłosowałbym na Trumpa. Czy to ją definiuje? Wyborczyni Trumpa? Chyba tak. Może powiedziała to w żartach? Lubiłem ją sobie tłumaczyć w ten sposób – moja mama po prostu robi sobie jaja i niewiadomo, kiedy jest poważna, a kiedy poważnieje. Rzadko się kłóciliśmy, ponieważ nie lubiłem wchodzić w konflikty i z reguły jej ulegałem. Poza tym miała powody, by się wściekać o mój syf (w moim pokoju!), ale w jej domu co prawda. O to, że siedzę do późna, a rano mam sine wory pod oczami i to mnie wyniszcza. Za niezdarność, gdy przewracałem się o własne nogi, rozlewając kubek herbaty po całych schodach. Za złośliwe wyrażanie swoich poglądów polityczno-społecznych przy konserwatywnych dziadkach, bo jasne, mogłem odpuścić, żeby nie przyprawić ich o zawał.
Ale czy mogła się wściekać za to, że jestem... Gejem? Jestem gejem? Jak to w ogóle brzmi. Cześć, jestem Luke i jestem gejem.
Dlaczego w ogóle to musi być określone i musi kogokolwiek obchodzić? Cześć, jestem Luke i kocham shitpostować w Internecie, marnować czas na seriale, najlepiej w szkole idzie mi matematyka, a jak skończę liceum, chcę złożyć podanie na Yale, gdzie najpewniej mnie nie przyjmą, ale nie chcę mieć później wyrzutów sumienia, że nie próbowałem. Moje ulubione jedzenie, to słodkie jedzenie. Uwielbiam dobijającą muzykę, nawet gdy mam dobry humor, choć rzadko mam dobry humor, mój nastrój przez większość czasu jest po prostu neutralny. Kompletnie nie umiem pić alkoholu, bo po nim przemieniam się w narkomana odciągniętego od amfy i mógłbym wciągać koks jednodolarówką, bo tylko tyle noszę ze sobą z reguły w kieszeni. Ale tak na ogół nienawidzę narkotyków. Mam jednego, najlepszego przyjaciela, Ashtona. Właściwie teraz to dwóch, jeżeli Michael jest moim najlepszym przyjacielem. Mógłby być moim chłopakiem, nie obraziłbym się. O i tutaj ewentualnie mogłaby pojawić się wzmianka o tym, że jestem cholernym gejem!
Ustalmy fakty. Jestem gejem.
Kurwa.
To nie tak, że sam robię za naczelnego homofoba w Luray, ale jestem chyba naczelnym homofobem względem siebie samego i to nie do końca tak, bo brzydzę się sobą czasem z innych powodów, niż to, że przeraża mnie wizja bliskiego spotkania z łechtaczką kiedykolwiek. Jestem nim, bo boję się, że istnieje czasoprzestrzeń, w której moja mama mnie nie akceptuje i mnie nie kocha.
Przez ostatnią noc powtarzałem, że mam to w dupie, zresztą osobiście uciekłem z domu i byłem z tego faktu bardzo dumny, dopóki nie przekroczyliśmy z Michaelem granicy miasteczka nad ranem, w obawie, że ktoś nas jeszcze rozpozna i złapie. Nie rozmawialiśmy ze sobą. Clifford długo stał z Calumem na balkonie, więc zdążyłem zasnąć, a przy wschodzie słońca, wymieniliśmy tylko krótkie spojrzenia i zajęliśmy swoje miejsca w samochodzie.
Chłopak chyba dał mi w ten sposób przestrzeń oraz czas, by porządnie się namyśleć, więc to właśnie robiłem – myślałem. Kompulsywnie wręcz. Nad całym swoim cholernym jestestwem.
To nie tak, że Michael się pojawił, a ja nagle stwierdziłem, że wolę facetów, a może... A może właśnie tak? W końcu urodził się pierwszy, potem wylęgłem się ja i był pierwszym dzieciakiem, jakiego znałem, prócz moich nastoletnich wówczas braci. Jednak to nie on uczynił mnie homoseksualistą. Nikt, na boga, tego nie zrobił! Jeżeli istnieje, to sam bóg był tego autorem, ot co! To nie była wina wychowania, wzorców, nagłej widoczności osób lgbt, tego, że siedziałem za długo w Internecie, czy nagle zachciało mi się buntować. Gdybym chciał się buntować, zrobiłbym piercing! Ale nie, ja za wszelką cenę pragnąłem pozostać tak bardzo poza zasięgiem obcych ludzi, że gdybym mógł wybrać, wcale nie wybierałbym sobie homoseksualizmu! Moja mama nie nienawidziła mnie za pryszcze na policzkach, na które wydała już masę kasy, bo wizyty u dermatologa i maści są drogie. A tego sobie nie wybrałem. Nie nienawidziła mnie za to, że jestem uczulony na pyłki, co też kosztowało, chociażby krople do nosa! Nie nienawidziła mnie za wadę wzroku, a soczewki i okulary tanie nie są! I co? Chciałem mieć wadę wzroku i alergię? Nie chciałem! Ale miała mnie znienawidzić za bycie gejem, chociaż to również nie była moja decyzja i gdyby ona to zaakceptowała, być może ja też nie musiałbym przechodzić przez niekończącą się wojnę w głowie i koszmary senne, gdzie fanatycy z jej ukochanego kościoła wieszają mnie na krzyżu, tuż obok swojego boga.
Jezus kazał kochać wszystkich ludzi, bóg stworzył nas na swoje podobieństwo (w założeniu, że to prawda i ktoś w to właśnie wierzy), więc skoro zostałem stworzony na poczet doskonałości w czystej postaci i nie zmazują tego pryszcze, alergia i wada wzroku, ma zmazać to fakt, że wolę kochać się z chłopakiem, niż z dziewczyną?!
Wkurzyłem się i nagle zamarzyłem zresetowanie całej cywilizacji, jak rozgrywki w simsach, gdy przypadkiem ulubiona postać umrze, bo zapomniało się podciągnąć jej potrzeby kodem.
Spieprzyliśmy jako symulacja, chłopaki, możemy kasować ten świat i zacząć od nowa, bo ktoś tu nie lubi gejów.
No ja pierdolę.
Ugh!
Gotowało się we mnie. Myśląc tak uporczywie, musiałem wyglądać okropnie. Moja twarz zrobiła się czerwona, miałem na zmianę uderzenia zimna i gorąca, a zabandażowana ręka wciąż pulsowała.
Po wściekłości, przyszła depresja.
Śmieszna sprawa, ale powinienem naprawdę udać się do specjalisty, nie z faktem moich preferencji, a z faktem, że zaczynam powoli nienawidzić siebie, bo moja własna matka właśnie mnie nienawidzi.
Nie byłem jednym z tych kolesi, którzy robią testy internetowe, a potem wierzą w ich wyniki bardziej, niż w opinię specjalisty, chociaż wiedziałem jakim typem chleba jestem – pszennym, że z przyjaciół najbardziej przypominam Rachel, a moja osobowość ma kolor różowy. Mogłem domyślić się wcześniej. No właśnie, mogłem, aczkolwiek widocznie nie chciałem. Mogłem domyślić się, gdy rysowałem siebie i Mike'a w serduszku na walentynki w podstawówce, a później wrzucałem mu do worka na trampki swoją ulubioną czekoladę, na którą wydałem jedyne kieszonkowe, więc głodowałem przez resztę zajęć tego dnia w swojej edukacji wczesnoszkolnej.
Ale widocznie nie chciałem się domyślić.
Wracając, raczej nie ufam testom internetowym, ani wyczytanym w necie informacjom na temat chorób – psychicznych i fizycznych, zresztą byłem za młody by to określić, ale zakodowałem sobie, że gdy skończę dwadzieścia jeden lat, pójdę sprawdzić, czy nie mam osobowości dwubiegunowej, przez to, że Liz słodkim głosem mówiła mi, że jestem obrzydliwy, skoro jestem gejem. Od dziecka mówiła mi słodkim głosem bardzo negatywne rzeczy. Raz zachowywała się w jeden sposób, później, w parę minut, przemieniała się z dyktatora w księżnę Dianę i... Ta, powinienem się zbadać; dałem się Michaelowi, który wsadzał mnie do kosza na śmieci, porwać i przelecieć, a gdy już mocno się postarałem wychodził ze mnie demon i zachowywałem się jak wariat na stacji kolejowej, pełnej ludzi, wierząc, że wizyta na policji kompletnie nic nie zmieni w naszym układzie, skoro i tak mnie uprowadził.
Boże, jestem żenujący. Jeżeli zostałem stworzony na podobieństwo boga, współczuję ci boże, bo oboje ssiemy.
Zacząłem wyobrażać sobie, jakby to było, gdyby Liz była... Normalna. Czy gdybyśmy wrócili do Luray z Nowego Jorku, mówiąc jej, że się kochamy, a ona zareagowałaby entuzjastycznie, pomogłaby wraz ze mną Karen i Michaelowi zbudować normalną relację? Może wcale nie musielibyśmy uciekać. Może nasi rodzice powiedzieliby, że to super sprawa, tak sobie wyjechać gdzieś na jakiś czas i kazali dzwonić do siebie na kamerkach?
Ale nie. Byliśmy gejami, więc byliśmy też zbiegami.
Chciałem mieć... Normalną matkę. Więcej szacunku do samego siebie, niż do niej, żeby móc jej ewentualnie wyperswadować, że nie ma racji.
Ale zamiast wkurzać się na nią, zrobiło mi się po prostu okrutnie źle i chciałem pozbyć się swojego życia. Zrobić dosłownie to co zwykle, przełknąć ślinę, udawać, że jest okej i powiedzieć jej, że to wcale nie jest prawda, że ja tylko żartowałem, nie ma syna geja, więc może mnie kochać.
Zacząłem wpadać w panikę. Zapomniałem o wszystkich etapach psychologicznych, prowadzących do akceptacji, bo wpadłem w tak wielki szał tracenia oddechu, że zrobiłem się blady jak kartka, otwierając szeroko oczy i usta, niby ktoś odciął mnie od tlenu. Czułem palące łzy na zimnych policzkach. Głos Mike'a dochodził do mnie jak zza szyby, a zorientowałem się, gdzie tak właściwie jestem i co się ze mną dzieje, gdy Clifford zatrzymał auto na zjeździe, pomagając mi wrócić do stabilności.
Mocno ściskałem jego dłoń, patrzyłem mu prosto w oczy, on patrzył w moje. Milczeliśmy robiąc wydech ustami, wdech nosem, oboje. Aż w końcu moja tama, bariera, cokolwiek, jakkolwiek to nazwać – pękła. Ja pękłem i rozpłakałem się na głos, niczym dziecko, zanosząc się w tym wszystkim, pozwalając, by chłopak mnie obejmował i czule głaskał po łopatce.
Musiałem taki być?! Musiałem przy nim właśnie czuć się kompletny i właściwy, nawet gdy tego nie chciałem?!
- Już dobrze, Lu – mruknął.
- Nic nie jest dobrze – odparłem. – To wszystko to jakiś wielki burdel, to absurdalne, ja nie chcę uciekać, nie chcę musieć uciekać, ja chcę tylko... - Podciągnąłem nosem, zasmarkawszy mu koszulkę, ale Michaela wydawało się to w ogóle nie obchodzić. W panice zacząłem uderzać swoim skręconym nadgarstkiem o kolano, by ból fizyczny stał się większy, niż ten mentalny.
- Przestań! – Złapał moją rękę, widocznie poważniejąc. Dotknął delikatnie mojego policzka i oblizał powoli usta.
- Nie całuj mnie teraz – wyburczałem. – Przepraszam, pewnie nie chcesz mnie już znać.
- Zbyt często to mówisz, Luke.
Pokiwałem głową zgadzając się z nim.
- Dlaczego to tak wygląda?
- Bo ludzie to chujnia. – Michael bardziej zachowawczo ściągał moje włosy z czoła, drugą ręką wciąż pilnując, bym więcej się nie bił. – A ty jesteś kochany i nie masz w sobie za grosz nienawiści, dlatego ciebie to boli najbardziej.
- Nieprawda, potrafię być straszny.
Uśmiechnął się z politowaniem.
- Koleś, masz urodę małego aniołka, jesteś grzeczny, słodki i strasznie żenujący. Nie skrzywdziłbyś muchy...
- Dobra, okej, Michael! – Uniosłem się, wyszarpując się z jego uścisku. – To powiedz mi proszę. – Założyłem ręce na piersiach. – Dlaczego moja matka mnie nienawidzi, skoro jestem taki wspaniały?
- Bo twoja matka ma widoczny problem ze sobą, ale nie może zwalać go na ciebie i nie możesz czuć się odpowiedzialny za jej fanaberie. Jesteś z założenia dobry, ale nie jesteś konwojem humanitarnym. Rodzice potrafią być do kitu, wszyscy dorośli i to jakiś totalny absurd, że mamy ich wszystkich szanować, bo są starzy. Nie, to nie jest tak, że im wolno robić wojny, a my potem mamy przychodzić z podkulonym ogonem i jeszcze przepraszać za coś, czemu winni nie jesteśmy. Jeżeli twoja matka jest paskudnym człowiekiem, nie zasługuje na twoje współczucie, chociażby w bólach cię rodziła przez siedemnaście godzin.
Milczałem przez moment tak po prostu na niego patrząc. Przełknąłem ślinę, pokiwałem lekko głową. Nie czułem się z tym jeszcze do końca w porządku, ale byłem w stanie uwierzyć w tę wersję świata, jaką serwował mi Mike. I tym razem powodem nie było jego same w sobie istnienie, a to, że mówił... Prawdę.
- Spójrz, aktualnie wszystko jest do kitu. – Zgodziłem się z nim skinieniem. – I czujesz się jak gówno, ale nie jesteś nim. Miałeś jakieś miejsce, które być może niesłusznie nazywałeś domem. – Skrzywiłem się odrobinę, na samo wspomnienie. – Ale budynek to nie jest dom. On nie ma z nim nic wspólnego, póki nie mieszkają w nim ludzie, którzy kochają cię i akceptują takiego, jakim jesteś.
- Twoi rodzice cię nie akceptują? – mruknąłem cicho. – Myślałem, że...
- Tu nie chodzi o to. Moi rodzice zaakceptują dosłownie wszystko, bo mają mnie głęboko w dupie. Skoro im nie zależy... - Wzruszył ramionami. – To jebać ich. I jebać Liz. Wiem, że tobie zależy na mnie. – Poczułem gulę w gardle na te słowa. – A mnie zależy na tobie. – Delikatnie dotknął mojego obojczyka, jakby bał się, że w tym stanie, ucieknę od jego dotyku.
Podciągnąłem nosem, czując jak ostatnie łzy schną na mojej twarzy. Siedzieliśmy tak przez moment w ciszy, aż w końcu z plecaka, który zabrałem ze sobą, wyciągnąłem własną komórkę i słuchawki bezprzewodowe. Na szczęście ładowałem je, zanim zostałem porwany, dlatego podałem jedną Michaelowi i wyszedłem z auta. Chłopak dość niepewnie podążył za mną, a kiedy usiadłem na masce, on stał wpatrując się we mnie z zaciekawieniem. Mój wzrok utkwił w ruchliwej jezdni.
Wybrałem piosenkę, koniec końców odważywszy się spojrzeć prosto w oczy Michaela, który tylko uśmiechnął się lekko, a potem zajął miejsce tuż obok mnie. Nie stykaliśmy się kolanami, nie dotykaliśmy swoich rąk, jedynie wsłuchując się z zapamiętaniem w Chasing Cars od Snow Patrol, jakby to właśnie był kawałek, który ktoś miał zagrać na naszym wspólnym pogrzebie.
Jemu zależało na mnie, mnie zależało na nim, więc... Mogliśmy znaleźć wspólny budynek dla naszego domu, który mogliśmy zbudować.
Ale... Potrzebowaliśmy czasu. Ja potrzebowałem czasu i uznałem, że o tym mu powiem.
- Mike – mruknąłem.
- Hm?
- Dasz mi trochę przestrzeni?
- Mam sobie pójść, chcesz się odlać, czy...
- Nie. – Uśmiechnąłem się pierwszy raz tego poranka. – Tak ogólnie. Psychicznie. Pewnie będę cię przytulać i pewnie będę z tobą spał w jednym łóżku, bo to ja, ja jestem beznadziejny w trzymanie dystansu jeśli chodzi o ciebie, ale moglibyśmy póki co... Zwolnić z całą resztą.
- Całą resztą? – Zmarszczył brwi, na co przewróciłem oczami. – Masz na myśli całowanie, seks, chodzenie za rękę, nazywanie cię moim chłopakiem?
- Wow, jestem w szoku, że w ogóle przyszło ci na myśl nazwać mnie tak.
- Okej, czy ja właśnie dostałem kosza od gościa, którego jestem crushem od zawsze?! – Próbował mnie rozbawić, ale wiedziałem, że rozumie.
- Ben ci powiedział?
- Jesteś oczywisty, Lulu.
- Może jestem. – Pokiwałem głową patrząc nostalgicznie w dal. Poczułem się... Lepiej.
- Więc bez całowania, bez seksowania, bez chłopakowania, ale z mizianiem?
- Mhm.
- Muszę zrobić Calumowi update, bo wczoraj na balkonie jebnąłem nas w kanon.
Zaśmiałem się pod nosem. Przez moment pomyślałem nawet, że właściwie to nie szkodzi i możemy zapomnieć o tej rozmowie, bo mógłbym zamknąć ten etap przerażenia samym sobą w trymiga, gdy tak do mnie mówi. Ale wiedziałem, że tego nie zrobię i niepotrzebnie skomplikuję nasz nadchodzący miesiąc miodowy.
Mimo wszystko położyłem skroń na ramieniu Michaela, podciągając nogi wyżej, a on delikatnie objął mnie ramieniem.
- Muszę poukładać sobie w głowie cały ten bałagan. Nie chcę panikować, nie chcę się wycofywać, gdy tylko pomyślę o Liz, nie chcę, żebyś przez to czuł, że ty robisz coś nie tak.
- W porządku, daj sobie tyle czasu, ile chcesz i jakbyś potrzebował pogadać, chyba jesteśmy na siebie skazani w tym samochodzie, więc nawet gdy zaczniesz mówić do siebie, to będę cię słyszał.
- Będę mówił po hiszpańsku. Nie no, żartuję, akurat z hiszpańskiego mam czwórkę. Kurwa, szkoła. Dobra, nieważne, nieważne... Jest super, cool, cool, cool. – Wystawiłem rękę przed siebie, a Mike parsknął cicho.
- Wszystko się ułoży, naprawdę. Świat nie zatrzyma się dla nas, więc my nie zatrzymujmy się dla świata, czy coś, bo ta chwila zaraz odejdzie.
- Michael wielkim poetą był. – Zaczepiłem go trochę. – Ale rozumiem co masz na myśli. Carpe Diem i Dance Macabre.
- Właśnie tak.
Potarłem policzkiem o materiał jego koszulki. Uwierzyłem mu we wszystko. Że to przeminie, że z czasem przestanę czuć się jak jedna, wielka beznadzieja, a mama albo zaakceptuje mnie jako... Mnie, albo przestanie istnieć w moim życiu. Tylko jemu uwierzyłbym w taki bullshit.
__________________
Ja w bólach ale skończę te ksiazke i wy o tym doskonale wiecie. Beke mam trochę z tego ze zaczelam pisać ja w 2018 a kończy się 2020 i no cóż xdddd
Mam nadzieje ze mimo wszystko wciaz jesteście chetni by ją czytac.
All the love xx
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro