Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział VIII


Joachim padł na kolana przed Mędrcem, który podczas ich wspólnej podróży zmienił się nie do poznania. Nie był już miłym starcem, który potrafił olśniewać swoją wiedzą i doświadczeniem, lecz demonem żywiącym się cudzym upadkiem. Joachim także się zmienił. Dużo upłynęło już wody w rzece od czasu, gdy wykonał pierwsze, proste zadanie. Podczas tych zimnych, ponurych miesięcy kradł, bił, gwałcił, oczerniał i bluźnił. Przynosił Mędrcowi zbierane przez pokolenia bogactwa i ostatnie grosze ubogich wdów. Z cudzą krwią na rękach opowiadał o wszystkich swoich występkach, a Mędrzec rósł w siłę.

— Pokonałeś już ponad połowę drogi, Joachimie ― rzekł. Spomiędzy poszarzałych warg wysunął cienki, rozwidlony język i syknął z zadowoleniem. Zmrużył czarne oczy, które choć ślepe, widziały o wiele więcej niż wcześniej. ― Wciąż czekam, aż poprosisz o kolejne zadanie.

— Nie jestem gotów, Mistrzu.

— Czas nie zdoła cię uleczyć. Powiedziałem ci przecież, że nie zdołasz pozbyć się mroku, który wpuścisz raz do swojej duszy. Widzę już pierwsze skazy, ale nie możesz przerwać drogi, póki dusza twoja nie będzie należeć do mnie.

— Możesz ją sobie zabrać już dzisiaj, starcze! ― krzyknął Joachim. Odważył się nawet spojrzeć na swojego mentora, którego nie wiedzieć czemu uradowała ta odpowiedź. Mędrzec wyszczerzył ostre, trójkątne zęby w karykaturze uśmiechu.

— Dostanę ją w swoim czasie. Na cóż mi niewyprawiona skóra? Wiem, że będziesz mi posłuszny, chłopcze.

— Jakie jest więc następne zadanie? ― zapytał Joachim.

Prośby o kolejne wyzwanie były częścią jego drogi. Po szczególnie trudnych zadaniach błagał o kolejne od razu, bowiem jak najprędzej pragnął zakończyć swoją wędrówkę. Jednak po ostatnim ból przygwoździł go do ziemi na bardzo długo i nie pozwalał podnieść się z kolan. Po raz pierwszy Joachim czuł, jak tępe ostrze rozrywa na strzępy jego duszę i schował się przed światem ze wstydu przed cierpieniem, którego nikt inny nie potrafił dostrzec.

— Musisz zabić ― rzekł Mędrzec, mrużąc czarne oczy, w których pojawiły się nagle czerwone iskry.

Joachim pokiwał głową. Wiedział, że ta chwila kiedyś nadejdzie, wszystko bowiem sprowadzało się do śmierci. Spodziewał się jednak usłyszeć to polecenie jako ostatnie ― co może być przecież bardziej okrutnego niż brutalne przerwanie delikatnej nici życia?

— Nie mam żadnej broni.

— Masz. Wszystko, czego potrzebujesz, już od dawna nosisz w sobie.

Chłopiec przymknął oczy i wsłuchał się w swoje serce, które nadal pamiętało jeszcze bolesny obraz ukochanej i nosiło na sobie blizny po nieszczęśliwej miłości. Jednak między kolejnymi uderzeniami pojawił się nowy rytm ― równy i nieprzejednany, a mięsień nie pompował już krwi, która wzburzała się na samo wspomnienie dawnego kochania, lecz czystą żółć i nienawiść.

— Czy przestanę kochać?

— Dobrze, że pamiętasz jeszcze, co cię do mnie sprowadziło, mój drogi Joachimie ― powiedział starzec, wysuwając swój gadzi jęzor. ― Gdy wreszcie zapomnisz, możesz być pewien, że twój cel i koniec drogi już

blisko.

Stanowczo za blisko. Marcin odepchnął od siebie zupełnie zdezorientowaną dziewczynę, lecz ledwo uciekł od jednej, to natychmiast wpadł na tłum innych, prawie identycznych. Ktoś krzyknął. Głosy były zwielokrotnione, głośne, ale zarazem niewyraźne.

czego oni ode mnie chcą

Ścigały go ich zdziwione spojrzenia; goniły go jak harpie, szczypiąc skórę i myśli. Nici w jego głowie wyprężyły się i zaczęły się plątać, uciekać we wszystkich kierunkach jak robactwo, które ktoś spłoszył przerażająco jasną smugą światła. Wiły się ze strachu, że ktoś wreszcie dostrzeże, jakie są plugawe i koślawe...

Dopadł białych, porysowanych drzwi i zatrzasnął je głośno za sobą, nie zapominając o przekręceniu zamka. W łazience był tylko on i cycata blondynka w kostiumie kąpielowym, która patrzyła na niego z wyblakłego plakatu nad wanną. A przynajmniej tak mu się wydawało, dopóki nie zaświecił światła.

Robert mrugnął do niego porozumiewawczo, jakby dzielili razem jakiś wyjątkowo pikantny sekret. Za jego prawym uchem wciąż tkwił papieros, o którym być może już nawet zapomniał.

— Co tu robisz? ― zapytał skołowany Marcin.

— To samo co ty. Zwiałem stamtąd.

Coś w postawie Roberta zaniepokoiła Marcina. Nie zachowywał się, jak ktoś, kto się ukrywał... Zresztą, dlaczego nie poszedł po prostu do domu? Nie, on wyglądał raczej jak ktoś, kto czatuje na swoją ofiarę... Ruchy Roberta były dziwnie spowolnione i wyjątkowo ostrożne, zupełnie jakby skradał się w stronę dzikiej zwierzyny. Paradoksalnie właśnie ta ostrożność sprawiła, że Marcin postawił się w stanie gotowości. Zablokował pięść Marcina dokładnie w tym samym momencie, gdy wystrzeliła w stronę jego szczęki.

— Dobrze się składa, że tu jesteś ― wysapał Robert, lewą ręką chwytając Marcina za gardło. ― Wiem, że marzyłeś o tym, gdy usłyszałeś, że jestem lepszy od ciebie. I co? Teraz pewnie żałujesz, frajerze, że nie potrafiłeś zrobić tego jako pierwszy...?

Marcin sapał w poszukiwaniu tlenu. Ktoś zaczął walić w drzwi, krzycząc jego imię. Dźwięki były albo za głośne, albo nie docierały do niego wcale, w rytm bicia spanikowanego serca, któremu brakowało już sił. Ostatnim przebłyskiem geniuszu Marcin sięgnął na oślep w stronę umywalki, gdzie chwycił za coś zimnego i kanciastego. Chcąc ogłuszyć przeciwnika, uderzył go tuż pod lewym uchem. Kpiący grymas na twarzy Roberta ustąpił miejsca skrajnemu zdumieniu. Z niemym wyrzutem w oczach upadł na niewinno—błękitne kafelki, które coraz szybciej pokrywały się szkarłatem ― w tempie upływu krwi z przebitej pilniczkiem tętnicy.

Następne kilka godzin składało się z marnych strzępków dźwięków, wrażeń i obrazów. Ktoś krzyknął, zapłakał, pełne wyrzutu spojrzenia, czoło oparte o chłodną, brudną szybę w autobusie, spocone (a może zakrwawione?) dłonie, chropowata kołdra pod samą brodę, niespokojny sen. W tym śnie Marcin kuł kolejne ogniwa łańcucha łączące go z Joachimem. Gdy łańcuch był wreszcie gotowy, Joachim mrugnął porozumiewawczo i pociągnął z niespodziewaną siłą.

Marcin utonął w tej bieli, którą dotychczas to on przecież rządził. Otoczyła go ze wszystkich stron, sprawiając, że stracił kolor, a jego ciało było jedynie kilkoma precyzyjnymi pociągnięciami ołówka. Ale jedna kartka papieru była za mała dla nich dwojga ― Joachim wstał, przybierając wszystkie trzy wymiary, podczas gdy Marcin krzyczał z rozpaczy, bijąc w ścianę papieru swoimi nowymi, grafitowymi dłońmi.

Nikt, absolutnie nikt go nie słyszał.

Oczekiwanie na policję dłużyło się w nieskończoność.

Kiedyś muszą wreszcie przyjść ― rozmyślał Marcin, starając się pochłonąć swoją uwagę zwykłymi czynnościami. Zjadł śniadanie, wziął prysznic, wymienił kilka zdań z rodzicami i pomógł najmłodszej siostrze zrobić przygotować wycinanki do szkoły.

— Nie ma w domu większych nożyczek? ― mruknął, wyrywając dziewczynce z ręki wielkie nożyce, które ledwo była w stanie utrzymać w swoich drobnych placach.

— Zgubiłam te moje ― przyznała się ze wstydem Ewa, przyglądając się kątem oka jak Marcin wycina z kartonu różnobarwne kawałki, z których według instrukcji miał powstać piękny, kolorowy kogucik. ― Marcin, ten tutaj w ogóle nie pasuje ― skarciła brata, gdy czerwony grzebień zamienił miejscami z ogonem.

— Przepraszam, myślałem o czymś innym ― mruknął, odkładając na bok nożyczki. Obracał żółty kartonik we wszystkie strony, ale nie mógł się zdecydować, czy to kogucia nóżka, czy może część skrzydła.

Kinga nie odbierała telefonu, co niespecjalnie go dziwiło. Dziwiło go jedynie to, że nie zjawił się jeszcze nikt, by zakuć w kajdany i posłać na samo dno piekieł. Takie zło nie mogło przecież ujść bezkarnie, prawda? Było przecież tylu świadków... Marcin niczego więcej nie pragnął, jak tylko tego, by mógł się wreszcie przyznać. Chyba nie do końca dotarło do niego, co właściwie zrobił i czuł się tak dziwacznie, jakby trwał w zawieszeniu, które było gorsze niż spowiedź i pokuta.

— To o czym myślisz? ― zapytała Ewa, patrząc na niego swoimi wielkimi, ufnymi oczami. Na jej twarzy można było dostrzec już pierwsze oznaki dorastania, ale delikatne wrażenie tłumiła dziecinna fryzurka ― dwa liche blond kucyki spięte spinkami w kształcie biedronek.

Marcin spojrzał na swoją siostrę tak, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Jak ta mała dziewczynka u dźwignie ciężar winy brata? Wiktoria, której siniak pod okiem zdążył w międzyczasie zblednąć, jakoś się z tym pogodzi, być może nawet wcale się nie zdziwi. Ale jak poradzi sobie z tym niewinna dziesięciolatka? Marcin odepchnął siostrę, jakby bał się, że pory jej bladej, młodej skóry mogą nasiąknąć Złem, które ledwie wczoraj wpuścił do swojej duszy.

Spojrzała na niego z wyrzutem, które wkrótce straciło kontury w jego zwilgotniałych nagle oczach. Zgarnęła ze stołu niedokończoną wycinankę i nożyczki, po czym ponurym krokiem powlekła się do swojego pokoju.

Marcin oddałby wiele, a może nawet wszystko, za to, by malutka Ewa nie musiała żyć z piętnem posiadania brata—mordercy.

— Oto i nadszedł kres twojej drogi, Joachimie ― wysyczał starzec.

Nie przypominał już w ogóle człowieka. Skóra z jego ciała zupełnie zeszła, odsłaniając czarną, błyszczącą łuskę. Czarne oczy epatowały demonicznym blaskiem, a na jego plecach pojawiły się małe, kalekie skrzydła, dzięki którym mógł już unosić się kilka stóp nad ziemią.

Joachim padł na kolana, wtulając twarz w mokry piasek. Nie mógł patrzeć w twarz potworowi, którego stworzył i karmił przez długie miesiące. Sam czuł się zdeptany, przetrącony i przygnieciony cierpieniem, które było o tysiąckroć większe niż na początku drogi.

— Nie uczyniłem niczego, przed czym bym cię nie ostrzegał ― rzekł Mędrzec, jakby czytał swojemu uczniowi w myślach. ― Sam teraz musisz podjąć decyzję, czy się poddać, czy zerwać ostatnią nić łączącą cię z cierpieniem.

Joachim poprosił o zadanie, zanim jeszcze ostatnie słowo jego Mistrza rozbrzmiało z powietrzu. Mędrzec kazał się błagać wielokrotnie o ostatnie polecenie, zanim wreszcie rzekł:

— Musisz dać mi to, co jest ci najdroższe.

Joachim odważył się podnieść wzrok na Mędrca. Przez moment zaledwie zastanawiał się, czy mógłby go oszukać i przynieść mu kolejną zgrabioną górę bogactw albo honor królewskiej córki. Wiedział jednak, że gad potrafi bezbłędnie czytać w jego duszy ― albo raczej w tym, co z niej zostało ― i zgadł tym samy, co jest dla Joachima najdroższe. Kolejne zdanie potwierdziło jedynie te koszmarne przypuszczenia.

Pomimo całej przebytej drogi, wciąż jeszcze jedno na dziesięć słabych uderzeń serca Joachim dedykował jej właśnie. Pamiętał nadal jej uśmiech, gładką skórę i jasne, błyszczące włosy, choć oczy przepadły już dawno temu w otchłani zapomnienia.

— Przynieś mi jej nieskalane złem serce ― zażądał Mędrzec, wykrzywiając czarne usta w rekinim uśmiechu.

Następna noc minęła o dziwo bez koszmarów. Nikt się nie zjawił. Marcina obudziło jaskrawe słońce świecące mu prosto w twarz. Przeciągnął się w pościeli i pozwolił sobie jeszcze na chwilę lenistwa. Zegarek wskazywał dopiero ósmej i wszyscy jeszcze spali w ten chłodny, zimowy poranek.

Na pisanie także nie miał ochoty. Czuł dziwny przesyt, jakby właśnie zamknął za sobą bardzo ważny rozdział. Był kompletny jak nigdy wcześniej, chociaż nie pamiętał, kiedy ostatnio dotykał palcami klawiatury. Tym bardziej zdziwił się więc, gdy zobaczył, że laptop jest włączony, a na ekranie wyświetla się dalszy ciąg przypowieści o Joachimie i Mędrcu. Spróbował coś dopisać, ale żaden z klawiszy nie chciał być mu posłuszny. Gdy przyjrzał im się bliżej, znowu dostrzegł ślady krwi na klawiaturze. Sapnął z rozdrażnieniem ― doskonale wiedział przecież, że jego niewyspany mózg znów płata mu figle. Zdjął bluzę, by swoim marnym urojeniem wyjść naprzeciw i wytrzeć klawiaturę rękawem, ale materiał nie był wcale w lepszym stanie.

Marcin aż po łokcie umazany był we krwi, która przesiąkła przez bluzę i ozdobiła koszulkę kilkoma szkarłatnymi plamami. Nieuporządkowane łóżko wyglądało niczym scena zbrodni. Czując narastający niepokój, chłopak przeczytał pobieżnie ostatnie akapity paraboli i wtedy jego lęk sięgnął zenitu. Niewiele myśląc, sięgnął po telefon i wykręcił numer Kingi.

Dziewczyna odebrała zaspanym: „Haloo?".

— To ja, nic ci nie jest?!

— Boże, nie odbierałabym, gdybym wiedziała, że to ty. Czego chcesz?

Marcin odetchnął z ulgą.

— Cieszę się, że nic ci nie jest.

— Pomijając to, że złamałeś mi w piątek dwa palce, to absolutnie nic. Dobrze, że Robert jako jedyny z tej imprezy jako tako trzymał się na nogach i zawiózł mnie...

— Co ty powiedziałaś? Robert...?

— Tak, Robert. Ten, z którym rozmawiałeś, zanim odbiła ci szajba i zamknąłeś się sam w łazience. Ty naprawdę niczego nie pamiętasz, czy tylko udajesz idiotę?!

Marcin przygryzł wargę. Zaczął wzbierać w nim pusty śmiech. Kinga uznała jego milczenie za przyznanie się do tej drugiej możliwości i wycedziła przez zęby:

— Gdy chciałam wejść do środka, przytrzasnąłeś mi rękę drzwiami, a potem po prostu wyszedłeś. Przysięgłam sobie kiedyś, że już nigdy... nikt... mi... — ostatnie słowa wyrzucała z siebie między urywanymi szlochami, aż w końcu wcisnęła guzik z czerwoną słuchawką.

Marcin odłożył na bok milczący telefon i uśmiechnął się szeroko. Wszystko było snem, wszystko było tylko chorym, niedorzecznym snem! Krew na jego rękach wydawała się być taka prawdziwa, bo pierwszy raz zdarzyło się, że nie tylko ją widział, lecz także czuł jej metaliczny zapach i to jak zakrzepła posoka opina jego skórę niczym jakieś makabryczne rękawice... Ale przecież Kindze nic nie jest, nic jej nie jest...

Marcin podszedł do laptopa i pozamykał wszystkie dokumenty, w których pojawiał się Joachim, po czym usunął je na zawsze. Obiecał sobie, że nigdy, przenigdy, nie wróci już do opisywania losów tej pokręconej postaci. To źle na mnie działa ― pomyślał, zamykając pokrywę komputera. Przedmiot, który wtedy dojrzał na biurku sprawił, że po raz kolejny tego ranka jego serce zatrzymało się na moment.

Na blacie leżały bowiem ogromne nożyce, których ostrza pyszniły się wciąż królewską czerwienią.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro