Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

13. Mała, upośledzona kapusta

            Michael Clifford był dla mnie największą zagadką, jaka kiedykolwiek stąpała po tym świecie w ludzkiej postaci. Czasem zachowywał się, jakby w ogóle nie chciał mnie znać, a innymi razy pokładał się w moich ramionach, z rozmarzonym uśmiechem, zachwycony czułością, jaką potrafię mu dać. Nie miałem pojęcia na czym stoję i czy nie popełniłem właśnie największego błędu mojego życia. Ale kiedy miałem je popełniać, jeśli nie będąc nastolatkiem?

Zawsze wydawało mi się, że doskonale znam siebie i wcale nie przeszkadza mi ta znajomość. Byłem we własnych oczach trochę nudny, zdecydowanie zbyt spokojny i dość twardo stąpający po ziemi. Śmiech na sali. Wówczas, gdy wsiadłem na rower, po tym jak spadłem praktycznie z pergoli przy moim balkonie, podczas gdy nadgarstek pulsował mi niemiłosiernie od tego upadku i puchł, jak głupi... Wiedziałem, iż minąłem się z rozumem i to tak całkiem solidnie.

Wielu ludzi marzy o przekraczaniu własnych granic, ale strach przed utratą tego co znajome i bezpieczne ich powstrzymuje. Może słusznie? Nie wszyscy są stworzeni do wielkich rzeczy, a to co zrobiłem nie było wielkie, tylko kompletnie szalone.

Jednak miałem dobrego nauczyciela szaleństwa, który tak bardzo mnie podsycał, jak przerażał.

Michael Clifford pośrednio uratował moje życie, bo gdyby nie on, dalej byłbym w Luray smutny i zbyt przerażony, by przyznać się do tego kim jestem i czego tak naprawdę chcę. 

Działałem w emocjach, nie docierały jeszcze do mnie fakty, nie przyswoiłem słów mamy na tyle, by odnosić się do nich inaczej, niż z obrzydzeniem, że padły z jej ust. Nie mogłem być wtedy sam, potrzebowałem Michaela i miałem cień nadziei, iż on... Potrzebuje mnie.

Wróćmy na moment do czasu gdy miałem piętnaście lat, póki jadę na rowerze nie czując swojej prawej ręki, bo ta wzmianka o ratowaniu życia, obudziła jedno z moich durnych wspomnień.

Wczujmy się w sytuację, piętnastoletni, wciąż niewinny i czysty jak łza Luke wraca wieczorem pieszo z dodatkowej matematyki...

Liz na mnie naciskała, żebym nie osiadał na laurach, nawet jeśli byłem najlepszy w klasie i dawałem innym korki, sam uczęszczałem na zajęcia ponadprogramowe. Właściwie nie miałem powodów do narzekania, bo lubiłem matmę, ale czasem miałem ochotę na inną rozrywkę w piątkowy wieczór. Nawet jeśli miałoby to być oglądanie jakiegoś durnego filmu, albo granie w simsy z Ashtonem, błagam was, odpowiadałoby mi to.

Tymczasem po dwóch godzinach liczenia, mózg mi wypływał uszami i jedyne o czym wtedy marzyłem to sen. Dlatego byłem odrobinę zmarnowany i zmęczony, nie zwracając uwagi, że jakiś pospolity dres urządził sobie wycieczkę tuż za mną, a przy nim jeszcze jego kolega.

- Hej młody – powiedział jeden z nich. – Oddawaj telefon, chyba że chcesz zaliczyć wpierdol.

Przełknąłem ślinę, obracając się w ich kierunku. Cholera. Moje ciśnienie skoczyło i zadrżałem o własne życie. Ale próbowałem udawać, że się nie boję. Na PE też nie mogłem okazywać strachu, bo wtedy było najgorzej. Mocniej ścisnąłem szelkę swojego plecaka i głośno przełknąłem ślinę.

- Nie – odpowiedziałem, mimo wszystko niepewnie, bo wiedziałem, że nie mam z nimi szans

- Te, Brian, słyszysz go? Młody fika. – Zaśmiał się prymitywnie.

- Obskoczy wpierdol, to przemyśli sprawę.

Byłem już prawie pod domem, dosłownie jeden zakręt, ale nie wyglądali na takich, którzy odpuszczą kiedy zacznę biec. Pomyślałem o mamie, która zabije mnie, jeśli wrócę bez komórki. Niedawno mi ją kupiła i kazała dbać, jak o niemowlaka.

Na szczęście mieliśmy piątkowy wieczór, a Michael był moim sąsiadem. Wracał wówczas skądś, właśnie na rowerze, podobnie jak ja jechałem ze swoim wybitym nadgarstkiem po ucieczce z domu, ale mniejsza, jesteśmy w okresie, gdy mam piętnaście lat i dwóch dresów próbuje mnie okraść, a Mike pojawia się nagle, niby doskonale wiedział, że coś się wydarzy.

Nie mieliśmy wtedy zbyt dobrej relacji. To znaczy... Patrzyłem na niego ze swego rodzaju żalem, bo nie rozumiałem jeszcze dlaczego mnie nie lubi i regularnie wpakowuje do kosza na śmieci przed szkołą. Okej, ustaliliśmy to, ja mam problemy, ale mniejsza. Dlatego nie spodziewałem się ratunku z jego strony.

Clifford wziął swój rower, podchodząc do nas, rzucił go na bok i podwinął rękawy bluzy, zaciągając kaptur bardziej na głowę.

- Macie jakiś problem do tego chłopaka? – zapytał brzmiąc jak najbardziej poważnie i złośliwie, na ile tak brzmieć może szesnastolatek.

- A ty co, smarku? Sam chcesz dostać?

- Jakby nie patrzeć, mam z wami więcej szans, niż ten lamus, a chyba nie chcecie schodzić z renomy i żeby potem w parku mówili, że łapiecie się łatwych celów, co? – Przełknąłem ślinę. Mógłbym uciec, ale nie chciałem go zostawiać, skoro poszedł w mojej obronie, chociaż... Zachciało mi się rzygać. – To co? Może zapalimy sobie papieroska, zanim zaczniemy się pizgać? – Nawet na mnie nie patrzył, bo Mike z reguły starał się mnie ignorować. Wystawił w stronę naszych nowych kolegów paczkę z dwoma ostatnimi szlugami, trzeciego biorąc sobie.

Byłem więcej niż w szoku, kiedy to zobaczyłem. Zrobiłem wielkie oczy, próbując złapać chociaż jedną ze stu myśli, które przelatywały mi wtedy przez głowę.

- Mike, palisz? Przecież wiesz że to niezdrowe... – Tak. Właśnie tym się zmartwiłem w tej sytuacji. Ale może tym właśnie chciałem podświadomie zająć swój mózg?

Clifford zmierzył mnie z politowaniem, dlatego spuściłem wzrok, rumieniąc się na policzkach.

Tamci spojrzeli po sobie i się zaśmiali. Jeden z nich wziął od Michaela papierosa. Wypuścił dym prosto w moją twarz, zatem zakasłałem.

- Mogę wam zaproponować jeszcze setkę. – Nie wiem kto w tym mieście sprzedawał mu alkohol, naprawdę.

Mike skinął mi, z nadzieją że go zrozumiem, żebym podszedł z nim do roweru. Sam go podniósł, wziął z niego plecak i wyciągnął wódkę, będąc wciąż pod zdezorientowanym, czujnym okiem Briana, który wziął od Michaela alkohol, podczas gdy on pociągnął lekko mój nadgarstek i wskazał mi mignięciem na bagażnik. Chyba planował im zwiać, a mnie zrobiło się dziwnie, bo chłopak prawie dotknął mojej dłoni.

- Co ty odpierdalasz, gówniarzu? – Dres zwrócił się do Michaela.

Odpychając wszelkie myśli od siebie, wciąż mając w sobie tyle adrenaliny, że najpewniej w całym swoim życiu nie miałem okazji doświadczyć tylu emocji i stresu, heh, do czasu, dzięki Michael, usiadłem na ten bagażnik, uderzając się przy okazji odrobinę, ale powstrzymałem męskie łzy, bo to nie był czas na kontuzję penisa.

- Macie przejebane! – Brian się uaktywnił, więc byłem pewny, że zaraz nastąpi mój i Mike'a koniec.

- Taa, my mamy przejebane! Straż miejska stoi za rogiem, pozdro, ciołki! – krzyknął wręcz Michael i wskoczył na siodełko, po czym zaczął pedałować jak najęty, bo z autopsji chyba wiedział, że straż miejska naprawdę tam stoi.

Brian i ten drugi ruszyli za nami, chcieli mnie ściągnąć z roweru, szarpiąc mój plecak, ale w panice chyba kopnąłem jednego z nich w piszczel, gdy zaczęliśmy zjeżdżać z górki.

Chłopak jeszcze bardziej przyspieszył i mieliśmy szczęście, że mieszkaliśmy na podwyższeniu, naprawdę, bo weszliśmy w jakąś nadprzestrzeń na tym rowerze.

- Chwyć się, bo tu będzie stromo! – poinformował mnie cały nabuzowany.

Minął nasze domy, jadąc w stronę miasta, ponieważ te dresy przez chwilę dalej nas goniły, a on musiał zapomnieć o naszym zakręcie, czy cokolwiek.

W strachu złapałem się Mike'a, obejmując go w pasie i aż zamknąłem oczy. Byłem całkiem pewny, że zaraz umrzemy.

- Przejechałeś zjazd do nas. Co się tu w ogóle dzieje, o kurwa! – Aż sobie zakląłem, czego z natury raczej nie robiłem. Obejrzałem się za siebie, żeby zobaczyć czy dalej nas gonią. – Chyba ich zgubiliśmy.

Rzeczywiście tak się stało, a gdy byliśmy już dostatecznie daleko, Mike zaczął się śmiać.

- Boże, jaka akcja! – Zatrzymał się, widząc że jesteśmy już stosunkowo daleko, praktycznie przy stacji benzynowej. Zszedł z roweru i oparł się o ścianę, by złapać oddech. – O kurwa mać, myślałem, że któryś z nas straci zęby, serio... Pojebało cię, żeby będąc pizdą, tak późno wracać do domu?! – Nie rozmawiał ze mną normalnie, pomijając ew, iks de, meh i gtfo, od paru ładnych lat, więc wówczas to było tym bardziej dziwne. – Nic ci się nie stało?

Musiałem dojść do siebie. Oparłem nasz pojazd o nóżkę, a potem przeczesałem włosy palcami, rozglądając się po miejscu, w które dotarliśmy. Przełknąłem ślinę.

- Nie, nic mi nie jest. – Przyglądałem się mu uważnie, bo halo, najwidoczniej zawdzięczałem mu to, że jestem cały i zdrowy, chociaż sukcesywnie sprawiał wrażenie, że nie mogę być pewnym swojego bezpieczeństwa, tak na co dzień. – Dzięki tobie... Dzięki, Mike, nie spodziewałbym się tego...  - Policzyłem swoje oddechy, by się wyciszyć. - Jakoś muszę wrócić do domu z korków, to wcześniej nie było problemem. – Przewróciłem oczami, bo znowu przy nim wychodziłem na mięczaka.

A nie chciałem... Cholera, ja naprawdę nie chciałem być w perspektywie Clifforda taki nieporadny i wiotki. Nie wzdychałem do niego jakoś świadomie, ale nie ukrywam, że nawet wtedy nie umiałem zaakceptować faktu, iż on mnie nie znosi.

 Ciężko jest akceptować coś, czego się nie rozumie...

- Z czego bierzesz korki? Przecież ty jesteś dobry we wszystkim? – Spojrzał po mnie z politowaniem, później przez chwilę po prostu na mnie patrzył, a uwagę Michaela przykuło coś na mojej głowie, więc trochę się do mnie zbliżył i wyciągnął liść z moich włosów. – Skoro już tu jesteśmy.... – Skinął w stronę sklepiku. – Chcesz hot-doga? – To chyba miał być miły gest, skoro wyszliśmy z tej całej jatki żywo.

- Z matmy... Żeby być jeszcze lepszym – odpowiedziałem mu dość niepewnie, bo byliśmy blisko... Odzwyczaiłem się od tego uczucia, zresztą wciąż miałem w sobie pewien podziw do Michaela. Dodatkowo właśnie uratował mnie z opresji, więc wyobraźcie sobie co wtedy czułem skoro... No... Miałem do niego maleńką, może jeszcze trochę dziecinną słabość. Zerknąłem na szyld stacji i się zawahałem, bo wiedziałem, że zjedzenie hot-doga o tej godzinie, po pierwsze będzie oznaczało dla mnie ból brzucha, a po drugie nową kolonię pryszczy na moim policzku. No i Liz mogłaby się martwić, że mnie długo nie ma... Ale miałem w sobie potrzebę przebywania w jego towarzystwie, więc zaryzykowałem. – Pewnie - wzruszyłem ramionami, jakbym był kompletnie wyluzowany, bo ja cały jestem taaaki wyluzowany.

Uśmiechnął się znów, nawet jeśli ponownie z lekkim politowaniem, to wciąż był uśmiech, a ja uwielbiam jego uśmiech, po czym przytaknął, że wciąż jest za jedzeniem i weszliśmy do środka razem.

- Dwa duże hot-dogi – powiedział i wziął jeszcze dwie cole w puszcze, bo odżywianie się Michaela wołało o pomstę do niebios, jednak w chwili, gdy to opowiadam, chce się stwierdzić – przyganiał kocioł garnkowi.

Wyciągnął mi kolejnego liścia z włosów, bo zauważył go w sztucznym świetle, ale on też miał ich kilka, jednak zgrywały się całkiem ładnie z jego czerwoną wówczas czupryną.

- Dobrze ci w czerwonym – stwierdziłem, sięgając po liściowy bałagan na jego głowie. Zafarbował się stosunkowo niedawno, a ja byłem pełen podziwu dla Michaela, ponieważ jemu było dobrze w dosłownie każdym kolorze.

Zmarszczył brwi kompletnie zdezorientowany.

- Dzięki – mruknął cicho.

- Jakie sosy? – zapytała ekspedientka.

- Barbecue i... – Wyciągnął kartę, by zapłacić, a potem poruszył ręką, bym coś wybrał. – Jaki sos? – Musiał jednak wyrazić się werbalnie, bo złapałem kompletną zwiechę wpatrując się w Clifforda z tej odległości.

Spiąłem się, jakbym został przyłapany.

- Amerykański. – Ostre rzeczy nie były dla mnie wyzwaniem. Były wyzwaniem dla mojej młodzieńczej cery, ale pomijając to - żaden problem.

Mike aż uchylił usta, obserwując mnie jak jakiegoś... Reptilianina.

- Jesteś tego pewny? Przecież to wypali ci twarz. – Jak byliśmy dziećmi, przyznał mi się, że boi się ostrego jedzenia, dlatego zaśmiałem się głupio, bo to wspomnienie wpadło do mojej głowy tak nagle.

- Tak, jestem pewny. – Skinąłem w stronę pani trzymającej moją bułkę ze znudzeniem. – Spokojnie, nie musisz się bać, Michael, jedyne co mi grozi ze strony tego sosu, to trądzik.

Spojrzał po mnie i znów się głupio uśmiechnął, może nawet odrobinę zażenowany? Kiedy odebraliśmy hot-dogi i wzięliśmy swoją colę, wyszliśmy na zewnątrz, gdzie usiedliśmy na ławeczce. Było już naprawdę całkiem późno...

- Trądzik też nie brzmi dobrze... – Chyba nie wiedział o czym ma ze mną rozmawiać.

Może myślał, że sam go nienawidzę? W końcu... Miałem ku temu powody, ale jak się okazuje ja od zawsze byłem jakiś zaburzony w tej kwestii. I korciło mnie czasem, żeby zapytać czemu Mike ma do mnie taki, a nie inny stosunek, ale byłem chyba na to wciąż zbyt wielką cipcią.

Wgryzłem się w swoje jedzenie.

- Boże... Nie jadłem takich rzeczy milion lat.

- Mamy sklep z szybkim gównem praktycznie pod szkołą, co stoi ci na przeszkodzie? – Napił się swojej coli i podkurczył nogi na ławce, patrząc przed siebie. – Geez, to miasto jest martwe... Mam wrażenie, że jesteśmy jedynymi, żywymi ludźmi teraz. No i jeszcze pani za ladą.

- Bo pewnie jesteśmy. – Wzruszyłem ramionami. Dosłownie nawet światła w budynkach były pogaszone. – I sam nie wiem, niby nic nie stoi mi na przeszkodzie, ale zostałem raczej wychowany na brukselce.

- Brukselka jest obrzydliwa. – Aż się wzdrygnął na samą myśl. – Taka mała, upośledzona kapusta...

Chyba żaden z nas nie spodziewał się, że tego wieczora będzie rozmawiał z tym drugim o brukselce.

- Lepiej bym tego nie ujął. – Parsknąłem, bo uznałem to porównanie za zabawne. Zerknąłem na niego, by znów odrobinę się zapatrzyć. Zawsze uważałem Michaela za magnetycznego, zwłaszcza wtedy.

- Więc chodzisz na korki z matmy, mimo że jesteś najlepszy z matmy i jesz brukselkę, zamiast hot-dogów. – Pokiwał głową, przyjmując to do informacji, po czym sam na mnie spojrzał, ze złośliwym uśmieszkiem, dosłownie przyłapując mnie na gorącym uczynku. – Mam coś na twarzy? – Zmarszczył czoło i lekko dotknął swojego policzka.

Od razu się speszyłem i trochę zarumieniłem, więc dziękowałem bogu za to, że było ciemno.

- Nie... Po prostu wydawało mi się, że masz kolejnego liścia we włosach, ale jednak tylko mi się wydawało. – Odwróciłem wzrok, zatapiając zęby w parówce. Taa, trochę nie rozumiałem siebie w tym momencie i w ogóle... – Jak widać jestem definicją pizdy.

- Ej... - Szturchnął mnie lekko w bok. – Nie odbieraj mi satysfakcji z ciśnięcia z ciebie. Kiedy sam to robisz, to daje mi mniej uciechy. – Wytarł usta rękawem po posiłku, otwierając mi colę. – Co te łebki od ciebie chciały?

- Nie wiem, nie pamiętam już z tego wszystkiego. Chyba po prostu zakłóciłem ich aurę, grzecznie przechodząc obok. – Upiłem łyk i się skrzywiłem, bo nie byłem fanem gazowanych rzeczy, więc mu ją oddałem. - W takim razie wciąż utrzymuję zdanie, że jestem pizdą.

- No wiesz co? – Sam się napił. – Twoja matka mogłaby chociaż po ciebie przyjechać, skoro i tak każe ci się taszczyć na jakieś przyjebane korki.

- No mogłaby – przyznałem niechętnie. – Ale jest zmęczona po całym tygodniu pracy i nie chcę jej męczyć, zresztą nieważne. Ostatecznie nic się nie stało, za co jeszcze raz dziękuję. – Omotałem go wzrokiem, ale tym razem krótko, pilnując żeby nie złapać znowu laga.

- Spoko, przynajmniej zjadłem sobie hot-doga. – Wzruszył ramionami. – Gdybym był prawdziwym chujem, kazałabym ci wracać pieszo do domu, ale nie jestem prawdziwym chujem, więc wsiadaj na rumaka.

- Wiesz, Mike... Nie rozumiem cię. – Odważyłem się, ale aż mi serce zabiło szybciej. – Masz jakąś logikę, według której tylko ty możesz mnie męczyć? – Byłem po prostu ciekawy.

Westchnął tylko, a że już wstaliśmy idąc do roweru, stanął bliżej mnie i spojrzał na mnie z góry, zakładając ręce na piersiach.

- Trochę średnio byłoby słyszeć codziennie, jak wszyscy jojczą, że biedny Luke obskoczył wpierdol od jakiś typów i jest cały połamany, z myślą że stałem obok i cisnąłem bekę, nie sądzisz? Zresztą oni zrobiliby ci prawdziwą krzywdę i jeszcze zwinęliby ci telefon i pewnie buty też, to trochę więcej niż to, że czasem zabieram ci kanapki, co? – Uniósł jedna brew.

- Nie porównuję cię do nich, po prostu... – Na moment zamilkłem, bo skupiłem się na patrzeniu na niego. Co innego miałbym zrobić, skoro byliśmy tak blisko, a mnie wydawało się, że napięcie między nami pulsuje? – Prędzej bym powiedział, że ci to zwisa i powiewa, ale to w jaki sposób to przedstawiłeś ma sens. Tak czy inaczej dzięki, bo z dwojga złego wolę jak zabierasz mi kanapki.

- W ramach wdzięczności możesz nie odkrawać mi skórek następnym razem. – Puścił mi oczko. – No dalej, młody, spadamy stąd, zanim znowu ktoś nas zaczepi. – Wsiadł na rower, czekając aż zajmę swoje miejsce na bagażniku.

Mógłby naprawdę kazać mi wracać pieszo, ale... Nie zrobił tego, dlatego powstrzymywałem cisnący się na moje usta uśmiech.

Usiadłem zaraz za nim, odrobinę niepewnie kładąc ręce w jego tali.

- Możesz się chwycić siodełka...

- No tak. – Znów zapiekły mnie policzki.

*

Wróćmy do momentu, gdy mam siedemnaście lat i jadę na rowerze szybciej, niż bym tego chciał, znów z tej górki, sam, z ciężkim plecakiem, dojeżdżam do wyjazdu z Luray i uświadamiam sobie, że nie mam pojęcia co dalej. Właśnie w takim stanie wtedy byłem. Nie wiedziałem co dalej, bo widząc znak przed sobą, zatrzymałem rower, rzuciłem nim chwyciłem swój bolący nadgarstek i zacząłem wpadać w panikę.

Michael na pewno już odjechał i nie wiedział o niczym... Nie wróci.

Poczułem dawkę świeżych, ciepłych łez na policzkach. Moja komórka zawibrowała. Przypomniałem sobie co powiedziała mi Liz, może to ona dzwoniła? Ale co innego miałem zrobić, jak nie znów wejść do tego piekielnego domu, skoro właśnie... Stałem pod pierdolonym znakiem, pierdolonej dziury, w której nie chciałem już być ani pierdolonej minuty dłużej!

Widząc jednak przez zaszklone oczy, że to Ashton, podciągnąłem nosem i odebrałem.

- Co chcesz? – zapytałem.

- Ale ostro, wymkniesz się? Siedzimy u Caluma Hooda, tego co się przyjaźni z Cliffordem, Michael jest z nami i opowiada jak się prawie posrałeś...

- Zaraz będę.

Rozłączyłem się biorąc głęboki oddech. W Luray wszyscy wiedzieli, gdzie mieszkają, dlatego nie musiałem długo się zastanawiać. Chyba jeszcze nigdy wcześniej nie miałem aż tak wielkiego wahania nastroju jak wtedy. Znów wsiadłem na rower i aż syknąłem, dotykając kierownicy. Prowadziłem więc jedną ręką i dalej płakałem, bo tak, chyba z bólu, nie oceniajcie mnie, właśnie uciekłem z domu, rozważając, czy najlepszym finałem dla mnie nie byłoby potrącenie przez ciągnik. Na moje nieszczęście żadne tamtędy nie jeździły.

Dotarłem na miejsce dość prędko, ponownie rzuciłem swoim rowerem, chuj, teraz będzie należał do Caluma, chyba straciłem dach nad głową, po co mi rower?! Byłem kompletnym bałaganem, ale gdzie miałem iść w takim stanie, jak nie do Michaela?

Przełknąłem ślinę, zapukałem bolącą ręką do drzwi, więc zakląłem pod nosem.

Otworzyła mi trochę zdezorientowana pani Hood. Nie bywałem tam, toteż miała jedno wielkie zaskoczenie wymalowane na twarzy.

- Cal, to chyba do ciebie! – krzyknęła. – Boże, Luke, czy ty złamany nadgarstek? – Zwróciła na to uwagę od razu, ale machnąłem ręką, uśmiechając się wymijająco przez łzy.

Tym się stałem. Obrazem nędzy i rozpaczy.

Calum idąc na dół usłyszał moje imię, więc cofnął się trochę. Zatem tylko Ashton pomyślał, żeby po mnie zadzwonić, ale Michael był świadkiem tego co zrobiła Liz, poza tym mieliśmy się już pożegnać, a nasza relacja... Cholera, co teraz z naszą relacją?

- Michael, to chyba jednak do ciebie!

Ostatecznie zeszli razem we trójkę. Mama Cala wycofała się, bo raczej nie była zainteresowana naszymi dramatami, poza tym ona i tak raczej w stosunku do dzieci przypominała Karen Clifford. Dlatego Calum i Michael mogli robić co tylko chcieli.

Mike spojrzał na mnie kompletne zmieszany, a potem również zwrócił uwagę na moją kontuzję.

- Co ci się stało? – Podszedł bliżej i przytulił mnie leciutko, tak żeby móc zobaczyć co się wydarzyło. – Możesz poruszyć ręką? – Aż się skrzywił, bo spuchła, a mnie interesowało tylko to, że znów czuję na sobie jego dotyk i jestem bezpieczny.

- Wypadłem przez okno... To znaczy... Bardziej z niego wyskoczyłem. Po prostu uciekłem, tak? – Dałem radę zmienić położenie dłoni, chociaż wciąż nie było to najprzyjemniejsze doświadczenie na świecie.

- Uciekłeś? Co z Liz... - Ashton zmarszczył brwi.

- Obawiam się, że nie będzie zainteresowana. – Mocniej naparłem na Michaela, nie byłem w stanie stwierdzić, czy emocje dopiero ze mnie schodzą, czy raczej to wszystko do mnie dochodzi.

- Cokolwiek, chodź, pojedziemy do szpitala. – Byłem wciąż tak w szoku, że dałem się władować do auta będąc pod czujnym spojrzeniem wybitych z sytuacji Caluma i Ashtona.

- Wróćcie tu potem! – zawołał za nami Irwin.

- Pewnie, spraszaj do mnie ludzi. – Hood przewrócił oczami. – Nie no, serio wróćcie.

Mike zajął miejsce za kierownicą. To wszystko działo się tak szybko, że aż pobladłem.

- Boże święty, Michael... Przecież ja już nawet nie mam do czego wracać. Przepraszam, że cię tu targałem, zrobiłem awanturę, że masz odwieźć mnie pod sam dom, a godzinę później cię nawiedzam, ale... – Zaciąłem się. Dałem się nawet zapiąć pasem, patrzyłem na niego i było mi tak przykro, że oboje zostaliśmy tak potraktowani. Przez Liz i życie ogólnie też... Że ta cała sytuacja tak wyglądała. I osobiście nas w nią wpakowałem. – Dziękuję, że jedziesz ze mną do tego szpitala... Zaczynam czuć tę rękę. O kurwa.

- Cichutko, będzie dobrze obiecuję ci to. – Podał mi jakąś swoją bluzę, którą miał z tyłu. – Trzymaj rękę na brzuchu i gryź to tak mocno, jak cie boli. Nie jestem na ciebie zły, ale teraz muszę się skupić na drodze. – Odjechał z piskiem opon. – Więc będę oschły, bo się skupiam, bo piłem.

- Michael, cholera! Nie pojadę z tobą autem, skoro piłeś, nawet do najbliższego zakrętu. Wysiadaj... Ja pokieruję. Albo się przejdziemy, cokolwiek. Bo zaraz serio zostaniemy kalekami! – Patrzyłem na niego z boku. 

Czy coś takiego mogłoby być złe? Prowadzenie po alkoholu tak, ale wiecie o co mi chodzi...

- Siedź na dupie i nie pierdol, bo to auto nie ma wspomagania i nie byłbyś w stanie ruszyć kierownicy. Zaraz będziemy na miejscu. – Dla bezpieczeństwa zablokował drzwi. – Po prostu bądź już cicho. – Położył dłoń na moim kolanie, żeby mnie trochę uspokoić. Od razu ująłem jego rękę.

Przez te parę minut wpatrywałem się w jego profil, a gdy wysiedliśmy, momentalnie wtuliłem się w Michaela, jakby jutro miało nie nadejść. Właściwie... Czy dla nas było jeszcze jakieś jutro?

Staliśmy tak przez moment na parkingu szpitala w Luray, jakbyśmy nie widzieli się latami, nie od paru minut. W końcu jednak Michael się odsunął i zrobił skwaszoną minę.

- Nie masz osiemnastu lat – powiedział. – Zadzwonią do twojej mamy.

- Kurwa mać. – Wtedy to przekleństwo z mojej strony zabrzmiało siarczyściej niż kiedykolwiek. – No ja pierdolę. – Kopnąłem kamień.

Mike znów przytulił mnie do siebie jeszcze raz, przeczesując moje włosy palcami, w uspokajającym geście.

- Ja mam osiemnaście lat, wejdę do apteki, opatrzę ci to, nie jest złamana, tylko skręcona, zbita, zwichnięta, cokolwiek. Przetrzymasz tak trochę?

Pokiwałem głową, nie wyciągając nosa z materiału jego bluzy. Mógłbym nie mieć ręki, tylko po to, by nie musieć znów wracać do matki.

Rzeczywiście Cliffrod zniknął na parę długich chwil, a później zawinął opatrunek na mojej ręce, gdy zajmowaliśmy ławkę w ogródku niedaleko budynku. Nie umiałem dobrze zebrać myśli, ja nawet nie wiedziałem co czuję, byłem w zbyt wielkim szoku, że to naprawdę się dzieje i nie jest tylko dziwacznym snem.

- Przeżyłem siedemnaście lat bez złamania, zwichnięcia, czy skręcenia sobie czegokolwiek... I zachciało mi się skakać z okna... Jaki ja jestem głupi. – Zaśmiałem się przez łzy, ocierając w końcu policzki. Spojrzałem na niego z dołu, przełykając ślinę.

- Nie mogę zaprzeczyć, wybacz. – Michael był trochę tą sytuacja rozbawiony, razem z przerażeniem przy okazji.

- Super... Ręka do wymiany, to dokładnie to czego teraz potrzebuję, ale spokojnie... Wdech, wydech, będzie pięknie. – Zgodnie ze swoimi słowami wziąłem głęboki wdech, a następnie wydech przeniosłem wzrok na niebo z kolejnym westchnieniem. – Nie wiem czy zdążyłem cię o tym poinformować, ani czy sobie to uświadomiłeś, ale... Jadę z tobą. Gdziekolwiek, kiedykolwiek. Jadę – oznajmiłem. Bardzo chaotycznie, bardzo głupio, bardzo... Emocjonalnie. Ale szczerze i z przekonaniem.

Aż uniósł obie brwi w ciężkim szoku. Nie spodziewał się tego, nawet jak mnie zobaczył. Może myślał, że chciałem się po prostu pożegnać tę ostatnią noc...

Omotał mnie wzrokiem, nie obchodziło mnie to, czy on jest za, czy nie, porwał mnie, zrobił mi... Coś, więc oczekiwałem, że weźmie za to swoje „coś" odpowiedzialność.

- Jedziesz ze mną... W świat. Jako kaleka?

- Nie będę przecież kaleką cały czas, no ej. – Uderzyłem go zdrową ręką w ramię. – Ale póki co tak, pojadę z tobą w świat jako kaleka... Chyba, że oczywiście masz coś przeciwko, wtedy rozumiem i nie będę ci się narzucał. – Wpadłem w słowotok. – Oczywiście teraz kłamię, musisz mnie zabrać, to jest twoja wina. – Podciągnąłem nogi pod brodę.

Michael lubił zmiany, potrzebował zmian, dlatego ciągle farbował włosy na przykład, więc nie miał nic przeciwko, że je wprowadzam. Uśmiechnął się szczerze.

- Zabrałbym cię na koniec świata, Luke, w jakimkolwiek stanie, wiesz o tym, prawda? Powiedziałem ci, że zawsze możesz do mnie bić i ze mną będziesz bezpieczny. – Delikatnie pstryknął mój nos, więc go zmarszczyłem. – Wiesz, rozumiem jeśli dziś już nie chcesz gadać o tym co się stało, ale jeśli najdzie cię ochota, możesz powiedzieć, co Liz ci nagadała, że aż rozwaliłeś sobie rękę z frustracji. – Zapalił papierosa, chcąc dać sobie jeszcze moment zanim wejdziemy ponownie do auta.

Przełknąłem ślinę, opierając głowę o jego ramię, chociaż nie lubiłem dymu, było coś ładnego w fajkach, gdy to on je palił. Michael naprawdę mnie chciał. Mnie całego, z całą głupotą, niezdarnością, niepewnością, on nie próbował mnie zmieniać... Nawet jeśli bywało między nami różnie, naprawdę czułem się przy nim, jak przy kimś, kto zawsze mnie uratuje, choćby najpierw sam stworzył zagrożenie.

A mama... 

Nie, nie byłem gotowy na tę rozkminę. 

- Jasne. Przy okazji ci opowiem, ale dzisiaj naprawdę nie mam do tego głowy. – Poprawiłem policzek na jego bluzie, chcąc poczuć tę bliskość. – Koniec świata mówisz... To kiedy podbijamy Rosję? - Mówiłem głupoty, byleby nie dopuścić do siebie spraw wagi życia i śmierci. 

Objął mnie ramieniem, rozumiejąc moje gesty. Dalej setka myśli obijała się w mojej głowie, nie chcąc pozwolić rozwinąć się żadnej. Potrzebowałem czasu, by dotarło do mnie co zrobiłem.

- Boże, jesteś bardziej szalony, niż ja... – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – I tak, zdecydowanie podbijemy tę Rosję, ale póki co zostańmy przy Stanach, okej?

- No dobrze... Skoro tak mówisz. – Odetchnąłem teatralnie.

Wtuliłem się w niego, Mike wystawił papierosa w moim kierunku i tym razem uznałem, że skorzystam. Co stało mi na przeszkodzie? Jednak zakrztusiłem się i zacząłem kaszleć.

- Nienawidzę życia, fuj czemu mi to dałeś?! – I co zrobiłem? Zaciągnąłem się jeszcze raz.

- Geez, nie pal jak ci to nie smakuje. – Parsknął, a ja zaciągnąłem się ponownie, krzywiąc się przy okazji. – Luke! – Dalej się śmiał, więc krzywiłem się ku jego rozbawieniu. – Zaskakujesz mnie, wiesz? Stawiasz mnie w takich sytuacjach, w jakich nigdy nie byłem to... Dziwne. – Był rozbawiony i właściwie zapatrzony we mnie... - W sumie to... Dałeś mi teraz natchnienie, ale musimy wrócić do chłopaków.

- Okej... Ciekawe jak tam ma się Ashton po tym jak został przeze mnie brutalnie porzucony. Mówił coś? Średnio zwróciłem teraz na niego uwagę, byłem zbyt zajęty perspektywą amputowania ręki. – Zamknąłem oczy na moment, rozkoszując się dotykiem Clifforda.

Michael spalił papierosa do końca sam, widząc że mnie to nie podeszło.

- Właściwie to nie. Oboje z Calumem byli trochę w szoku tą całą sytuacją, ale raczej nie byli źli. Bardziej rozbawieni. – Powstrzymałem mruknięcie, gdy cmoknął czubek mojej głowy. – Dobra, młody. – Klepnął moje udo. – Zwijamy się. Dzisiejszej nocy potrzebujesz rozluźnienia.

- Dzisiejszej nocy potrzebuję słodkiej ulgi śmierci, Michael. – Niechętnie wstałem. Kurde, chciałbym więcej takich buziaków w głowę, to było takie kochane... - I co, "młody" wrócił do łask? – W końcu jeszcze kilka dni temu Mike widział we mnie mężczyznę.

- Och, spadaj. – Przewrócił oczami, otwierając mi drzwi do auta. – To będzie trochę jak śmierć, ale zobaczysz co mam na myśli.

Chciałem coś jeszcze powiedzieć, jednakże tylko wzruszyłem ramionami, zajmując miejsce pasażera w samochodzie chłopaka. Dobrze było tam wrócić...Jakby... Do mojego miejsca na świecie. 

______________________

Ten wieczór ma jeszcze swój finał, więc mam nadzieję, że na niego czekacie ;) 

Co myślicie? Chcielibyście zmianę perspektywy na Michaela czasami?

Koniecznie zostawcie coś po sobie, bo uwielbiam czytać wasze komentarze. 

All the love xx

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro