Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

8 || Mroczna postać

Oczywiście była wdzięczna za ratunek, ale w ogóle tego po sobie nie pokazywała.

Zresztą zgodziła się tylko na to, by zabrali ją z planety, co do tego co będzie dalej miała swoje własne plany, a właśnie wylądowała w środku jakiejś misji. Po pierwsze, nie miała o niej w ogóle pojęcia i średnio słuchała tego, co opowiadał jej Cal.
Już nawet nie chodziło o to, że jej się nie chciało, po prostu była... Zmęczona. I przerażona. Jej emocje wciąż były w strzępach, czuła serce walące jej w piersi.

Nigdy nie czuła tak obezwładniającego strachu jak wtedy w kantynie. Przeżyła już wiele walk w swoim życiu, także z Inkwizytorami, ale to było coś innego...
Nigdy nie czuła się... bezbronna. Jak jej własne ciało odmawiało posłuszeństwa, a nogi albo drżały albo wyrażały chęć ucieczki.

Teraz siedziała na pryczy i wbijała pusty wzrok w ścianę przed sobą. Musiała się uspokoić i to natychmiast albo zaraz oszaleje. Ręce trzymała splecione i zwisające między udami, ale i tak czuła jak jej drżą, tak samo, jak kiedy Cal złapał ją za rękę i ciągnął za sobą przez uliczki Coruscant.

"Nie ma ucieczki."

Wypuściła powoli powietrze, pochylając głowę i zamykając oczy.
A ludzie mówili jej, że to ona jest przerażająca. Chyba nigdy nie spotkali Vadera. Nawet teraz, kiedy Greez znowu ją zobaczył powiedział, żeby nie wbijała w niego tego swojego lodowatego spojrzenia.

Lodowatego? Dałaby sobie rękę uciąć, że wyglądała na przerażone dziecko, jak wtedy, w Świątyni, gdy faktycznie była tylko dzieckiem. Fakt, nie była zbyt towarzyską osobą ani miłą, ale naprawdę jej wzrok był tak... Przeszywający?

— Jak się czujesz? — słysząc głos rudowłosego natychmiast się wyprostowała i przestała wlepiać wzrok w ścianę.

Myśl o tym, że ktoś mógłby ją nakryć w tym stanie zadziałała na tyle skutecznie, że natychmiast odgoniła wszystko przerażające ją myśli na bok i skupiła się na tym co tu i teraz, jedynym co miało obecnie znaczenie.

— Nie widać? — odpowiedziała, a jej słowa wcale nie wybrzmiały tak mocno jakby sobie tego życzyła. A to nie pomaga w odzyskaniu pewności siebie.

— Greez się ciebie boi. — oświadczył z wyraźnym żartem w głosie, siadając obok niej na pryczy. Delikatnie się uśmiechał. Kiedy popatrzyła w jego oczy w spojrzeniu było coś, co pomogło nieco ukoić jej zszargane nerwy. Nie było wyjątkowo spokojne, ale za to wypełnione czymś w rodzaju... Zrozumienia.

Tyle że on nie rozumiał. Nie rozumiał co czuła, kiedy siedziała skulona za barkiem i błagała w myślach, by to wszystko się skończyło. Nie wątpiła, że każdy kto ocalał z Zakonu miał tragiczną przeszłość, ale to... Spotkanie Vadera... Było czymś innym.

Czymś, czego nie mogła po prostu przetrawić. W jej myślach cały czas odbijał się dźwięk jego oddechu, kroków, duszącego się barmana, miecza świetlnego, a także jej własnego serca.

— To dobrze, kto wie, może odetnę mu jedną z rąk. — odparła, przerywając ich kontakt wzrokowy. Przerzuciła nogi za jego plecy, by móc się potem położyć na pryczy, kiedy on wciąż siedział na brzegu.

Z zewnątrz sprawiała wrażenie niewzruszonej i chłodnej jak zazwyczaj, ale Cal widział, że to tylko maska. Wychwycił lekkie drżenie w jej głosie, niespokojne stukanie palcami o dłoń, nieco przyspieszony oddech.
Yllienne wciąż była przerażona. Widział to, ale nie mógł tego wyczuć. Jedyne co czuł to ogromny mur, którym dziewczyna odgradza się od wszystkiego i wszystkich. Chciałby się zapytać czemu tak się zachowuje, ale już kiedyś mu nie odpowiedziała i szczerze wątpił, że zrobiłaby to teraz.

Jej czarne włosy były jak zawsze związane, tym razem w długi warkocz, który teraz zwisał z pryczy i leżał częściowo na podłodze, nawet nie przejęła się tym, by przerzucić go na posłanie. Oczy miała zamknięte, a jedynym co wyraźnie wskazywało na jej stan, było stukanie palcami jednej ręki o wierzch drugiej, kiedy obie spoczywały na jej brzuchu.

Nie był zbyt pewny tego, co właśnie zrobił, ale już trudno stało się.
Mianowicie położył swoją dłoń na tych jej, zatrzymując jej nerwowe postukiwanie.

Natychmiast otworzyła oczy i byłby to niemal ten sam nienawistny wzrok co na Kashyyyku, tylko że wciąż było za nim widać strach. Nie potrafiła tego ukryć, nieważne jak wiele ścian wysokich i grubych ścian by między nimi postawiła.
Nie umiała schować głęboko w sobie tego co przeżyła. 

— Albo to tobie utnę rękę, ale ty masz tylko dwie. — oświadczyła chłodnym, prawie nie drżącym tonem. Jednak te słowa wywołały dokładnie odwrotną reakcję do tej, jaką chciała wywołać. Mianowicie śmiech. 

Śmiech. Śmiech?!

— Zaczynam żałować, że nie wydałam cię Imperium żeby zyskać na czasie i uciec sama. — mruknęła. Może tak trzeba było zrobić, wepchnąć go do budynku z Vaderem i zobaczyć jak wtedy byłoby mu do śmiechu. Tylko wtedy on najpewniej zakończyłby swój żywot, a ona teraz dalej ukrywała się przed patrolami na tej cholernej planecie.

Co mnie podkusiło, by tam lecieć? Przeczucie? Durne, bezpodstawne przeczucie?

— A ja zaczynam dostrzegać, że jednak masz jakieś poczucie humoru. — powiedział, ale zabrał swoją dłoń. Jednak dziewczyna nie zaczęła ponownie nerwowo stukać o wierzch dłoni. Teraz leżała spokojnie, już nie okazywała tak swoją mową ciała zdenerwowania.

— Moje poczucie humoru zaczyna i kończy się tam, gdzie moja sympatia do ciebie.

Auć. To już trochę zabolało.

— Jesteś wredna.

— I mówisz mi to bo? — uniosła brew, a zaraz potem skrzywiła się, bo na jej brzuch wskoczył pocieszny droid. — Nie mam słabości do droidów, nawet nie próbuj. — tym razem zwróciła się do BD-1, który zaczął na niej podskakiwać. Nie spodobało jej się na to na tyle mocno, że złapała go i trzymała nad sobą, żeby już nie uciskał jej biednego brzucha.

— Buip! Bip! — popiskiwał na nią gniewnie, by go odstawiła. Zrobiła to, ale odstawiła go na kolana rudzielca.

— Jestem wredna, fakt, ale to dlatego, że jestem typem samotnika. — oznajmiła przewracając się na bok, plecami do niego. — I w dodatku zmęczona. — dodała ciszej i nieco łagodniejszym tonem.

Mógłby przysiąc, że było w nim nieco humoru, dowcipu.

I może faktycznie było.

***

Była już w kilku miejscach w galaktyce, tych pięknych i przyjemnych, w tych mniej przyjemnych także. Ale na Dathomirze jej jeszcze nie było.
Ale już denerwowało ją słońce tutaj. Czuła się jak kiedy ten jeden raz była na Tatooine, tylko że tam były dwa słońca, a nie jedno. A to jedno raziło i paliło ją bardziej niż tamte dwa.

Albo to po prostu jej nastawienie do wszystkiego.

Naprawdę nie była przyzwyczajona do współpracowania z kimkolwiek na dłuższą metę, ale przywykła do fauny, która chce cię zabić za wszelką cenę. Całe szczęście te wszystkie paskudne zwierzęta nie były odporne na uderzenia miecza świetlnego.

W trakcie drogi do grobowca nie dość, że najpierw byli wystawieni na to okropne słońce, to potem jeden z Braci Nocy nasłany przez jakąś siostrzyczkę zrzucił ich w głąb planety. Tuż przed grobowcem.
Jej granice zawężały się coraz bardziej, czuła się jak tykająca bomba, gotowa wybuchnąć tam w dole, w wiosce Braci Nocy.

Zaangażowała się w kilka rozmów z Calem, podczas których powiedziała coś więcej niż jakaś chłodna, sucha odpowiedź.
I chyba tylko dlatego jakoś przetrwała drogę powrotną.

No i ogromnego ptaka. Ciężko o nim zapomnieć.
Szczególnie, że nie był tak przyjazny jak ptak Shyyyo.

Kiedy weszli do ogromnego grobowca, natychmiast przeszyła ją fala niepokoju. Poczuła niepewność czy chce stawiać kolejne kroki w głąb budowli, ale nie miała już zbytnio wyboru. Bo przecież nie wybiegnie teraz jak jakiś tchórz, jak z tamtej kantyny na Coruscant. 

— I co dalej? — zapytała dość cicho jak na siebie, przejeżdżając dłonią po jednej z zakurzonych ścian.

Ale kiedy ponownie spojrzała przed siebie, nie była już w tym samym miejscu. Rozejrzała się, teraz stała pod oknem w jakiejś sali...
Sali Rady Jedi.

Nie była sama, w pomieszczeniu było też mnóstwo młodzików. Popatrzyła na nich wszystkich i policzyła. Dokładnie tyle samo, co w każdym z jej snów, tyle samo ile było ich tam wtedy, w dzień rozkazu sześćdziesiąt sześć.

Niespodziewanie drzwi windy się otworzyły i wyłoniła się z niej postać otoczona tą samą aurą, co ta z jej koszmarów. To była ta sama osoba.
Instynktownie cofnęła się pod okno i oparła o nie drżącymi rękami. Powinna coś zrobić, przecież wie jak to się skończy, powinna chwycić za swój miecz i coś zrobić... Ale całe ciało odmawia jej posłuszeństwa.

— Mistrzu Skywalkerze, jest ich zbyt wielu, co teraz zrobimy? — zapytało jedno z dzieci. To na niego Yllienne przeniosła swój wzrok z mrocznej postaci.

Przez mocno naciągnięty kaptur nie mogła dostrzec twarzy napastnika, skrywającej się w mroku. Ale kiedy ten wyjął swój miecz świetlny i odpalił go, przeszyło ją znajome uczucie przerażenia. Cała się zatrzęsła, wydała z siebie pisk i osunęła się przy oknie na ścianę, a potem na ziemię.

Wciąż nie było to dość światła, by dostrzegła twarz postaci, ale poczuła tak obezwładniający strach, niemalże atak paniki, że możliwe, iż nawet nie zauważyłaby twarzy. Jednak dostrzegła coś innego, w Mocy.
Jej mury rozsypały się momentalnie, zmiecione przez strach. Postać przesuwając się po sali jakby deptała gruzy jej umysłowych ścian, ale to pozwalało jej coś poczuć.

I wtedy połączyła pierwsze dwa fakty, ta mroczna postać to był Vader. Tylko on wywoływał u niej taki stan, kiedy musiała walczyć ze sobą o każdy oddech, o to by nie zamknąć oczu, by nie położyć się na podłodze nie zacząć płakać.

Patrzyła na każde dziecko, które pozbawiał życia. Patrzyła, jak miecz wbija się w pierś dziecka, a potem innemu odcina głowę, która potoczyła się w jej okolice. Patrzyła, jak jakiś chłopiec zaczyna walczyć o każdy oddech, nie może już krzyczeć jak reszta jeszcze pozostałych przy życiu. W końcu słychać dźwięk skręcanego karku i bezwładne ciało upada na posadzkę.

Ze wzrokiem wbitym przed siebie nawet nie zauważyła, jak mężczyzna podchodzi do niej, kiedy już pozbył się wszystkich. Wyciągnął dłoń i delikatnie ujął jej podbródek, unosząc go. Nigdy nie spodziewałaby się po tym dotyku takiej delikatności, niemalże... Czułości.

Podnosząc swoje zapłakane spojrzenie natrafiła na oczy równie niebieskie co te jej. Z początku wyrażały ten sam chłód, co te jej. Były nieprzeniknione i nie pozostawiały złudzeń, co do złych zamiarów albo przynajmniej niechęci ich posiadacza.
Ale kiedy Vader zabrał dłoń z jej podbródka i wysunął ją w jej stronę, żeby mogła ją ująć a on wtedy pomoże jej wstać, coś się zmieniło. 

A konkretniej kiedy przyjęła tę dłoń.

Wzrok nabrał emocji, zaczął wyrażać więcej niż tysiące słów we wszystkich językach galaktyki. Mogła w nich znaleźć odbicie każdej emocji, od radości, przez złość aż po smutek i... Żal. Tak obezwładniający żal, że przestała myśleć o swoim strachu, a zaczęła zastanawiać się nad przeżyciami napastnika.

Dzięki silnemu pociągnięciu za rękę szybko stanęła na dygocących nogach. Mężczyzna wciąż trzymał ją za rękę, a jego oczy były jedynym elementem jego twarzy, który dostrzegła w cieniu kaptura.
Wolną ręką sięgnął i złapał za brzeg kaptura i jednym, szybkim ruchem zdjął go z twarzy.

Ale wtedy to nie była już ludzka postać Vadera, tylko... Ona. Patrzyła na siebie samą, z lekkim uśmiechem na twarzy.

— To... — powiedziało jej obicie, kładąc na jej dłoni miecz świetlny, od którego przed chwilą zginęły wszystkie dzieci ukrywające się w tej sali. — ...jest twoje przeznaczenie. Nie ma ucieczki, zawsze się dogoni.

Więc muszę stanąć mu naprzeciw? — pomyślała, a jej odbicie jakby usłyszało tę myśl. Niezauważenie zabrało miecz Yllienne i trzymało rękojeść skierowaną wylotem ostrza w stronę brzucha dziewczyny. 

— Poddasz się albo zawalczysz. Zaakceptujesz to albo nie. — przerwało na chwilę. — Zabijesz albo zginiesz. Ja wybieram życie.

W tym momencie Yllienne gwałtownie wyrwała się z uścisku na nadgarstku i w ostatniej chwili włączyła miecz podarowany przez odbicie, by zablokować atak.
Między identycznie wyglądającymi kobietami zaczęła się wymiana ciosów. Odbicie stosowało niemalże ten sam styl co Yllie, tylko jego ciosy były silniejsze, szybciej łamały blok i wykańczały fizycznie przeciwnika.

W pewnej chwili Yllienne zablokowała cios poprzez złapanie kobiety za nadgarstek, a następnie wyrwała jej swój miecz, teraz atakując pozbawioną broni kobietę oba mieczami.
Ta zrobiła to, co w tej sytuacji zrobiłaby Yllie. Poczekała na dogodny moment i przerzuciła przeciwniczkę przez ramię, rzucając ją daleko na ziemię.

Znowu była w grobowcu. Miecz tamtego mordercy zniknął z jej rąk, ale ten jej wypadł jej, kiedy uderzyła plecami o twardą, kamienną i zakurzoną podłogę.

Rękojeść potoczyła się dalej, trafiając po but kogoś, kto powoli schylił się i wziął go delikatnie w dłonie.
Tym kimś był wędrowiec, którego wcześniej spotkała z Calem na zewnątrz grobowca.

Jeszcze nie zdążyła nawet przetrawić tego co właśnie zobaczyła i co to może dla niej oznaczać, a już los rzuca w nią kolejną przeszkodą. Kimś nie wiadomo jak nastawionym, ale trzymającym jej broń w swoich rękach.

"Zabijesz albo zginiesz" — ale czy taka logika nie doprowadzi jej do zostania potworem?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro