| - safe - |
Brunet przełknął ślinę ze strachu tak głośno, że bał się, iż milczący wówczas mężczyźni będą w stanie go usłyszeć. Z drżącym oddechem przesunął się o kilka centymetrów po skale, ignorując głos, który przemawiał kawałek dalej.
- Jak mogliście... — Głos Dextera drżał bardziej niż ręce chłopca. — Powinienem był pilnować go sam... banda kretynów, która nie może upilnować jednego, małego, wygłodzonego smarkacza...
- B-był zamknięty...
- MILCZ! — Przywódca nie panował nad sobą.
Zbir, zgodnie z poleceniem, przerwał. Mały uciekinier nie zważał już na to, co dzieje się na górze. Musiał jak najszybciej zniknąć z tego miejsca. Przejęty sytuacją, zapomniał o obeznaniu się w swojej lokalizacji, dlatego poczuł radość — jeśli można tak to nazwać — gdy spojrzał w dół i zauważył, że znajdował się dokładnie tam, gdzie powinien.
- Nic wam nie można powierzyć... nie macie pojęcia, jaki ten dzieciak ważny jest dla tego świata! Dla tego królestwa! Dla niego... na Beliara... on ze mną skończy, jak się dowie...
Był gotów. Sekundy dzieliły go od wolności. Nie myśląc więcej, puścił skałę i po krótkiej chwili lotu wpadł w poplątane gałązki. Nie przewidział jednak, że trzask ich łamania obudzi czujność jego oprawców. Podczas gdy on próbował się wyswobodzić z dziko rosnącego krzaka, podeszli szybkim krokiem do, jak im się wydawało, źródła dźwięku. Po krótkim mierzeniu się spojrzeniami, znów usłyszał głos.
- Na co czekacie?! — wydarł się stojący na ich czele Dexter. — Łuki w dłoń! Nie celować w głowę ani w serce, tylko w nogi! Ma być żywy! ZA NIM!
Ostatnie krzty tlenu, które znajdowały się w płucach niedorostka, opuściły je. Nie dbał już o poharatane ubranie, które i tak ledwo na nim wisiało, nie dbał o zadrapania, nie dbał o nic. Rzucił się pędem w nieznanym sobie kierunku. Musiał biec jak najszybciej, ale wymęczone skradaniem i upadkiem nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Słyszał obok siebie świsty strzał, jednak żadna nie trafiła. Nie bez powodu. W unikaniu ich był ekspertem.
Niedaleko od niego rozległo się tupnięcie i w tym momencie zdał sobie sprawę, jak zła jest jego sytuacja. Zmusił się do szybszego pędu, choć już i tak ciężko dyszał. Biegł z całej siły, głosy za nim cichły, odległość między nim a wbijającymi się w ziemię strzałami zwiększała się, a on biegł, biegł...
Zaślepiony wolnością nie zauważył, że na jego drodze stoi dorosłe, umięśnione ciało.
Uderzył w nie.
Zemdlał.
<^>
Nie wiedział, gdzie jest.
Nie wiedział, dlaczego tu jest.
Nic nie pamiętał.
Czuł, że leży na starym, wygniecionym łóżku, a jego głowa spoczywa na wypchanej słomą, prowizorycznej poduszce. Zdążył się już odzwyczaić do takich „wygód", więc taka zmiana była co najmniej przyjemna. Był odprężony po miesiącach spędzonych na kamiennej lub drewnianej podłodze
- Chyba się budzi, oddech mu się zmienił — usłyszał nieznany mu głos, który na pewno nie należał do dorosłego.
- Cicho bądź przez chwilę. Przydaj się na coś i idź wymienić wodę. — Tym razem na pewno powiedział to mężczyzna.
Dopadli mnie?
Nie, gdyby go dopadli, chyba nie wycieraliby mu mokrą tkaniną czoła. Na pewno nie traktowaliby go z taką troską.
- Ej, młody. — Instynktownie wyczuł, że słowa skierowane były do niego, ale bał się otworzyć oczy. Co, jeśli jest jeszcze gorzej, niż wcześniej? — Żyjesz?
- T-tak — odważył się odpowiedzieć.
- Możesz otworzyć oczy? Musimy sprawdzić, czy wszystko z tobą w porządku po tym, jak we mnie walnąłeś.
Ociągając się, zrobił, o co go poproszono. Uderzyła go jasność, choć nie taka, jakiej się obawiał. Zobaczył nad sobą sufit czegoś, co wyglądało jak stara stodoła.
- Pokaż no się tu, młody.
Spojrzał w stronę źródła głosu. Wokół niego stało kilka osób. Obok łóżka siedział krzepki, umięśniony mężczyzna. Jego skóra była śniadego odcienia, a włosy były niemal czarne. Należał do tej samej rasy, co bandyci, ale jego zbroja wyglądała inaczej; była niebieska i dużo bardziej solidna. Nie wyglądał ponadto, jakby miał co do niego złe zamiary. Odrzucił mokrą szmatkę na podłogę; więc to on był osobą, która się nim opiekowała.
- Ja... — odezwał się. — Uciekłem?
- Ta. Chyba ta. — Mężczyzna chwycił go za głowę i uniósł ją lekko, zaglądając w każde z jego oczu. — Dobrze, że nic ci nie jest. Miałbym wyrzuty sumienia.
- Mhm. Gdzie jestem?
- Raczej nic ci nie powie to miejsce, nie wyglądasz, jakbyś był stąd. Chyba jesteś odmieńcem, jak ten drugi dzieciak i jego ojciec. Ale możesz wiedzieć, że jesteś na farmie Onara.
- Mhm.
- Nie wiem, przed czym uciekałeś, ale spieprzałeś, jakby cię stado ścierwojadów goniło.
Młodziak parsknął lekko.
- Chciałbym, żeby to były ścierwojady.
Wciąż był bardzo słaby. Wyczerpany.
- Żartowniś. Jestem Cord. A ty jak masz na imię?
Do stodoły wszedł pucołowaty chłopiec, niosący ceber z wodą. Gdy spostrzegł, że się obudził, jak najszybciej podbiegł do jego łóżka, nie zważając na to, że ochlapuje podłogę.
- Jeongguk...
Duże policzki i pojedyncze powieki przybysza były ostatnim, co zarejestrował, nim znów zemdlał.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro