Rozdział II
Miał stuprocentową rację ten, który powiedział kiedyś, że pisarz, który nie pisze, czuje się jak niewydojona krowa. Gdy Marcin zbudził się w południe następnego dnia, doszedł do wniosku, że niewydojona krowa to w tej sytuacji eufemizm. Marcin byłby w tej kwestii o wiele bardziej dosadny i bliższy prawdy, gdyby powiedział: „Kiedy nie piszę, czuję się jak gówno".
Chłopak spojrzał na laptopa z obrzydzeniem, które zaskoczyło nawet jego samego. Zupełnie tak, jakby to właśnie jego narzędzie pracy było winne temu, że największym osiągnięciem wczorajszego dnia był wybór czcionki. Marcin przespał się ze swoim wczorajszym pomysłem ― kobietą z autobusu i jej siedmioletnim synem. Po nocy spędzonej wśród dziwacznych snów z udziałem tej „pary", stwierdził jednoznacznie, że podążanie za tą inspiracją nie ma żadnego sensu. Potrzebował czegoś o wiele mocniejszego, a wałkowanie rodzinnych tajemnic, anonimowe listy i tym podobne motywy, mógł pozostawić scenarzystom Ukrytej prawdy albo Trudnych spraw.
Około pierwszej wziął długi prysznic, o ile w ogóle można było tak to nazwać. Pozwolił raczej, by kojąco letnia woda obmyła jego ociężałe ciało i zagłuszyła choć na moment strumień myśli przeciskających się przez zmęczony umysł. Marcin czuł się, jakby w jego czaszce zalegało pięć kilogramów rozgrzanego ołowiu, w który rytmicznie waliły ogromne, bólonośne młoty ― łup łup łup. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że uformują z tej ołowianej mazi coś zdatnego do użycia ― pomyślał.
Gdy przekroczył próg salonu, przy stole tłoczyła się już cała rodzinka ― rodzice oraz dwie młodsze siostry. Wielu przyjaciół domu żartowało, że Preisowie planowali narodziny kolejnych dzieci z kalendarzem w ręku, ponieważ między każdym było pięć lat różnicy. Najpierw urodził się Marcin ― wzór cnót wszelakich, a dziesięć lat później na świat przyszła Ewa ― oczko w głowie rodziców, poprzedzone nadejściem Wiktorii ― dzisiaj piętnastolatki pełnej kompleksów środkowego dziecka.
Jako że Wiktoria nie była młodszej siostrze stawiana jako przykład, skoro obok był wzorowy student, a z powodu obecności w domu małej Ewci nikt jej nie rozpieszczał, wyjątkowo szybko weszła w okres buntu. W wieku dwunastu lat prawie doprowadziła do zawału ojca, gdy wmaszerowała do domu z kolczykiem w nosie (który okazał się być niewinną naklejką), a dwa lata później matka zakupiła jej pierwsze plastry nikotynowe (terapia nie odniosła skutku). Jej ostatnim, rozpaczliwym wybrykiem było przefarbowanie sobie włosów na ciemnowiśniowy kolor, ale od tamtej chwili minęło już dobrych kilka tygodni spokoju. Marcin zaczynał podejrzewać, że siostrze powoli kończyły się pomysły.
— No, nareszcie! Myśleliśmy, że już nigdy się nie zjawisz!
Ponieważ Marcin nie pokazywał się na oczy nikomu przez ostatnie kilkanaście godzin, podczas obiadu stał się niemalże gwiazdą dnia. Rodzice zasypywali go pytaniami o rezultaty pierwszej sesji i plany na te kilka dni wolnego. Czasem odzywała się cicho Ewa z prośbą o wyjaśnienie pojęć typu „kolos" bądź „indeks". Wiktoria mierzyła wszystkich kpiącym spojrzeniem znad talerza z rosołem. Ostatnio nabrała tej irytującej maniery patrzenia na wszystkich z góry, charakterystycznej dla dzieciaków z problemami, którym wydaje się, że już wiedzą, o co w życiu chodzi. Na młodszą siostrę patrzyła zazwyczaj z uprzejmym politowaniem (Ty jeszcze o nim nie masz pojęcia), a dla rodziców—wapniaków miała zarezerwowane specjalne spojrzenie pod tytułem: „Wy już na niczym się nie znacie".
Tym razem Marcin i na sobie czuł samo spojrzenie. Wiedział, że wwierca się w jego kark, dokładnie na linii włosów i wędruje aż do czaszki, by przewiercić się przez kość potyliczną i zobaczyć że w środku niczego nie ma, niczego prócz fali płynnego ołowiu.
— Przestań się wreszcie tak na mnie gapić! ― ryknął Marcin, obracając się gwałtownie w stronę siostry.
Wiktoria uniosła tylko brwi, odrywając wzrok od ekranu telefonu.
— Odbiło ci? Wcale się nie ciebie nie patrzę. Nawet nie słucham tych twoich studenckich bredni, czubie!
— Skoro wiesz, że to studenckie brednie, to trochę jednak słuchasz ― zauważył trzeźwo pan Preis, podczas gdy jego żona syknęła cicho: „Wiktoria, język!".
— Synku, musisz być pewnie zmęczony, co? Myślę, że powinieneś się jeszcze położyć.
Marcin półprzytomnie pokiwał głową, po czym wstał gwałtownie, prawie przewracając swoje krzesło. Tym razem Wiktoria naprawdę odprowadzała go wzrokiem z wyrazem obrzydzenia na twarzy, podczas gdy cała reszta wyglądała na szczerze zmartwioną.
Chłopak rzucił się na łóżko w podobnym stylu co kilkanaście godzin temu, jednak tym razem nie zasnął od razu. Światełko laptopa mrugało do niego zachęcająco, bo sprzęt przez całą noc był w stanie uśpienia. Marcin spoglądał na niego ze strachem, ponieważ wiedział, co ujrzy, ledwo go włączy: pusty arkusz nowego pliku tekstowego, w którym nigdy nie powstanie nawet jedno zdanie.
Czy zapisać zmiany w dokumencie Na konkurs?
Tak Nie Anuluj
Po kilku bezsensownych minutach wreszcie się przemógł i kliknął Nie, posyłając kobietę i chłopca w wieczną otchłań zapomnienia. Wreszcie doszedł do wniosku, że być może Kinga miała rację i inspiracji należy szukać w starych folderach, a nie w autobusie. Ach, właśnie, Kinga i dziewięć nieodebranych połączeń! ― ta myśl pojawiła się w umyśle Marcina nagle, rozbłysła niczym stara żarówka i niespodziewanie zgasła. Myśli chłopaka w dalszym ciągu galopowały we wszystkich możliwych kierunkach, a żadna z nich nie chciała dać się złapać. Przydałoby się, by pośrodku jego głowy stanął policjant z gwizdkiem i lizakiem i wreszcie ogarnął ten cały rozgardiasz.
W Moich dokumentach znalazł kilkanaście folderów o dziwacznych nazwach w rodzaju „sndjkghdvb" albo „vjknbnghu". Szczęśliwie rzeczy naprawdę ważne zapisywał zawsze w odpowiednim porządku, którego ostatnimi dniami mógł mu pozazdrościć zwichrowany mózg. W folderze „Opowiadania i wiersze" pośród kilkudziesięciu wierszy o naturze, miłości i śmierci, znalazł tytuł, który go zainteresował.
Marcin nie pamiętał, by kiedykolwiek napisał cokolwiek o nazwie Dziewięć poziomów Zła, ale zaczął pisać naprawdę dawno temu. Pierwsze zeszyty z prymitywnymi próbkami poezji i króciutkich opowiadań wywodziły się z czasów wczesnej podstawówki. Wychodziło na to, że zaczął pisać w wieku, gdy inne dzieciaki dopiero uczyły się stawiać pierwsze literki.
Uśmiechnął się na myśl o tym, co też mogło zawierać opowiadanie pod tym tajemniczym tytułem. Skoro nawet o nim nie pamiętał, być może napisał je, gdy przechodził tę irytującą fazę, w której znajdowała się obecnie Weronika. Pewnie wydawało mu się, że jest następcą Stephena Kinga, którego nikt nie chce wydać tylko dlatego, że uczęszcza jeszcze do gimnazjum. Dopiero gdy zza zamkniętych drzwi usłyszał „Marcin, co cię tak bawi?", uświadomił sobie, że śmiał się na głos przez dłuższą chwilę. Zamiast odpowiadać, uciszył się natychmiast i kliknął dwa razy na ikonkę dokumentu.
Dziewięć poziomów Zła okazało się być niedokończoną parabolą, której bohaterami byli młodzieniec imieniem Joachim oraz filozof, o którym chłopak mówił „Mędrzec". Mimo że Marcin spodziewał się filozoficznych bredni, które bardziej spodobałyby się jego ojcu, przewinął kilka początkowych stron i zaczął czytać od momentu, w którym Joachim po raz pierwszy spotyka się z Mędrcem.
— Chciałbym już nigdy nie kochać ― poprosił Joachim.
— Nie kochać? Czy jesteś gotów wyrzec się tego? Tylko źli ludzie nie umieją kochać.
— Pragnę więc zostać złym człowiekiem. Czy mógłbyś mnie takim uczynić?
Mędrzec spojrzał na niego uważnie, ale nic nie powiedział. Wreszcie niecierpliwy Joachim uznał, że starzec nie potrafi spełnić jego życzenia, lecz wstydził się przyznać, że nie jest wszechmocny. Młodzieniec odwrócił się bez słowa, by podjąć wędrówkę w poszukiwaniu kogoś, kto ukoi jego ból, lecz dogonił go głos Mędrca.
— Nikt mnie o to nie pytał. Ludzie szukają drogi do duchowej Doskonałości, do wiecznego życia albo bogactwa na ziemi. Dlaczego ty chciałbyś się wyrzec miłości, na poszukiwaniu której ludzie spędzają życie i nie znajdują jej? Ty, który już ją znalazłeś?
— Znalazłem i moje serce rosło, lecz potem utraciłem ją. Tam, gdzie kiedyś głęboko w piersi kołysałem obraz ukochanej, zieje czarna pustka. Robiłem wszystko, by ją wypełnić, ale żadna z innych kobiet ani żadna ze znanych mi uciech nie da mi tego samego.
— Nie uleczę twego serca ― rzekł Mędrzec ― ale mogę ci je na zawsze odebrać. Wtedy nie poczujesz już nigdy cierpienia ani tęsknoty, ale...
— Więc uczyń to, błagam!
— Cena jest wysoka. Nie pokochasz już nigdy, nie poczujesz radości ani szczęścia. Będziesz wolny od sumienia i poczucia winy.
— Dobrze, niech tak będzie ― zgodził się Joachim.
— Czeka cię długa droga. Złym człowiekiem można się urodzić, ale stać się nim jest o wiele trudniej. Musisz przejść dziewięć poziomów Zła. Każdy z nich będzie trudniejszy i być może będziesz chciał zawrócić, ale musisz pamiętać, że nie ma odwrotu. Nie możesz wymazać zła, które uczynisz, by na zawsze uciszyć cierpienie swojego serca. Możesz się jedynie zatrzymać, ale wtedy będziesz cierpiał jeszcze bardziej niż teraz i żadne światło nie rozjaśni mroku, który wpuścisz do swej duszy.
Joachim zastanowił się przez moment nad słowami starca, ale nie był Mędrcem, był tylko zwykłym chłopcem, więc myślenie nie było jego najmocniejszą stroną. Skoro na końcu tej drogi czeka życie bez cierpienia, to chyba warto zapłacić każdą cenę. Młodzieniec nie wiedział, czym jest Zło, więc zapytał:
— Co będę musiał uczynić? Co jest na dziewiątym poziomie?
Mędrzec uśmiechnął się. Zmarszczki wokół jego oczu stały się jeszcze bardziej widoczne, a w jaskrawym słońcu wydawał się tak stary, jakby miał lada chwila obrócić się w proch.
— Cierpliwości, Joachimie. Nie wykonałeś jeszcze pierwszego polecenia. Nie dowiesz się, co jest na kolejnym poziomie, póki nie przejdziesz poprzedniego.
Cichutki głosik w głowie chłopca podpowiedział mu, by nie wchodził na drogę, z której nie ma odwrotu. Zwłaszcza, że nie wiedział, co czeka go tuż za rogiem. Być może pierwsze zadanie okaże się dziecinnie proste, ale czy to samo będzie można powiedzieć o kolejnym? Głos rozsądku został jednak szybko zagłuszony przez ciekawość, która zbudziła się gdzieś głęboko w Joachimie i wyciągnęła swoje oślizgłe macki do jego głowy, gdzie zdusiła w zarodku nieśmiały sprzeciw. Młodzieniec zadrżał, choć było bardzo ciepło. Pokiwał głową na znak zgody, a z twarzy starca zniknął uśmiech.
Mędrzec kazał mu zjawić się o tej samej porze w tym samym miejscu następnego dnia i przynieść gołębie jajo. Joachim kolejnego ranka wykradł małe jajo z gniazda gołębicy. Gdy zjawił się pod starym dębem, gdzie w cieniu dojrzał odpoczywającego Mędrca, jajko było jeszcze ciepłe.
— A teraz zniszcz je ― rozkazał starzec.
— Czy to pierwsze wyzwanie?
Mędrzec pokiwał jedynie głową. Joachim uśmiechnął się jedynie na myśl, że być może dziewięć poziomów Zła okaże się prostszą drogą niż przypuszczał. Przez chwilę obracał ciepły owal między palcami, aż wreszcie cisnął go prosto w pień starego dębu. Skorupka roztrzaskała się natychmiast, a po korze spływało błyszczące białko. Chłopiec uśmiechnął się, że tak brawurowo udało mu się przejść pierwsze zadanie.
— To wszystko?
— Tak, to było właśnie pierwsze zadanie, Joachimie. Zabiłeś nienarodzonego.
— Ale ja tylko stłukłem jajo! ― bronił się młodzieniec.
— Z tego jaja miał się wkrótce wykluć ptak. Ten gołąb przyniósłby może kiedyś radosną nowinę. Być może zakończyłby trwającą od lat wojnę, dostarczając wiadomość o zawarciu pokoju. To się już nigdy nie stanie. Tak jak powiedziałem, nie można wymazać skutków uczynionego przez siebie zła.
Joachim podszedł do starego dębu. Gdyby przyjrzał się uważniej starej korze, być może dostrzegłby mały, różowy ślad ― zalążek nowego życia. Przez moment zrobiło mu się żal biednego ptaszka i gołębicy, która odchowa jedno pisklę mniej. Potem poczuł wstyd, że z taką satysfakcją wykonał polecenie Mędrca. Matka Joachima stłukła w życiu wiele jaj, ale on nie zrobił tego, by się pożywić ― zrobił to tylko dla samej przyjemności niszczenia.
Mimo tych myśli Joachim nie poczuł, by zaszła w nim jakaś szczególna zmiana. Nie miał wrażenia, że wpuścił do swojej duszy mrok, a cierpienie spowodowane utraconą miłością wcale nie zmalało. Joachim czuł niedosyt.
— Jestem gotowy na kolejne zadanie ― rzekł wreszcie.
W tym miejscu parabola urywała się nagle. Marcin przewinął dokument do końca, ale nie znalazł niczego ― żadnych notatek, planu ramowego, oderwanych od całości cytatów. Był trochę rozczarowany, ale nie bardzo, bo tekst i tak nie przypadł mu do gustu. Wydawał mu się trochę naiwny, a jednocześnie zbyt silący się na patos ― jakby przedszkolak chciał napisać głęboką przypowieść w biblijnym stylu. W tej sytuacji nie dziwiło go wcale, że porzucił pisanie historii Joachima.
— Jajko ― zaśmiał się pod nosem. ― Zabiłeś nienarodzonego... Pff!
Tak, to na pewno spodobałoby się ojcu. Być może Marcin pochwalił się tym zaczątkiem opowiadania, które zaczął pisać w późnym gimnazjum czy kiedy to było. Stary filozof pewnie by pamiętał. Marcin często przychodził do niego ze swoimi pomysłami, które omawiali potem długo, rozwodząc się nad nieskończoną ilością rozmaitych zakończeń. Chłopak obiecał sobie, że po kolacji zapyta ojca, czy pamięta przypowieść o Joachimie i Mędrcu. Być może on będzie wiedział, jaką decyzję podejmie ostatecznie bohater historii...? Z ciekawości sprawdził, kiedy powstał dokument.
Spodziewał się zobaczyć datę sprzed kilku lat lub chociaż miesięcy, tymczasem jego komputer twierdził, że plik powstał zaledwie przed tygodniem. Marcin zmarszczył brwi. Nikt inny nie miał dostępu do tego starego laptopa, dostał go przecież na piętnaste urodziny i od zawsze zabezpieczał hasłem.
Pewnie to tylko jakaś kopia. W ogóle nie pamiętam, żebym coś takiego pisał! A może to wcale nie moje? Może skądś to ściągnąłem albo ktoś mi to wysłał? Dziwne ― pomyślał.
Marcin wzruszył jedynie ramionami. Zamknął plik i wyłączył komputer, wyrzucając Joachima i Mędrca ze swojej głowy.
Przyda ci się trochę odpoczynku, staruszku. Na razie idę się zdrzemnąć, ale gdy się tylko obudzę, weźmiemy się oboje ostro do roboty. Marcin uśmiechnął się do swoich myśli, głaszcząc czule starego laptopa, a potem w ubraniu rzucił się na łóżko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro