Rozdział 3
Zapach stajni mocniej wypełnił moje nozdrza, kiedy przekroczyłam próg budynku. Już dawno przestałam odczuwać tę woń jako przykrą. Przez lata człowiek jest w stanie przywyknąć do różnych, nawet początkowo nieprzyjemnych rzeczy, oswoić się z nimi, przyzwyczaić, a nawet je polubić. Tak było w moim przypadku. Moje pierwsze kroki pośród końskich boksów postawiłam mając siedem lat i naznaczone były krótkimi postojami na powstrzymanie odruchu wymiotnego. Teraz, po szesnastu latach potrafiłam odetchnąć pełną piersią wdychając charakterystyczny, amoniakowy zapach końskiego lokum. Kojarzył mi się tylko ze szczęściem, bo to właśnie przy Rufusie przeżyłam najpiękniejsze chwile mojego życia. O tak, byłam koniarą z krwi i kości.
Dzięki uchylonym okienkom wiosenny wiatr hulał beztrosko po boksach, owiewajac końskie grzbiety. Tu i ówdzie rozległo się ciche rżenie zaintrygowanych moim przyjściem zwierząt, ale ja zmierzałam tylko do jednego z nich. Dotarłam do ostatniego boksu i pchnęłam drewniane drzwi, wsuwając się do środka pomieszczenia. Było czyste i schludne, a do poidła ktoś nalał już wody, mimo że dochodziła dopiero szósta rano. Stajenny Maciek przykładał się do swojej pracy jak zwykle skrupulatnie.
— Witaj... — szepnęłam z uśmiechem, podchodząc do postawnego ogiera o maści przywodzącej na myśl dobrze wypieczony chleb. Na jego czole w cieniu błysnęła biała plama w kształcie grotu strzały. Wyciągnęłam rękę i poklepałam czule w tym miejscu, czując pod palcami miękkie włochate ciepło. Tak bardzo za tym tęskniłam. Każdy dzień bez mojego przyjaciela traktowałam jako dzień stracony, ale ostatnio nie miałam dla niego zbyt wiele czasu. Od śmierci taty byłam u Rufusa tylko kilka razy i to na chwilę. Ostatnio dosiadałam go podczas fatalnego w moim wykonaniu konkursu, po którym ojciec tak się załamał. Może to przez to tak trudno było mi wrócić do jazdy.
— Rufus... Jak się trzymasz, kochany? — zapytałam, kiedy pochylił łeb i otarł się o mnie. Usłyszałam przy uchu sapnięcie chrap i stuk podkutego kopyta o podłoże.
— Wiem, długo mnie nie było, stęskniłeś się? — mruczałam do mięciutkiego ucha.
Koń jakby potwierdzając moje słowa zarżał cicho i ze świstem smagnął ogonem. Obejęłam go za szyję i gładziłam po ciemnej jedwabistej grzywie, wyczesując palcami delikatnie pojedyncze kołtuny. Obecność Rufusa działała na mnie kojąco. Wszystkie troski natychmiast wyfrunęły gdzieś na zewnątrz i byłam tylko ja oraz mój wierny przyjaciel. Nigdy mnie nie zawiódł, rozumiał mnie bez słów i zawsze potrafił pocieszyć. Jak niby miałam go sprzedać? Jak miałam się z nim rozstać? Niestety groźba nieuchronnej sprzedaży mojego konia coraz częściej zaglądała mi w oczy. Nocami nie mogłam spać, bo dręczyły mnie koszmary, w których tracę Rufusa, a on trafia do miejsca, gdzie nie traktują go dobrze. Wątpiłam, żeby gdziekolwiek indziej czuł się jeszcze szczęśliwy. Tu był jego dom. Ja byłam jego rodziną od młodości. To prawie tak jakbym miała sprzedać obcym ludziom własnego brata.
— Wiesz, Rufi... Mamy w domu spore problemy — zaczęłam mu opowiadać, w międzyczasie chwytając zgrzebło żeby wyczesać zwierzęciu ogon. — Mówiłam ci, że tata odszedł. Zostawił nas z ogromnymi długami... — przerwałam, wzdychając głęboko żeby powstrzymać łzy. Zbyt dużo już ich ostatnio wylałam i postanowiłam sobie, że czas z tym Nie wiem, jak my to wszystko spłacimy — westchnęłam.
Rufus machnął ogonem i zarżał łagodnie, jakby chciał mnie pocieszyć. Poklepałam go po boku i przeciągnęłam narzędziem wzdłuż włosia.
— Nie mam przy tobie nic do roboty, co? — mruknęłam pod nosem. — Maciek zajmuje się tobą jak własną klaczą. Swoją drogą gdzie on się podziewa? Zwykle o tej porze daje wam jeść. Wyglądasz na głodnego.
Za sobą usłyszałam dźwięk kroków i do boksu wszedł starszy ode mnie raptem o rok chłopak, Maciej Oleszek. Pracował tu od kilku miesięcy i już zdążyliśmy się polubić.
— Cześć, Sara... — przywitał się i jak zwykle w mojej obecności zarumienił po same uszy.
— Cześć. Jak się masz, Maciek? — uśmiechnęłam się do niego, sięgając ręką nad końskim grzbietem żeby się przywitać.
— Ech... Jakoś leci — odparł, uścisnąwszy moją dłoń i jakby się zmieszał, bo chrząknął i podrapał się po gładkim podbródku.
Mimo że miał dwadzieścia cztery lata, to wciąż jego policzków nie porastał zarost, jedynie gdzieniegdzie widać było miękkie włoski. Maciek posiadał delikatną urodę i był wyjątkowo chudy, ale na koniach znał się jak mało kto i miał do nich dobrą rękę. Dobrze się dogadywaliśmy już od pierwszego dnia, kiedy zaczął pracować w stadninie. Wiadro z paszą zazgrzytało, gdy postawił je przy korycie.
— Przypomniałeś mi... — zawołałam, odwracając się po plecak.
Wyjęłam ze środka dorodne jabłko i włożyłam Rufusowi do pyska. Schrupał je z lubością, aż sok wyciekł spomiędzy jego zębów na deski.
— Nakarmiłem go w pierwszej kolejności — oznajmił Maciek nie patrząc mi w oczy dłużej niż ułamek sekundy. — Możesz już go wziąć na padok.
— Super, dziękuję ci — posłałam chłopakowi uśmiech wdzięczności i odwróciłam się po czaprak wiszący na haku.
— Daj, pomogę ci — powiedział szybko i wyjął mi materiał z rąk.
Z pomocą Maćka zarzuciłam siodło, zaciągnęłam popręg, dostosowałam długość strzemion i założyłam Rufusowi uzdę.
— No, gotowe, możemy iść na trawkę — rzuciłam i poklepałam Rufusa po zadzie.
— Uważaj, bo jest ślisko. Rosa jeszcze się utrzymuje — ostrzegł mnie Maciek, kiedy kroczyliśmy z Rufusem środkiem stajni ku wyjściu. — I załóż kask! — zawołał za mną i rzucił mi moje nakrycie głowy.
Chwyciłam w locie toczek i spełniłam prośbę Maćka. Nie lubiłam tych wszystkich ochraniaczy ale chłopak miał rację. Czasem głupi toczek mogł uratować od poważnego urazu przy ewentualnym upadku. Poprawiłam bryczesy i wsunęłam stopę w strzemię, a po chwili, podciągając się jednym zwinnym ruchem, przełożyłam nogę nad grzbietem konia, siadając wygodnie w siodle. Uderzyłam dwukrotnie stopami o koński bok, a Rufus ruszył stępem wzdłuż ogrodzenia.
— No, dalej, dalej — poganiałam go. Momentalnie przyspieszył do kłusa.
Zrobiłam ogierowi porządną rozgrzewkę aż pot zaczął parować z jego sierści. Tego było nam potrzeba. Podskakiwałam wraz z koniem, ciesząc się ze swobodnej jazdy w porannym słońcu. Trawa falowała łagodnie w powiewach wiatru, tak samo jak moje włosy zaplecione w luźnego kłosa. Poćwiczyliśmy dynamiczny bieg od początku do końca ogrodzenia i pokierowałam zwierzę do toru z przeszkodami. Dawno nie skakaliśmy i czułam dreszczyk emocji, kiedy koń zbliżał się do każdej ścianki.
— No, ostatni raz... Dasz radę, Rufi...
Rufus przeszedł płynnie do galopu i nagle auto przejechało bardzo szybko drogą oddaloną od padoku o jakieś sto metrów. Zazwyczaj z godnością ignorował przejeżdżające tamtędy samochody, jednak tym razem zarżał, zatrzymując się i stając gwałtownie dęba. Ledwo utrzymałam się w siodle.
— Co jest? Hej! — ofuknęłam go, czując że serce ze strachu niemal wyskoczyło mi z piersi.
Ogier nadal był niespokojny. Parskał i młócił ogonem, a kopytem orał w błocie.
— Dobra... Wracamy... — zacmokałam na konia.
Nagle mój telefon w kieszeni kamizelki zadzwonił i zawibrował głośno, a Rufus na ten dźwięk zerwał się do szaleńczego cwału. Zaskoczona jego niespodziewanym ruchem poleciałam do tyłu, boleśnie upadając na lewe ramię i biodro a na koniec jeszcze uderzyłam głową o podłoże, tak że aż mnie zamroczyło. Zawołałam Rufusa. Na szczęście zatrzymał się na końcu padoku.
— Sara! — usłyszałam krzyk dochodzący ze stajni.
Chwilę później Maciek podbiegł do mnie i pomógł mi podnieść się do pozycji siedzącej. Telefon wciąż dzwonił i dzwonił.
— Co się stało? — zapytał przejętym głosem. — Czemu Rufus cię zrzucił?
— Spłoszył się samochodem, a potem telefonem. To nic... Tylko się potłukłam. Parę siniaków to nic wielkiego— syknęłam, powstrzymując łzy.
Nie takie upadki przeżyłam w swojej jeździeckiej karierze. Czułam, że górna wargą puchnie mi i leci z niej krew. Otarłam ją rękawem i westchnęłam z ulgą. Dobrze, że zęby całe.
— Musi cię ktoś zbadać — nalegał Maciek, podając mi dłoń żebym mogła wstać. — Uderzyłaś bokiem twarzy, chyba przygryzłaś wargę... — syknął z troską. — Wydaje mi się, że na policzku będzie spory siniak. Lepiej przyłóż coś chłodnego, chodź...
Zignorowałam go chwilowo i sięgnęłam do kieszeni po telefon. Dzwoniła mama. Odebrałam jednym ruchem palca.
— Co tam, mamuś? Pali się czy jak? — zapytałam, nie mogąc ukryć zirytowania w głosie.
To nie była wina mamy, że Rufus się przestraszył ale mimo wszystko czułam irracjonalną złość na tę sytuację. Przelałam ją oczywiście na Bogu ducha winną mamę.
— Saruś... Zgodził się — oznajmiła mama uradowanym głosem.
— Co? O czym ty mówisz? — zapytałam, zastygając w bezruchu.
Mama westchnęła i zaczęła nawijać jak najęta:
— No jeszcze się pytasz? Emilka dzisiaj rano wszystko załatwiła. Akurat gdzieś jechał i dopadła go w bramie. Powiedziała mu kim jesteśmy i w jak trudnej sytuacji się znaleźliśmy, a on zgodził się porozmawiać. Widzisz? Mówiłam, że to dobry pomysł.
— Jeszcze na nic się nie zgodził. Tylko porozmawiać. Zresztą może tylko zbył tę Emilię, a ona uznała, że się zgodził — westchnęłam, sięgając palcami do nasady nosa bo zaczynało mi się kręcić w głowie.
— Dał jej wizytówkę, a ona przekazała mi numer. Od razu napisałam do niego SMS-a, i wiesz że odpisał? Napisał, że jutro o siedemnastej ma czas! Teraz trzeba kuć żelazo póki gorące. Przygotujesz się i pojedziesz do niego. Nie ma co się zastanawiać.
— Ale...
Rozłączyła się, a ja stałam jak słup, chłonąc informację, która raz po raz zalewała mnie lodowatym strumieniem szoku i niedowierzania. Nie mogłam uwierzyć, że to działo się naprawdę. Nie czułam już bólu po upadku. Nie słyszałam wyraźnie rżenia Rufusa, który podbiegł do mnie jakby wyczuwając mój dziwny stan. Nie mogłam pojąć, dlaczego Hektor Dahlke zgodził się na spotkanie. Z góry założyłam, że kompletnie nas oleje.
— Maciek... Zajmiesz się wieczorem Rufusem? — zapytałam nieobecnym tonem. — Muszę po południu wracać do domu.
— Jasne... Może nawet lepiej by było, jakbyś od razu pojechała. Tylko czy na pewno nic ci się nie stało?
— To tylko stłuczenie, naprawdę nic wielkiego — machnęłam ręką.
— No jak uważasz... Ale nie wygląda to dobrze, a już jutro to będziesz wyglądała jakby cię ktoś pobił.
Dotknęłam palcem spuchniętej wargi i odetchnęłam bezsilnie. Akurat dzisiaj musiało mi się to przydarzyć, przed samym wyjazdem do Dahlke... Cudownie.
— Jutro masz jakieś ważne spotkanie? — spytał Maciek dziwnym tonem.
— Tak. W sprawach powiedzmy że... Rodzinnych.
Wydawało mi się, że chyba słyszał moją rozmowę z mamą ale wyglądał, jakby nic z niej nie rozumiał. Ja sama nie byłam w stanie zebrać myśli. Czułam się jakby wpadły do kadzi z czarną smołą, topiąc się w jej gęstej otchłani. To chyba przez ten upadek.
Zaprowadziłam Rufusa do stajni i w zamyśleniu zabrałam się za doprowadzanie go do porządku po jeździe. Najpierw po kolei oczyściłam mu kopyta, dokładnie pozbywając się piachu i kamyków spomiędzy strzałek i podków. Rufus uwielbiał te kosmetyczne zabiegi i chętnie podawał nogi do pedicure'u, jak ja to nazywałam.
Że też Hektor Dahlke zgodził się na spotkanie... Dlaczego? Bałam się stanięcia z nim twarzą w twarz i zupełnie nie wiedziałam, co mam mu powiedzieć. Może zaproponuję mu, że postaram się jakoś odpracować, jeśli zgodzi się pożyczyć nam pieniądze na spłatę długów? Wątpiłam, żeby na to przystał ale to chyba było najmniej głupie posunięcie z możliwych. Bo co innego mogłabym powiedzieć?
A jak zapyta jakie mam kwalifikacje? Prawdę mówiąc całe życie poświęciłam pasji jeździectwa i zawsze myślałam, że z tym zwiążę swoją przyszłość zawodową. Idąc za głosem serca dwa lata temu ukończyłam kierunkek hipologia i jeździectwo, jeżdżąc zaocznie na zajęcia do Lublina. Trzy lata studiów pokazały mi, że trudno było połączyć treningi i wyjazdy na konkursy z jednoczesną nauką i egzaminami. Po obronie licencjatu dałam więc sobie spokój z dalszą edukacją, ale teraz docierało do mnie, że to był błąd. Zamknęłam sobie rozwój w innych kierunkach. Postawiłam wszystko na jedną kartę. I czułam się przegrana... Moje koleżanki z liceum kończyły właśnie studia, broniąc dyplomów, z których mogły być dumne, a ja? Miałam na koncie kilkanaście wygranych zawodów, co owszem, w naszych kręgach było pewną nobilitacją i pozwalało mi wówczas wierzyć, że to ma sens. Zarabiałam pieniądze, robiłam to co kocham i byłam w tym dobra. Teraz, w obliczu problemów przed którymi stanęłam wszystko, co osiągnęłam i do czego dążyłam wydawało mi się pozbawione większego sensu.
Wzdychając z bezsilności zabrałam się za czyszczenie spoconej sierści słomą, a następnie wzięłam szczotkę, żeby wyczesać kurz. Powtarzałam automatycznie sekwencję ruchów. Raz pod włos i dwa razy z włosiem. Raz pod włos, i dwa razy z włosiem. Ta monotonna, ale satysfakcjonująca czynność zawsze mnie uspokajała. Od razu zaczęłam swobodniej oddychać i przestało mi tak mocno bić serce. Na koniec miękką szczotką wygładziłam sierść i rozczesałam zgrzebłem grzywę i ogon. Rufus wyglądał na wielce zadowolonego. Nawet żartobliwie szczypnął mnie wargami w ramię.
— I co myślisz? — zagadnęłam przyjaciela. — Mam jechać do tego całego Dahlke? Przecież to będzie jedna wielka kompromitacja i wstyd. Już sobie to wyobrażam i aż mnie trzęsie z zażenowania na samą myśl...
Rufus parsknął chrapami i zamachnął ogonem, uderzając mnie lekko w policzek.
— Czyli mówisz, że może nie będzie tak źle?
Koń pochylił łeb i zarzucił grzywą. Uznałam to za potwierdzenie. Cóż... Chyba nie było innego wyjścia. Może akurat jakoś się z nim dogadam. Westchnęłam, myjąc ręce w kraniku w kącie boksu. Co byłam w stanie zrobić, żeby Dahlke nam pomógł? Na co byłam gotowa się zgodzić? W żołądku poczułam nieprzyjemne wirowanie, kiedy przeszło mi do głowy coś niepokojącego. No bo co, jeśli zaproponuje mi coś zdrożnego? Co jeśli będzie oczekiwał jakiejś niemoralnej formy wdzięczności? Nie... Niemożliwe. Ludzie nie robią takich rzeczy, prawda? To tylko w książkach i filmach występują takie akcje. Nie w realnym życiu. Nie posunąłby się do czegoś takiego.
Przed oczami stanęła mi twarz Hektora Dahlke i znów zawirowało mi w brzuchu ze strachu. Zdałam sobie sprawę, że cała się trzęsłam. Przytuliłam Rufusa i godzinę później zostawiłam go w rękach Maćka, a sama wsiadłam do samochodu i odpaliłam silnik. Wyjechałam z terenu stadniny, zrobiłam zakupy zwracając uwagę na najniższe ceny i godzinę później zaparkowałam przed naszym domem. Wpadłam do środka, gdzie zrzuciłam z siebie wierzchnie ciuchy, na których osiadł zapach konia i zdjęłam sztyblety.
— No, jesteś wreszcie — przywitała mnie słabym głosem mama, stając w drzwiach salonu.
— Jestem — powiedziałam, przytulając mamę lekko. — Jak się czujesz? — zapytałam, widząc jej podkrążone oczy i bladość skóry.
— Dzisiaj słabo, koło południa spadło mi ciśnienie i tak jakoś... Może idź się przebrać i umyć, bo cuchniesz koniem...
— Wiem, idę zaraz pod prysznic. Tylko rozłożę zakupy.
Już się odwróciłam w stronę kuchni, ale mama mnie zatrzymała, przypatrując się uważnie mojej twarzy.
— Ale... A co tobie się stało? Spadłaś z konia? — westchnęła takim tonem, jakbym zrobiła to na własne życzenie.
— Tak. Trochę się potłukłam — rzuciłam wymijająco, starając się ukryć twarz z tej obitej strony.
Weszłam w pełnym napięcia milczeniu do kuchni i zaczęłam rozpakowywać siatkę z zakupami.
— No masz ci los. Akurat przed wyjazdem — Zdenerwowała się mama, podążając za mną. — Wyglądasz jakby ktoś cię pobił!
Było aż tak źle? Podeszłam do lustra wiszącego na narożnej szafce i przyjrzałam się sinemu opuchniętemu policzkowi i fioletowej, powiększonej dwukrotnie górnej wardze.
— Boże... — jęknęła mama. — Przyłóż szybko coś zimnego! Do jutra musi ci zejść ta opuchlizna!
Mama załamywała ręce cały wieczór, a ja siedziałam z woreczkiem strunowym wypełnionym lodem przyłożonym do policzka.
— Mamo, ale pomyśl, to wcale nie takie głupie... Z taką obitą facjatą bardziej wzbudzę jego litość — zażartowałam, ale mama rzuciła mi tylko ostre spojrzenie i zacisnęła usta.
— Miałaś jeden atut. Ładną buzię. A teraz co? — westchnęła i prawie się rozpłakała.
— Mamo... Jesteś niemożliwa. Nie mam siły się kłócić. Chcesz, to sama do niego pojedź — mruknęłam, sięgając po szklankę z wodą i tabletkę przeciwbólową.
— Wiesz, że lekarz mi zabronił ruszać się z domu. Mam leżeć i się nie denerwować. Ale jak tu się nie denerwować! — prychnęła i przyłożyła rękę do czoła. — Mam nadzieję, że przez noc ci to zejdzie.
Niestety rano mój stan był tylko trochę lepszy, ale co miałam zrobić? Zrezygnować? Nie mogłam tego przełożyć. W końcu to nam zależało na spotkaniu z Dahlke, a nie jemu. Zmieniając termin okazałabym brak szacunku. Znalazł dla nas czas, więc nie wypadało kręcić nosem. Trudno. Pojadę do niego z podbitym okiem. Zresztą od czego jest korektor? A już w ogóle to w tym wszystkim nie chodziło o mój wygląd, więc nie było sensu tym się zajmować. To mama robiła z igły widły.
Po południu ubrałam ciemnozieloną marynarkę i czarne spodnie, czyli mój sprawdzony na oficjalne okazje zestaw, zbesztana przez mamę nawaliłam kryjącego korektora na pół twarzy, kolejny raz przekonałam samą siebie, że wizyta u Hektora Dahlke ma sens, po czym w nawigację wpisałam adres jego rezydencji.
— Dobra... Nie mam nic do stracenia — szepnęłam pod nosem, ruszając spod domu.
Ta... Nie miałam nic do stracenia. Poza godnością. Czułam, że jadąc na to spotkanie właśnie ją tracę. Czułam się upokorzona samym tym planem, samą koniecznością wpadnięcia na tego typu pomysł. Proszenie kogokolwiek o pomoc zawsze wydawało mi się uwłaczające godności. Wyprostowałam się za kierownicą i obiecałam sobie, że zachowam tyle dumy, ile będzie się dało w tej sytuacji.
Kiedy już dojechałam do Konstancina, zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak. Coś dziwnego działo się z samochodem. Słyszałam z lewej strony stukot i rytmiczne dźwięki oraz lekkie wibracje całego pojazdu, zwłaszcza od strony przedniego lewego koła. Do miejsca docelowego został niecały kilometr i stwierdziłam, że przecież przejadę te paręset metrów, nie było sensu się zatrzymywać, skoro zostało już tak niewiele. Niestety to był błąd. Przemierzając luksusowe osiedle wąskimi uliczkami, przy ostrym skręcie w lewo samochód nagle gwałtownie osiadł z lewej strony i wypadłam na pobocze, lądując w bramie. Na szczęście stało się to na niewielkiej prędkości i jedynie tylko lekko mną szarpnęło. Samochód nie miał tyle szczęścia. Kiedy wysiadłam na zewnątrz zobaczyłam, że odpadło przednie koło, a sam przód samochodu ukryty częściowo w prześle zdewastowanej bramy jest zgięty w harmonijkę. Spod maski wydobywał się dym.
— Nosz szlag by to jasny trafił! — warknęłam i kopnęłam w bok auta. — Po prostu świetnie!
No cóż. Sądząc po tabliczce na ogrodzeniu dojechałam pod właściwy adres. Tylko w nienajlepszym stylu. Tak jakby jeździec wykonał dobry skok lądując z przewrotką na koński zad. Nota: trzy na dziesięć.
Wzięłam telefon i wybrałam numer właściciela posesji, do której prawie staranowałam bramę. Odebrał po jednym sygnale.
— Hektor Dahlke, słucham — usłyszałam jego niski głos i żołądek podszedł mi do gardła.
— Dzień dobry... — przywitałam się słabym głosem. — Sara Wodzyńska z tej strony...
— Tak... Byliśmy umówieni. Już pani jest?
— Tak. Tylko że...
— Tak?
Przełknęłam ślinę, opanowując trzęsący się głos.
— Przyjechałam, tylko... Bardzo przepraszam, ale tak się składa że rozwaliłam panu pół bramy wjazdowej...
Dahlke nic nie odpowiedział ale usłyszałam niskie gardłowe westchnięcie od którego ciarki przebiegły mi po plecach. Po chwili połączenie urwało się, a ja miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Tak, ziemio... Błagam. Rozstąp się i ukryj mnie przed gniewem tego człowieka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro