Rozdział piąty: Wybiła plaga
Do okien przywierały blade, ludzkie twarze w niemej zgrozie obserwując zwierzęcy przemarsz. Rzekę gryzoni, kotów oraz domowych lisów opływającą budynki, a także skamieniałe Damirę i Ursulę. Komendant nie potrzebowała komentarza swej młodej towarzyszki, aby wiedzieć, co to wszystko oznacza... Żeby zdawać sobie sprawę, że wyrok został już wydany i jest nieunikniony, nawet jeżeli katowski topór jeszcze nie opadł. Jeszcze.
Wiedziała też jeszcze jedną rzecz: dzisiejszy zwierzęcy pochód na dniach stanie się tabu. Jednym z tych prawdziwych i ważnych. Tych, o których wszyscy wiedzą, ale nikt nie mówi z powodu zabobonnego lęku. Tabu równie niezwykłym, jak niezwykła była dla zwykłych Kamulców ucieczka braci mniejszych... W końcu wydarzenie wyglądało na wyjęte z opowieści. Iście bajkowe, a przez to istotne. Znowu w bajkach i opowieściach wszystkie szczegóły są istotne. Nawet ona sama – stojąca wśród szczurzej rzeki komendant miasta Kościokamieniec panna Damira Murza. Była w tym momencie częścią opowieści, a do tego opowieści, która mogła rzutować na to jak ją będą postrzegać Kamulce.
Zacisnęła wargi w wyrazie determinacji. Prędzej skiśnie tu i teraz, niż da się zaszufladkować jako ta, która przerażona bezradnie stała i patrzyła. Jako kobietę strugającą odważną i dzielną, a tak naprawdę strachliwą starą pannę dającą się zaskoczyć byle szczurowi... Paru szczurom... No dobra, całemu mnóstwu szczurów, ale to też dobrze nie wygląda.
- Idziemy – warknęła, robiąc dziarsko krok naprzód, na co dziewczyna spojrzała na nią zaskoczona... Chociaż w spojrzeniu ciemnych oczu czaiła się też pewna podejrzliwość. – No co tak ślepia wybałuszasz? Ponoć chciałaś się o bakcylu dowiedzieć, z Hryciukiem pogadać. No chyba żeś szczura ni kota nigdy nie widziała...
Starając się nie patrzeć na biegające po między jej nogami zwierzęta, Damira kroczyła powoli, lecz pewnie w stronę piętrowego, przysadzistego budynku, który użyczyła lekarzom Car. Szczęśliwie te zręcznie schodziły jej z drogi. Widać były zbyt mądre, aby szukać zwady z człekiem, który zamiast uciekać od zagrożenia, zmierza w jego stronę. Niczym ćma w stronę płomienia.
Nim dobrnęła do pomalowanych na biało, ciężkich drzwi minęło około dziesięciu minut. Dziesięciu minut zakończonych silnym, aczkolwiek nie gwałtownym pukaniem. Naprawdę już dawno nie czuła takiej ulgi, jak na dźwięk odsuwanej zasuwy, jednak ze wszystkich sił nie dawała po sobie niczego poznać. W przeciwieństwie do Ostrawy, którego przestraszona twarz powitała ją w wejściu. Mężczyzna był blady jak ściana i wyglądał na niemal wstrząśniętego. Właściwie to nie dziwiła się mu. Cały ten zwierzęcy przemarsz czy raczej wymarsz otaczała swoista aura niezdrowej fantastyczności. Nieznanego. Czegoś... Czegoś zza kurtyny Rzeczywistości. Sama to wyczuwała, ale po tym, co przeżyła w domu Sevicków, ta odrobina nadnaturalności nie robiła na niej dużego wrażenia. Przynajmniej nie AŻ tak dużego.
- Wchodźcie, wchodźcie, szybko! – syknął.
Nie potrzebowała zachęty, Ursula zresztą również. Jak tylko znalazły się w ciepłym i bezpiecznym wnętrzu obie odetchnęły z ulgą. No może Damira nie do końca... Ostatnimi czasy cierpiała na nadmiar wrażeń, a każdy dzień utwierdzał ją w przekonaniu, że najgorsze dopiero przed nią. Jakaś jej część nieustannie była czujna i napięta, nawet teraz. Czuła się, jakby płynęła przez rwąca rzekę. Właśnie wystawiła głowę nad powierzchnię wody, żeby zaczerpnąć powietrza, ale do brzegu miała jeszcze daleko... Właściwie to nawet nie zmierzyła się z najgorszymi prądami.
- Na Boga, pani komendant! Co was napadło, żeby wychodzić w trakcie... Tego czegoś – zakrzyknął Ostrawa, przeczesując palcami liche włosy.
- Doktorze, zapewniam was, że wychodząc z domu nie planowałam natknąć się na szczurzą rzekę.
- Były tam też koty. I trochę lisów – dorzuciła Ursula, uśmiechając się dziwnie. Co jak co, ale dziewczyna wyjątkowo szybko dochodziła do siebie.
Ostrawa nie skomentował słów żadnej z nich tylko głośno westchnął. Zdawał się być bardziej podenerwowany nawet od Zukova, który sprzątał właśnie szkło ze stołów. Komendant przypuszczała, że młodzieniec przeżył swoje najgorsze chwile grozy w domu Isaevów, gdy zostawiła go na straży. Teraz, wśród próbek, wymazów, leków i aparatury miał poczucie stabilności, tego, że coś robi. Że walczy z niewidzialnym potworem czyhającym na nich wszystkich. Rozumiała to. Ona sama, od wizyty u Aleksandry, czuła, że ma kontrolę nad czymkolwiek tylko przebywając na komendzie, wydając rozkazy, wypełniając dokumenty, przesłuchując. Robiąc to, co mogła. To, co było w ludzkiej mocy.
Właśnie, aparatura. Rozejrzała się wokół ciekawie. Od zawsze podejrzewała, że między innymi w tym budynku Katarzyna ma jedną z swych nor, w których produkuje różne „zabawowe" proszki. Wszystko wskazywało na to, że miała rację. Wyłożone ceramicznymi płytami stoły, mikroskopy, szkło laboratoryjne, destylatory i inne pełne szklanych rurek i gumowych wężyków aparaty wyglądające jak żywcem wyjęte z pracowni jakiegoś powieściowego, szalonego naukowca. Do tego wyłożona płytami podłoga, ściany i dopracowana wentylacja, tak aby urzędujący tu ludzie nazbyt długo nie musieli wdychać chemicznych wyziewów.... Chociaż po prawdzie powietrze na zewnątrz i tak było pełne różnych świństw, więc niewiele dawała. Nie, w praktycznym ujęciu.
Przez chwilę jej spojrzenie zatrzymało się na Hryciuku. Sędziwy lekarz, wyraźnie przemęczony, siedział przy jednym ze stołów, przed stertą papierów i wyraźnie zamyślony wyglądał przez okno. W przeciwieństwie do swoich kolegów nie sprawiał wrażenia w najmniejszym stopniu zdenerwowanego. Z otoczonych sińcem niewyspania oczu promieniował swego rodzaju łagodny spokój wzbogacony odrobiną trudnego do określenia smutku. Podobne spojrzenie miał Zuber, kiedy pierwszy raz go zobaczyła. Czuła, że coś łączy doktora i dziwacznego przybysza, niestety wątpiła, aby zechciał jej to wyjawić. Na pewno nie przy pozostałych lekarzach.
- Nic wam się nie stało? – zapytał Zukov, przyglądając się jej i od czasu do czasu zerkając ze swego rodzaju nerwowością na Ursulę. Damirę ogarnęło jakieś-takie dziwne przeczucie, że nastolatka już zdołała zajść lekarzowi za skórę.
- Nie, wszystko dobrze, jednakże dziękuję za troskę. Szczęśliwie cała ta menażeria była bardziej zainteresowana ucieczką niż podgryzaniem starej baby i dziewuchy.
- Jak rozumiem przyszliście pani sprawdzić wyniki naszej pracy? Znaczy... Posłuchać o nich?
- Zgadliście... Chociaż to nie była trudna zagadka. Byłabym wdzięczna za wytłumaczenie mi wszystkiego w miarę ludzkim językiem – mruknęła siadając ciężko na niewygodnym, drewnianym krzesełku o obrotowym siedzisku. – Byłabym też zobowiązana, gdyby się znalazł kubek czegoś cieplejszego, pieruńsko dzisiaj zimno.
Słysząc prośbę o „kubek czegoś ciepłego" doktor Hryciuk wstał i mrucząc pod nosem, że coś się pewnie znajdzie, ruszył z stronę w połowie przeszklonych, ciężkich, białych drzwi. Cały czas sprawiał wrażenie nieco nieobecnego i pogrążonego we własnych myślach. Nie wyglądał na zainteresowanego ani jej przybyciem, ani uważnie obserwującą go Ursulą, ani tym, co mają im do powiedzenia jego koledzy...
Koledzy... właściwie to trudno rzec, że Ostrawa miał coś do powiedzenia, bo rzadko się odzywał. Od zawsze nie był dobry w kontaktach z ludźmi, ani szczególnie elokwentny, chociaż na ogół można go określić jako życzliwą i sympatyczną postać. W każdym razie, gdy przychodziło do jakichkolwiek wystąpień, pozwalał mówić innym, a sam krył się w cieniu... Przynajmniej dopóty jego interwencja nie była potrzebna. W trakcie starcia z magistracie ze wzburzonymi Kamulcami, głośno i wyraźnie wsparł ją i radę miasta. Jego blada, okrągła twarz miała wtedy taki niezwykle poważny, stanowczy jak nic innego, srogi wyraz...
Potrząsnęła głową, skupiając się przede wszystkim, nad tym, co mówił Zukov, bo też mówił nader interesujące rzeczy... Przynajmniej, jeżeli założyć, że choroba przebiegała u ludzi tak samo, jak u szczurów, na których przeprowadzano badania. Założenie to, według doktorów, było niemal pewne, gdyż sekcje zwłok zainfekowanych gryzoni i ludzkich ofiar mikroba wyglądały identycznie - te same zniszczenia w organizmie. Zresztą pozostawiony przez Zubera struś Kozlova miał podobne objawy post mortem. Oczywiście podobieństwa na tym się nie kończyły. Szczury, po zainfekowaniu ich bakterią, wykazywały podobny do ludzi zestaw zachowań. Agresję. Póki miały z kim walczyć, agresję wobec innych osobników własnego bądź nie gatunku, nie wyłączając z tego ludzi. Natomiast, gdy zostawały odseparowane od innych istot lub ich obrażenia były zbyt wielkie, aby mogły kontynuować boje, owa agresja przekształcała się w autoagresję. Zwierzęta okaleczały się, a przynajmniej próbowały, aż do momentu zgonu wywołanego zwykle albo wylewem, albo zawałem serca. „Pacjent" ginął przeciągu kilku godzin od momentu infekcji.
Przynajmniej tak było na początku. Bo, jak to określił Zukov, mikrob intensywnie ewoluował, a wraz z nim choroba. Otóż, o ile szczury zakażone „oryginalnym szczepem" zawsze przechodziły infekcję w identyczny sposób, minimalnie modyfikowany przez różnice osobnicze, jak waga, stan fizyczny czy odporność, to te zarażone przez zarażonych już nie. Każde kolejne „pokolenie" chorych żyło dłużej, zaś choroba nie atakowała tak intensywnie. Paradoksalnie nie była to dobra wiadomość.
Chorzy zainfekowani przez „udoskonalony" mikrob na początku nie dawali większych objawów, chociaż już zarażali. Bakterie rozsiewali poprzez sporadyczne kichnięcia i kaszlnięcia nie związane z żadnym wyraźnie widocznym stanem zapalnym. U ludzi śmiało można by je brać za efekt jakiegoś zewnętrznego podrażnienia, na przykład efekt suchości powietrza czy działanie kurzu. Dopiero potem dochodziły wysoka gorączka, krwawy kaszel i wielkie, nieustanne pragnienie. Koniec jednak wyglądał podobnie. Zapalenie mózgu, ataki agresji, autoagresja, a w końcu śmierć.
- Nie wygląda to dobrze – mruknęła pod nosem Damira, pochmurniejąc. Wieści były więcej niż złe. – Mieszkańcy dostający ataku paniki, bo ktoś kichnął, gotowi zabić za kaszlnięcie, a na koniec dostający szału na wskutek tego całego zapalenia. Zmieniający się w bestie do ostrzału jak zwierzęta zżeranie przez wściekliznę. Teraz nawet „dżumowa" strategia domowego aresztu może nie przynieść efektów. Jeżeli w rodzinie jedna osoba się pochoruje, to reszta, nawet gdyby zdołała przetrwać, i tak zginie, bo chory w pewnym momencie zamieni się w rozszalałego zabójcę. Ciekawe co teraz? Mamy porozdawać wszystkim broń, żeby odstrzelili chorego, jeżeli ten zacznie się zachowywać agresywnie? Już to widzę...
- Nie jest aż tak źle – zaoponował Zukov. – Nie daliście mi dokończyć. Zresztą wizja strzelania do członków rodziny zachodzi tylko w przypadku rodzin gnieżdżących się w jednoizbowych mieszkaniach, a w takich warunkach uniknięcie infekcji jest praktycznie niemożliwe... – chrząknął – Wiem, to nie zabrzmiało pocieszająco. W każdym razie jest dobra informacja. Leki działają. Znaczy przeciwzapalne i antybiotyki. Wydłużają życie chorych i nie dopuszczają do rozwinięcia się fazy agresji, niestety infekcja i tak kończy się zgonem. No i chorym w późniejszej fazie leki prawdopodobnie trzeba będzie podawać, bo będą zbyt wyczerpani, aby je samodzielnie przyjmować. Jeżeli zaś przestaną, nawet na końcowym etapie choroby, kiedy będą krańcowo wyczerpani, może wystąpić faza agresji, zaś ogarnięci gorączkowym szałem stają się niesłychanie żywotni... Chociaż bardzo krótkotrwale. Niestety aplikacja leków stanowi wysokie zagrożenie dla osoby je podającej, jeżeli jest zdrowa, bo bakterie przenoszą się drogą kropelkową. Jeżeli zorganizujemy jakiś szpital, trzeba byłoby urządzić to tak, żeby mniej chorzy opiekowali się tymi spoglądającymi już w otchłań grobu. Do tego trzeba wydać jakieś oświadczenie dla ludności, jak mają postępować, zadbać o dystrybucję wody... Jeżeli unikniemy paniki, być może uda się ocalić miasto, a nawet większość ludzi w nim.
- Z tym będzie trudno – mruknął ponuro Ostrawa. – Panika zawsze uderza, gdy grupa ludzi styka się z nieznanym zagrożeniem, a plaga dla Kościokamieńca jest czymś całkowicie obcym. Do tego sporym problemem są bezdomni czy też miejscy koczownicy. Im trudno będzie się trzymać wszelakich ustaleń, o upilnowaniu, żeby powłazili do jakich schronień i poddali się domowemu aresztowi nie wspominając. Z ich strony, zarówno dorosłych jak i dzieci, może spaść na nas największe zagrożenie. Gnający po ulicach obłąkańcy rzucający się na przechodniów, dobijający do drzwi, wybijający okna. Dwunogie, ogarnięte szaleńczą gorączką źródła zakażenia. Trzeba będzie do nich strzelać. Jak do wściekłych psów. Ścierwnicy czy też współcześni doktorzy plagi, których powołamy, będą musieli mieć broń. I stroje ochronne, zapobiegające nie tylko infekcji na wskutek wdychania morowego powietrza, ale też chroniące przed ugryzieniami i zadrapaniami. Och, no i jeszcze psy oraz te z lisów, które pozostały w zamknięciu, nie wspominając o bydle i innych zwierzętach. Skoro nawet szczury i kruki opuściły miasto... Znaczy opuszczają, to znak, że chodzący szał nie zna barier gatunkowych, a przynajmniej nie wśród ssaków i ptaków. W takim wypadku nawet zakażona kura może stanowić zagrożenie.
- Chodzący szał? – zapytała, jednocześnie przetwarzając usłyszane informacje. – Znaczy tak nazwaliście chorobę?
- Tak – skinął głową Zukov. – I tak, mości Ostrawa prawdę mówi, jednakże uważam, że domowy areszt to najlepsze i najskuteczniejsze rozwiązanie. Z tym, że należy usadzić nie tylko ludzi, a i zwierzęta. To „osadzonych" uchroni nie tylko przed wzajemnym zarażaniem się, ale też przed rozszalałymi zwierzętami i bezdomnymi grasującymi po ulicach. Areszt oraz dystrybucja leków. Zaś co do doktorów plagi... No cóż, to prawda, będą musieli być uzbrojeni i dość krwawo rozprawiać się z osobami w szale. Jednakże, jeżeli weźmie się pod uwagę to, do czego ów może doprowadzić, będzie to akt litości.
- Zapominacie jeszcze o dwóch rzeczach. – Zauważył Ostrawa. – Woda...
- Nie zapominam, aktualizowałem plan awaryjny na bieżąco. – Zukov westchnął ciężko. Najwyraźniej nagły pesymizm starszego kolegi irytował go. – Trzeba będzie chronić główne źródła wody pitnej. O ile ta nie jest źródłem zakażenia, to niestety na dniach może się nim stać. Wystarczy tylko, że jakiś zainfekowany wpadnie do studni. Zimna woda powinna pozwolić przetrwać bakteriom stosunkowo długi czas, a co za tym idzie... No cóż, sami wiecie. Poza tym musimy znaleźć pierwotne źródło bakterii. Musi być jakiś nosiciel, zarazek nie mógł się w końcu wziąć znikąd, prawda? Znalezienie nosiciela powinno być naszym głównym celem. Szkopuł w tym, że może być nim ktokolwiek lub cokolwiek. Ssak, ptak, człowiek...
- Znalezienie nosiciela. Brzmi jak robota detektywistyczna, znaczy policyjna. – Uśmiechnęła się półgębkiem, jednocześnie mając potwornie złe przeczucia, co do tego źródła zarazy. – Coś dla mnie. Właściwie mam pewne podejrzenia, co do możliwego źródła choroby, chociaż ni w ząb nie składa się ono z waszą charakterystyką naszego zjadliwego bakcyla.
Ostrawa spojrzał na nią zaskoczony, a w międzyczasie zza zamkniętych drzwi wrócił Hryciuk niosąc tacę pełną parujących kubków. Niemal natychmiast przy starcu stanęła Ursula, nie tyle zwabiona perspektywą napitku, co szukająca towarzystwa sędziwego doktora. Wyraźnie miała wobec niego i Zubera swoje własne plany.
- Jakie podejrzenia? – zapytał Ostrawa.
Damira wyjaśniła doktorom i – nieco wbrew swojej woli – Ursuli sytuację z Hovką i tajemniczą kradzieżą pojemników oraz poruszeniem jakie owa wywołała w magistracie, a także charakter osób poruszonych. Teoretycznie niezbyt znaczących, ale jednocześnie nie do ruszenia. Doktorzy, za wyjątkiem zachowującego dziwne, wręcz nienaturalne jak na siebie milczenie Hryciuka, nie wydawali się przekonani. Wręcz nie widzieli żadnego powiązania, a we wszystkim upatrywali jedynie tragicznego zbiegu okoliczności. Przypadku.
- Szacowna pani komendant ma rację – rozległo się ze strony wąskich schodów prowadzących na piętro budynku. – Tego typu „zbiegi okoliczności" raczej się nie zdarzają. Oczywiście mogłabym teraz zwrócić oczy ku naszym przybyszom, czyli wam mości Zukovie oraz rzecz jasna Zuberowi, lecz na razie nikt przebywający w waszym towarzystwie się nie pochorował... A to byłoby nie do uniknięcia, gdybyście byli nosicielami. Zatem to raczej nie wasza robota, chociaż większość Kamulców może chcieć właśnie tak widzieć sprawę. Natomiast jedynym dziwnym i prawdziwie niepokojącym zajściem w ostatnich dniach, nie licząc samych zakażeń, była sprawa kradzieży, która poprowadziła naszą przedstawicielkę prawa do martwego Hovki.
Damira odwróciła się spoglądając w twarz odzianej w laboratoryjny fartuch Katarzynie Car, która wyjątkowo nie nosiła swej maski roszczeniowej ignorantki. Oczy kobiety płonęły zimnym blaskiem, a jej krągłe oblicze wyginał dziwny, chytry, a zarazem ponury grymas. Komendant poczuła się, jakby ktoś wymierzył jej policzek. W końcu kobieta od lat była jej wrogiem, nieuchwytną przestępczynią działającą na szeroką skalę, rozprowadzającą po mieście świństwa niszczące umysły i ciała. Doktorzy powinni ostrzec ją o obecności farmaceutki, nawet jeżeli ta nieoczekiwanie wzięła jej stronę.
- Nie ma dowodów... - zaczął Ostrawa.
- To nie problem – mruknęła Damira, aczkolwiek bardziej przypominało to warknięcie. – Pani Car doskonale wie, że brak dowodów nie oznacza, że nie doszło do zbrodni.
Ciężar tych słów i ich nie tak bardzo ukryte znaczenie wypełniły laboratorium gęstą atmosferą, którą wyczuli dosłownie wszyscy. Biedny Ostrawa patrzył to na jedną, to na drugą kobietę, wyraźnie niezadowolony ze swego miejsca między nimi. Czuł się jak między młotem a kowadłem. Z kolei Ursula wyglądała na zainteresowaną. Miała minę, jakby z chęcią pooglądała sobie solidną dawkę przemocy w wykonaniu tak znamienitych person jak komendant i władczyni miejscowego przemysłu farmaceutycznego a zarazem członkini rady miejskiej.
Niedoczekanie.
- Panno komendant, chyba nie zamierzacie w takiej sytuacji drzeć kotów o byle co, prawda? – zapytała Car. – W końcu mamy poważniejsze rzeczy na głowie, niż wasze podejrzenia tudzież niechęć w stosunku do mojej skromnej osoby, prawda?
- Nie ujęłabym tego w równie lekkich słowach, aczkolwiek istotnie, pora jest nieodpowiednia do waśni. Jednakże nie dziwcie mi się, że jestem nieprzyjemnie zaskoczona, w odwrotnej sytuacji, sami bylibyście – mruknęła krzyżując ręce na piersi i mierząc Car badawczym, nieprzychylnym, ale spokojnym spojrzeniem. Mogła jej nie lubić, uważać za przeciwniczkę, ale na swój sposób szanowała. Ceniła jej intelekt, chytrość i instynkt. Wiedziała też, jak cennym sojusznikiem może być w nadchodzących dniach. W końcu to między innymi ona pomogła usadzić wzburzonych Kamulców. Nikt, ale to nikt, kiedy zaraza czyhała za progiem, nie chciał mieć na pieńku z kobietą, która odpowiadała za produkcję i dystrybucję leków w mieście. – Swoją drogą z chęcią dowiedziałabym się, co tu robicie?
- Trzymam rękę na pulsie i, podobnie jak wy, pracuję – odpowiedziała, splatając dłonie za plecami. Zupełnie jakby chciała przeciwstawić swe gesty tym Damiry. – Miasto stanęło pod ścianą, plaga nadejdzie. Ten zwierzęcy przemarsz pod oknami tylko to potwierdza, chociaż, odkąd powiadomiliście radę o zagrożeniu, wiedziałam, że nie ma od niego ucieczki. Odkąd uścisk zimy stężał panuje tu ta atmosfera... Atmosfera wyczekiwania na najgorsze. A z najgorszym trzeba walczyć. Dlatego ja i paru moich ludzi, odkąd doktorzy zaczęli badać naszego mikroskopijnego przeciwnika pracuje wraz z nimi nad remedium. Niestety na razie bezowocnie. Oczywiście mamy pewne sukcesy, lecz niestety na razie nie zdołaliśmy wytworzyć niczego, co pozwoliłoby zwalczyć mikroba... przynajmniej nie tak, by utrzymać chorego przy życiu. Jednak nie poddajemy się.
Damira skinęła głową. No tak, Katarzyna, podobnie jak wszyscy mieszkańcy, była tu uwięziona, więc i jej zależało na pozbyciu się zarazy. Poza tym na swój sposób zawsze dbała o Kościokamieniec. Tak, jej sługusy produkowały i rozprowadzały chemiczne świństwa po mieście, ale również produkowała i dystrybuowała leki. Naprawdę dobre leki w rozsądnych cenach. Medykamenty ratujące życie. Nim położyła rękę na przemyśle farmaceutycznym, nie wyglądało to wszystko szczególnie wesoło. Biedacy umierali, bo nie stać ich było na fiolkę przedpotopowych tabletek. Poza tym, jeżeli o narkotykach mowa, zawsze pilnowała, żeby nie dystrybuowano ich wśród dzieci i nastolatków, zaś dorośli wiedzieli z czym się wiąże ich zażywanie i czynili to na własną odpowiedzialność. Do tego proszki Car nie uzależniały od razu, w przeciwieństwie do kolorowych pastylek swego czasu rozprowadzanych przez jej konkurencję, nim ją zlikwidowała. Jeżeli gliniarze znaleźli je na ulicach albo jakiegoś naćpanego szczeniaka, wiadomo było, że to robota kogoś innego. Wtedy wystarczyło sprawić, żeby wieści o wszystkim dotarły do jej uszu i niepokojący element znikał.
Kościokamieniec już od dłuższego czasu był miejscem, gdzie przestępcy na równi z funkcjonariuszami prawa dbali o sprawiedliwość. Głównie dlatego, że zdawali sobie sprawę z tego, iż dobro obywateli oznacza dobre funkcjonowanie miasta i ich dobrobyt. Klienci Car, znaczy wielbiciele jej nielegalnych proszków, zapewne byli w oczach magnatki jedynie słabym elementem, szkodnikami, które należy wytruć. Damira na swój sposób rozumiała to podejście, ale go nie akceptowała, chociaż na dobrą sprawę, wiedziała, że przez to spora część jej pracy, to nic innego, niż chronienie ludzi przed ich własną głupotą. Niestety, jeżeli ktoś naprawdę postanowił zniszczyć sobie życie, nic nie mogła na to poradzić. Nie kupił proszków od Car, to nawdychał się kleju, sięgnął po wyciąg z piołunu, najadł „specjalnych" grzybów bądź klasycznie zapił na śmierć. Sposobów nie brakowało.
- Rozsądnie. Współpraca w ciężkich czasach jest niezwykle ważna, a my jako osoby znane i darzone szacunkiem przez różne środowiska, powinnyśmy służyć społeczeństwu za przykład – mruknęła Damira, zdając sobie sprawę, że zarówno jej postawa jak i ton głosu jasno świadczą, iż nie jest z tego powodu szczęśliwa.
- Czyżby szacowna komendant mi nie ufała? – mruknęła rozbawiona Car.
Rozbawienie i pewność siebie kobiety irytowały Murzę, głównie dlatego, że farmaceutce było łatwiej podjąć współpracę niż jej. Rozumiała nawet dlaczego – Car nigdy nie uważała jej za wroga ani nawet pełnoetatową przeciwniczkę. Oczywiście chroniła swoje tyły, zacierając ślady po nielegalnej działalności i pilnowała, aby nie dać się na niczym przyłapać, nieustannie walcząc z nią na umysły, lecz wyraźnie nie uważała tego za walkę, może jedynie za grę. Grę, w której przegrana wiązałaby się jedynie z niedogodnością więzienia. Niezbyt długotrwałą, która nie stanowiłaby dla niej wielkiej przeszkody, aby kierować interesem zza krat i niezbyt zaszkodziła reputacji... Bo chociaż Car nie raz z rozmysłem udawała toporną ignorantkę, kiedy chciała, potrafiła wszystko zrobić z klasą. Nawet dać się zamknąć do kicia.
- Sądzę, doktorze Zukov, że w planie na czas plagi trza nam zabezpieczyć tereny rolne – ni z tego ni z owego odezwała się Ursula, wlepiając zamyślone spojrzenie w sufit, jakby ujrzała tam objawienie. – Puszkowanego żarcia jest tu całkiem sporo, ale i ono prędzej czy później się skończy. Im więcej gąb do wyżywienia, tym szybciej, a żywić trza będzie całe miasto, prawda? Tych wszystkich ludzi w chałupach pozawieranych. A po gospodarstwach i ziarno pochowane i plony, o zwierzętach nie wspominając. Trza byłoby, aby jakie płoty popostawiać, odgrodzić je, co by gospodarze mogli bezpiecznie dać gadzinie żryć i co by ich nic nie pozarażało... znaczy samych gospodarzy i zwierzęta. Inaczej będziem głodować. No, chyba, że już na początku tylu szlag trafi, że puszek to nam starczy i do lata.
Skończyła wypowiedź szerokim, na pozór bezmyślnym uśmiechem i niemożliwym do odczytania, niepokojącym spojrzeniem, które posłała młodemu lekarzowi. Ten jednak zdawał się nie widzieć dziwnej oprawy, w które ubrała swoje słowa. Bardziej skupił się na słowach jako takich, a wyraził to niezwłocznie chwytając za pióro i sięgając po papiery.
- Racja... I zabezpieczyć wszelkiego rodzaju składy żywności, zarówno przed rabunkiem jak i skażeniem. Trzeba je uszczelnić zarówno na rzecz ludzi jak i szkodników... Chociaż te zdaje się w zupełności wymaszerowały z miasta, jednakże przezorny zawsze ubezpieczony. Dziękuję za sugestię... panienko.
„Panienko" z trudem przecisnęło się przez gardło doktora, mimo jego autentycznej wdzięczności. Komendant zaczęła się po raz kolejny zastanawiać, czym dziewczyna tak bardzo podpadła Zukovowi. W końcu nawet w stosunku do Zubera, do którego zdawał się żywić przybierająca na sile niechęć, wszelkiego rodzaju zwroty grzecznościowe przychodziły mu z lekkością godną prawdziwego gentelmana. Znowu w przypadku „panienki''... Może chodziło nie tylko o to, co mu uczyniła, ale też o sumę jej zachowania i powierzchowności? W końcu określenie „panienka", kojarzące się z czymś kruchym i dziewczęcym, pasowało do Ursuli jak pięść do nosa. Właściwie nawet „kobieta", jeżeli ujmować stereotypowy wydźwięk tego słowa, zdawało się z nią rozmijać. Bardziej już pasowało „samica"... Samica bestii będącej krzyżówką człeka, niedźwiedzia i tura.
Damira westchnęła w myślach, przypominając sobie, że i ją samą zielarz ma w zwyczaju nazywać „panienką". Jednak, biorąc pod uwagę reakcje ludzi, nawet do niej – starej, czerstwej baby – określenie pasowało bardziej niż do jego protegowanej.
Słowa dziewczyny zwróciły uwagę nie tylko doktora, ale też i królowej farmaceutów. Car spojrzała na nią z zainteresowaniem, unosząc brew i nieco przekrzywiając głowę. Komendant nie potrafiła ocenić czy to dobrze czy źle. Z jednej strony warto byłoby, żeby ktoś miał na Ursulę oko, nawet jeżeli miałaby to być właśnie Car. Z drugiej, gdyby obie doszły do porozumienia... Cóż, dziewczyna sprawiała wrażenie osoby potrafiącej być wielce użyteczną, ale też mogącej sprawić wiele problemów. I to z premedytacją, szczególnie jeżeliby zdecydowała się służyć komuś trudnemu. Jednak wątpliwym było, aby zrezygnowała z protekcji zielarza, którego zdawała się darzyć wielkim szacunkiem. Szacunkiem podpartym tym, że najwyraźniej wiedziała o nim więcej niż inni. Na pewno więcej niż ona, a nawet Władka. Pytanie tylko co z Hryciukiem i Mrewką? Czy podzielił się z nimi swymi sekretami?
Zuber...
Po raz kolejny przypomniała sobie jego słowa „...Obserwujcie zwierzęta, a może i ludzi oraz wszelkiego rodzaju anomalie. Przede wszystkim jednak zwierzęta. Jeżeli zobaczycie coś niezwykłego, coś czego nie widzieliście nigdy ze strony braci mniejszych, możecie być pewną, że nieszczęście stanęło na progu i puka do drzwi...". Tak, nikt nie miał wątpliwości, że tylko krok dzieli miasto od wybuchu epidemii, jednak z której strony ta miała nadejść? Gdzie pierw postawi stopę?
Spojrzała przez okno. Upiorny pochód zwierzyny już przeszedł, zostawiając po sobie pamiątki w postaci sierści, nielicznych piór i odchodów. Jednak czy na pewno uciekły zwierzęta z CAŁEGO miasta? A jeżeli nawet, to gdzie to się zaczęło? Gdzie pierw szczury z przeraźliwym piskiem opuściły swe bezpieczne kanały, koty porzuciły ciepłe kąty, a żałobnie pokrakujące wrony i kruki wzbiły się w powietrze?
- Obserwujcie zwierzęta, a może i ludzi oraz wszelkiego rodzaju anomalie. Przede wszystkim jednak zwierzęta. Jeżeli zobaczycie coś niezwykłego, coś czego nie widzieliście nigdy ze strony braci mniejszych, możecie być pewną, że nieszczęście stanęło na progu i puka do drzwi – powiedziała, tym razem na głos, świadoma tego, że powtarza radę zielarza słowo w słowo. Ten mężczyzna, a właściwie to jeszcze chłopak, miał w sobie coś takiego, że niektórych jego wypowiedzi nie sposób było zapomnieć... Nawet jeżeli się bardzo chciało.
„...Rzeczywistość to zaledwie uszyty z dobrych życzeń i nadziei koc naciągnięty na głowę przerażonego dziecka, liczącego, że ów ochroni je przed potworami spod łóżka... A potwory są prawdziwe..."
Słowa zwróciły uwagę zebranych. Słysząc je, Ursula uśmiechnęła się chytrze, a zarazem ponuro, Ostrava zamrugał zaskoczony, zaś Zukov pobladł. Jedynie Hryciuk zdawał się nie przejmować.
- Skąd ta pokraczna porada panno Murza? – Car zmarszczyła brwi, spoglądając na nią badawczo. – Brzmi jak słowa nawiedzonego wieszcza.
- Poniekąd nimi jest – mruknęła Damira. – To porada naszego nowego zielarza, mości Zubera... I mając na uwadze przemarsz, którego ledwie chwilę temu byliśmy świadkami, zielarz może mieć rację. Niewykluczone, iż zwierzęta wyczuwają zarazę, a zatem, miejsce w którym rozpoczął się tenże niepospolity eksodus, może stanowić kryjówkę plagi...
- Kogoś zarażonego bądź bezobjawowego nosiciela rozwlekającego mikroba po mieście. – Zukov wyraźnie się ożywił, a jego twarz przybrała wyraz niezwykłej determinacji. – Trzeba poszukać tego miejsca, wypytać ludzi... Aczkolwiek muszę przyznać, iż zagadywanie nieznajomych w obecnej sytuacji może nie być szczególnie bezpieczne. Jednakże szansa na pochwycenie nosiciela... To byłby cudowny obrót spraw. Może, gdyby był człekiem, pozwoliłoby nam to opracować lek albo chociaż odizolować źródło choroby i ograniczyć jej rozprzestrzenianie się, a może nawet doprowadzić do rychłego wygaszenia. Szansa jest zbyt duża, aby ją przegapić. Zbyt wiele żyć może od niej zależeć...
Damira nie podzielała optymizmu doktora. Coś jej mówiło, że Zuber ma rację i plaga nadejdzie niezależnie od ich działań. Nie chciała tak myśleć, chciała wierzyć, że ma realny wpływ na nadchodzące wydarzenia, a nieszczęściu można zapobiec, jednakże nie potrafiła uciszyć tego głosu z tyłu głowy. Wspólnego szeptu podświadomości i instynktu mówiących, że chociaż większość nadchodzących wydarzeń pozostaje kwestią otwartą, zależną od ludzkich decyzji i wyborów, to wybuch epidemii już dawno został wpleciony w gobelin losu. Być może, gdyby nie czyjaś zła wola, zaraza objawiłaby się później, niewykluczone, że o całe dekady. Jednak w końcu pokazałaby swą szpetną twarz i wyciągnęła szponiastą dłoń po człowiecze życia, zabijając, łamiąc serca, wolę, doprowadzając do obłędu.
- Nawet jeżeli nie znajdziemy nosiciela, dotarcie do tego miejsca jest ważne, chociażby po to, aby jak najprędzej je odizolować, a na pobliskich mieszkańców nałożyć areszt domowy – mruknęła. – Powinno to jeżeli nie zapobiec wybuchowi zarazy, to chociaż ja spowolnić.
- Zgadza się, komendant ma rację – wsparła ją Car, ale zaraz po tym przyszpiliła młodego doktora stalowym spojrzeniem. – Jednakże nie wy pójdziecie poszukiwać kolebki zarazy, o co to, to nie. Jesteście światowi, jedynie wy macie jakieś większe pojęcie jak walczyć z plagą oraz szaleństwem jakie może wywołać w mieście. Narażenie waszego zdrowia byłoby idiotyzmem. Tak jak i narażenie zdrowia mości Murzy... Jednakże komendant raczej nie zdołam wyperswadować tejże eskapady...
- Zgadza się.
- Ja zaś biorę udział w produkcji i dystrybucji farmaceutyków, zaś obecny tu mości Ostrawa, jeżeli dojdzie do wybuchu epidemii, będzie pełnił rolę głównego medyka...
- Jeżeli macie zamiar mnie posłać z komendant, to was rozczaruję – burknęła Ursula, bezpardonowo przerywając farmaceutycznej magnatce. – Nie ma we mnie krzty bohaterstwa, jest za to sporo iście szczurzego instynktu... Który nakazuje opuścić czym prędzej pokład, w czym przeszkadza brak bliskiego lądu.
Car spojrzała na nią z ukosa, na co dziewczyna odpowiedziała krzywym, dość bezczelnym uśmiechem. Większość ludzi, kiedy Morfinowa Caryca zdejmowała maskę i wbijała w nich swe niemalże złociste oczy, ze zdenerwowaniem odwracała wzrok, ale nie Ursula. Przeciwnie. Zdawała się prowokować kobietę do pojedynku na spojrzenia, jednak Katarzyna miała zbyt dużo rozsądku, aby dać się wciągnąć w tę dziecinną gierkę... Przynajmniej przy ludziach.
- Nie, dziewczyno – prychnęła. – Na miejscu na nic się zdasz, bo nie posiadasz krztyny wiedzy medycznej ani...
- No, mości Katarzyno, tu bym polemizował – przerwał jej Hryciuk, a w jego głosie pobrzmiewał cień wesołości. – Dziewucha przetrwała sama na ulicach miasta, bez pomocy dziecięcych gangów, a mimo to silna i zdrowa jak tur. Ktoś taki musi znać się chociażby pobieżnie na sztuce leczenia. Poza tym młódka aspiruje na uczennicę mego zielarza, więc kto wie, co ów zdążył jej przekazać.
Ursula posłała Car zwycięskie spojrzenie i kolejny niezbyt przyjemny uśmiech. Z premedytacją drażniła Morfinową Carycę. Jednak ta, nie odpowiedziała gniewem, przeciwnie. W złoto-orzechowym oku błysnęło uznanie.
- Zatem, doktorze, nie pilnujecie, czego wasz nowy podopieczny uczy miejscową młodzież? – zapytała z lekkim przekąsem, zerkając zaczepnie na wiekowego lekarza. – A nuż rozpowiada o trujących ziołach, jak je łączyć i warzyć, i pewnego dnia, jeszcze nim nadejdzie plaga, obudzimy się wszyscy ścięci z nóg...? Czy może raczej nie obudzimy się wcale?
Z tonu kobiety Damira bez trudu wywnioskowała, że Car w najmniejszym stopniu nie wierzy w podobny scenariusz, aczkolwiek wyraźnie nie w smak jej, że nikt nie ma oka na Zubera. Młodzian wyraźnie budził w Morfinowej Carycy niepokój... W tej kwestii mogły sobie podać z nią ręce.
Ciekawe, czy podobnie jak w jej przypadku, niepokojowi Car również towarzyszyło wręcz irracjonalne zaufanie. Dziwna, niczym nieuzasadniona pewność, że Zuber nie jest wrogiem. Pewność tak dziwna, tak pozbawiona podstaw, że nie sposób jej dać wiarę, tak samo jak nie sposób jej odegnać.
- Ano, wiecie Katarzyno, ostatnimi czasy całe dnie siedzim tutaj, toteż naszemu młodzikowi patrzeć na ręce nie mam ani czasu, ani sposobności, ani nawet chęci – uśmiechnął się blado. – Jednak mam tyle rozsądku, by wiedzieć, iż to właśnie ja powinienem towarzyszyć mości Damirze w poszukiwaniu nory zarazy. W końcu i tak, ze względu na kruszącą me ciało starość, jużem jest nad grobem. Kiedy najgorsze przyjdzie, nawet jeżeli nie będę wśród pierwszych ofiar, to długo nie podołam lekarskim obowiązkom.
Car zamrugała, patrząc na niego.
- Jeżeli mogę sobie pozwolić na szczerość, nie miałam na myśli was, a jednego z naszych młodych pomocników. Dzieciaki, szczególnie te po dziesiątym roku życia, przejawiają niejednokrotnie większą żywotność i odporność niźli dorośli. Znów, jeżeli plaga nadejdzie, bezdomne dzieci będą jednymi z tych, którzy pierwsi zaczną ginąć. Zabijane nie przez zarazę, a oszalałych dorosłych oraz ścierwników, nie mogących na nie nałożyć aresztu domowego. No i wszystkich tych uważających, że lepiej pozbyć się bezdomnych znajd, niźli dzielić z nimi żywnością. W końcu lepiej żeby bezdomny dzieciuch zginął, aniżeli mój niedojadał, nieprawdaż?
Na chwilę zapadło ponure milczenie. Katarzyna miała racę – kiedy nadejdzie zaraza, lęk zacznie się rozlewać na ulicach, a zapasy będą ograniczone, więc bezdomne dzieci, w szczególności te młodsze, staną się pierwszymi ofiarami bratobójczej walki. Najsłabsze, nikomu niepotrzebne, nie mające schronienia będą stanowiły najłatwiejszy cel. Łatwiejszy niż dorośli bezdomni. Owszem, w normalnych warunkach co bardziej odpowiedzialni obywatele zaczęliby je bronić, ale podczas epidemii odpowiedzialni obywatele będą zamknięci w swych domach.
- Nie widzę związku – odezwał się po chwili Ostrawa. – Co ma wspólnego ponury los zdziczałych sierot z naszymi podopiecznymi?
- To, że wasi podopieczni sami są zdziczałymi sierotami i mają wśród nich przyjaciół, nieprawdaż doktorze? – mruknęła Ursula, przekrzywiając głowę. – Dlatego też odparcie zarazy jest dla nich ważne jak dla nikogo innego. Poza tym, jeżeli poprosilibyście jednego ze swych uczniów o pójście z panią komendant, zapewne wziąłby to, czy też wzięłaby, za ultimatum. Pójdziesz albo wystawiamy za drzwi. Znowu tracąc schronienie, wyżywienie i ciepły kąt w tych trudnych i niepewnych czasach... - uśmiechnęła się paskudnie. – Jestem gotowa pójść o zakład, że bojąc się konsekwencji , pomocnik zacząłby gorąco przekonywać, że właśnie tego chce. Że pragnie sprawdzić ślad z naszą nieocenioną komendant i zostać młodym bohaterem. Dać popis swym umiejętnościom i odwadze.
Ostrawa wyprostował się i ze swego rodzaju wyrzutem spojrzał na Katarzynę.
- Toż to podła manipulacja!
- Jedna z mniej podłych zagrywek, do których będziemy musieli się posunąć w najbliższej przyszłości, doktorze – oznajmiła spokojnie Car. – Ponura prawda jest taka, że w ciężkich czasach prawi ludzie potrafiący postępować tylko i wyłącznie moralnie są niezbyt użyteczni. To ironia losu, lecz dobro czasem potrafi wyrządzić więcej krzywdy niźli zło najgorszego sortu.
Damira nie potrafiła się z tym nie zgodzić. Dlatego ponuro skinęła głową.
- Owszem, dlatego będą, a właściwie to już są nam potrzebni jedni i drudzy. Prawi, aby dawać przykład i rozpraszać mroki szaleństwa blaskiem praworządności, rozsądku i życzliwości. Zrzeszać ludzi razem jako ludzi, a nie jako bestie pragnące żerować na drugich. Zaś ci o nieco elastyczniejszej moralności i giętkim języku po to, aby działać tam, gdzie rozsądek i poczucie wspólnoty nie mają mocy. Aby poskramiać bestie. No i po to, aby prawi nie musieli brudzić sobie rąk, bo raz splamionego wizerunku niemal nie sposób doczyścić.
Spojrzały na siebie nawzajem z Car. Doskonale wiedziały, której jaka rola przypadnie. Obie działały na granicy. Rzecz w tym, że i przez granicę, przez sam jej środeczek, przebiega jeszcze jedna granica. Każda z nich znajdowała się po przeciwnej stronie. Katarzyna manipulowała ludźmi, niejednokrotnie usuwała tych niewygodnych, szczególnie jeżeli mieli brudne ręce i bawiła się w szemrane interesy. Jednak, mimo tego nie krzywdziła niewinnych i trzymała przestępczość – a przynajmniej jej kontrolowaną przez siebie część – na łańcuchu, niczym kąsającego psa. Dbała też, aby inne „psy" nie panoszyły się po mieście. Damira niczym wygłodzona wilczyca tropiła łamiących prawo, dbała o spokój w mieście i z niezwykłą zażartością piętnowała domowych katów bez względu na ich wiek czy płeć. Niestety przy tym wszystkim czasem musiała się posuwać do działań nie do końca zgodnych z prawem, jak chociażby sięganie po pomoc dzieci teatru czy Hansa i Grety. Czasem też odwracała wzrok – bardzo rzadko, ale jednak. Mimo to była przy tym wszystkim niezwykle szczera. Nie oszukiwała, nie udawała kogoś kim nie jest, nie pociągała za cudze sznurki używając kłamstw, półsłówek i niedomówień. Owszem, nie o wszystkim mówiła, szczególnie kiedy nie musiała, ale mimo to trudno by znaleźć w mieście osobę równie szczerą jak ona.
Zdawały się zupełnie różne, jednak jedno łączyło ją i Katarzynę – obie działały na rzecz Kościokamieńca. Uzupełniały się... Pewnie dlatego właśnie Car zawsze ją wspierała. Szkoda tylko, że dopiero teraz, kiedy cały jej świat stawał na ostrzu noża, widziała wszystko tak dokładnie.
Swoją drogą Kościokamieniec zawsze był jakiś-taki dwoisty. Miasto lasu i stepu, oswojonych lisów i zdziczałych psów, niezwykłej architektury i wymykających się światowym idei oraz szczerzącego kły zabobonu. Potwornego, lecz zadbanego magistratu i pięknego, zapomnianego przez większą część roku teatru. Z jednej strony omijana przez historię dziura, z drugiej strony jedna z nielicznych miejscowości w kraju, którą w pełni skanalizowano i zaopatrzono w uliczne latarnie... Jednak nie w szpital czy więzienie. Do tego przecinająca je na pół rzeka zwana przez miejscowych Kręgosłupem. Ona i Katarzyna zdawały się tą dwoistość uzupełniać, podobnie jak obcy, Zukov i Zuber. Tak różni, a tak podobni.
Ciekawe czy podobna dwoistość jest naturą rzeczy, czy też wynikiem toczącego miasto cudu?
- Szczęśliwie tym razem, ingerencja żadnej ze stron nie jest potrzebna, gdyż sam dobrze znam swoje miejsce... Czy też raczej wiem jakie miejsce winien jestem zająć – mruknął stary doktor, niespiesznie wstając.
Zebrani w milczeniu obserwowali, jak zwolna podchodzi do wysokiego wieszaka, zdejmuje z niego pierw szalik, potem wełniany płaszcz, a w końcu czapkę-uszatkę. Ruchy miał pewne, spokojne, a w jasnym spojrzeniu nie sposób było się doszukać śladu lęku czy chociażby niepokoju. Właściwie jakby się rozpogodził. Otaczająca go aura trudnej do określenia melancholii uleciała.
Damira westchnęła. Wiedziała, że coś się musiało stać, jednak miała świadomość, że niczego nie wyciągnie z doktora w towarzystwie pozostałych. Poza tym chciała porozmawiać z nim o zielarzu... I może o Mrewce, bo zdaje się, że jego również gościł u siebie. Pytanie, co ci dwaj robili razem coraz bardziej ją dręczyło, tak jak to, jakim sposobem Zuber zdołał przekonać do siebie wyrzutka. No, teraz jeszcze do tego wszystkiego wmieszała się Ursula, jednak z jej wypowiedzi wnioskowała, że nie mieszka pod dachem doktora, no i jej cele wydawały się dość jasne. Wykorzystać znajomość z zielarzem tak bardzo, jak się tylko da... Pomagając mu, najlepiej tak skutecznie, aby przeżył, a potem zostać jego uczennicą. Natomiast motywy Mrewki stanowiły zagadkę. Owszem, sen w ciepłym, bezpiecznym kącie i pełna misa strawy każdego dnia stanowiły dla niego wizję nie do pogardzenia, jednak z natury był jak na wpół zdziczały kot. Mógł przyjść opróżnić miski, zdrzemnąć się, w podzięce ubić parę gryzoni, a mając dobry nastrój pozwolić musnąć się palcami po łebku, ale zamieszkać z kimś na stałe? Kimś nie będącym jego babką? O, co to, to nie... A przynajmniej tak uważała do tej pory.
Nie miała pojęcia, czym Zuber zdołał przekonać do siebie Johana, sprawić, żeby ten zaufał nie tylko jemu, ale też doktorowi. Kwestia ta coraz bardziej ją paliła.
Wyszła wraz z Hryciukiem na zewnątrz. Mimo iż pokrywający ulicę śnieg już dawno został porządnie ubity, zwierzęce łapy i pazury zdołały odbić na nim swój ślad.
- Przynajmniej będziemy wiedzieli, dokąd iść... Przynajmniej przez jakiś czas – mruknęła Damira. Zdawała sobie sprawę, że znalezienie miejsca, w którym rozpoczął się zwierzęcy eksodus nie będzie takie proste. Ślady pierwotnych uciekinierów zapewne plątały z tropami tych wszystkich stworzeń, które dopiero ostrzeżone zachowaniem swych braci postanowiły opuścić bezpieczne schronienia. Czy też raczej pozornie bezpieczne.
Ruszyli w kierunku przeciwnym do tropów. Śnieg skrzypiał pod ich stopami, rozbrzmiewając niemal jak huk pośród wszechogarniającej, nienaturalnej ciszy, przerywanej jedynie ich oddechami. Dopiero, gdy zwierzęcy lokatorzy Kościokamieńca zbiegli, zauważało się brak subtelnego tła dźwiękowego, które im towarzyszyło. Nawet kiedy siedziały zasępione i struchlałe w swych kątach dało je się słyszeć. Teraz, bez niego miasto zdawało się martwe niczym pusta, ślimacza muszla.
Damira zerknęła na idącego obok lekarza. Starzec zdawał się dość pogodny, aczkolwiek nadal dostrzegała w jego spojrzeniu pewną melancholię... A zarazem dziwne rozmarzenie. Niepokoiło ją to. Tak samo jak ta cholerna cisza.
Westchnęła w głębi duszy. Skoro zostali sam na sam wypadało, aby poruszyła temat zielarza... Tylko jak zacząć? Prosto z mostu, jak zwykła to robić, czy może tym razem zyska więcej obchodząc temat nieco dookoła?
Zdecydowała się na drugą opcję. Nie lubiła łapać innych za słówka, pruć ich fasady, zadając pytania nie tyczące tematu, ale wiele o nim mówiące. Nawet prowadząc śledztwa praktycznie nie używała podobnych metod woląc, aby podejrzany sam na siebie zastawił sidła, co było – jej zdaniem – o wiele uczciwsze. Jednak tym razem miała wrażenie, że towarzyszący jej starzec wymaga nieco... subtelności.
- Wydajecie się niezwykle spokojni doktorze – zaczęła. – Muszę przyznać, że macie nerw, tym bardziej, że lepiej niźli ja zdajecie sobie sprawę z czyhającej grozy.
- Bo też, pani komendant, już niewielu rzeczy mogę się obawiać... Może jedynie tego, że nasz mikroskopijny przeciwnik odbierze życie memu wnukowi albo jego zacnej matce. A zapobiec temu mogę jedynie stając naprzeciw mikroba i rzucając się na niego z całą mocą.
- A co z Zuberem? Wydajecie się przywiązani do jego osoby, zresztą nie tylko wy. Mrewka, jeżeli to, co rzece Ursula, jest prawdą, również wydaje się być pod jego... Wpływem. No i nie martwicie się o siebie? Przyznaję, że czasami zachowywaliście się dziwnie, stroniliście od ludzi, ale nigdy nie sprawialiście wrażenia kogoś, komu życie jest niemiłe.
- Makary jest zaradnym chłopcem – mówiąc to doktor uśmiechnął się nieco – możecie mi wierzyć, że plaga mu nie groźna. A Ursula jak i Johan doskonale wiedzą, że jedynie on może im pomóc przetrwać nadchodzącą próbę... Im i nie wykluczone, że całemu miastu, chociaż miasta sam nie ochroni. W końcu jest tylko jednym człekiem... Obcym pośród obcych. Poza tym pewne decyzje zdecydował się pozostawić właśnie w ich rękach. Ursulki i Johana. Twierdzi, że spośród wszystkich ludzi to właśnie odrzuceni powinni decydować o losach świata, który nimi wzgardził. Natomiast, co do mnie... – zamilkł na chwilę wzdychając ciężko. – Nie pozostały mi więcej niż trzy miesiące na tym padole łez, zatem winnym wykorzystać dany mi czas do cna. Najlepiej jak się da, zaś czyż jest lepszy sposób na wykorzystanie czasu niźli chronienie innych? Walka z bestią? Ratowanie życia i może odkupienie win?
- Odkupienie win? – Damira uniosła brew. Czyżby chodziło o jego dawny konflikt z synem? To dlaczego ten zerwał kontakt z ojcem i nie odezwał się do niego aż do swojej tragicznej śmierci w fabryce?
Doktor jakby zastanowił się nad czymś, a przez jego twarz przebiegł cień. W końcu westchnął, najwyraźniej podejmując jakąś decyzję.
- Wiecie pani komendant, że zabiłem własną żonę?
Damira poczuła się jakby ktoś wylał na nią znienacka kubeł zimnej wody. Doktor zabił swoją żonę? Przecież po mieście krążyły legendy o tym jak ją kochał, tym jak ją wspierał podczas choroby, jego załamaniu, gdy zginęła spadając ze schodów. Poza tym w Kościokamieńcu nie było większego obrońcy wszelakiego życia od Hryciuka. Lekarz nie tylko walczył z chorobami i ranami, nie tylko sprzeciwiał się tym, którzy podnosili rękę na drugiego człeka, ale też organicznie nie znosił zabijania i męczenia zwierząt bez potrzeby. Do tej pory Damira miała go za jednego z najlepszych ludzi, jakich znała... Owszem, jego usposobienie i zachowanie niejednokrotnie pozostawiały wiele do życzenia, czym przypominał swego zwierzaka, jednak „dobry" niekoniecznie oznacza „miły", prawda? Tymczasem teraz...
Widząc jej zmieszanie doktor uśmiechnął się gorzko. Smutno.
- W Kościokamieńcu panoszy się cud... a może nawet wiele cudów – rzekł, spoglądając przed siebie jakoś tak... Jeszcze nigdy nie wydawał się tak stary, tak strudzony. – Zaś cuda, wbrew powszechnej opinii nie są niczym dobrym. Niszczą, pożerają... A czasem i sprowadzają na ten świat swe potomstwo. Rzadziej rozdają dary, które zawsze koniec końców okazują się przekleństwami. Ja otrzymałem taką klątwę. Widząc rannego bądź chorego człeka zawsze dokładnie wiedziałem, co mu dolega, bez badania znałem jego stan, a zatem wiedziałem także jak mu pomóc. I czy w ogóle można. Wiedziałem także, w przypadku ludzi starych oraz przewlekle i nieuleczalnie chorych, kiedy ci opuszczą ziemski padół. Dlatego też tak szybko prześcignąłem mistrza Lebedeva, zaś mości Ostrawa nigdy mi nie dorównał i nawet, gdy niedomagania wieku starczego zaczęły mi przeszkadzać w kontynuowaniu praktyki, ludzie niechętnie go odwiedzali, preferując moje metody. Jednak czasem lepiej nie wiedzieć. Czasem lepiej do końca łudzić się nadzieją. Kiedy Tiana zachorowała... Cóż, od początku wiedziałem, że nie będzie można jej pomóc. Wyczuwałem, że nim minie rok zgaśnie, jak ta świeca na wietrze. Tyle starczyło, aby stłamsić mego ducha. Jednak potem, kiedy choroba postępowała, a objawy nasilały się... Mój dar mi mówił, że im dłużej Tiana będzie żyć, tym większe cierpienia ją czekają. Że zemrze chcąc krzyczeć z bólu, lecz nie potrafiąc, bo ciało złoży niemoc. Że katowana chorobą przez wiele tygodni nie zmruży oka, że nocne majaki i koszmary zaczną się jej mieszać z rzeczywistością. Oj tak, dokładnie wiedziałem, co zrobi jej choroba i jak to uczyni, a wiedząc to w przód nie potrafiłem... Nie potrafiłbym... - głos mu zadrżał. – Byłem słaby. Dlatego, gdy się zaczęło, gdy moja ukochana osłabła tak, że ledwie potrafiła chodzić, wiedziałem, że na dniach koszmar się zacznie... Jej katorga, a moja rozpacz. Dlatego... Dlatego powstrzymałem to w jedyny możliwy sposób. Kiedy moje biedactwo schodziło do piwniczki po butelkę wina, by alkohol chociaż w części uśmierzył jej boleść, popchnąłem ją. Spadła, złamała kark. Zginęła na miejscu.
Zamilkł na chwilę, a analityczny umysł Damiry zaczął układać wszelkie informacje o doktorze oraz zasłyszane pogłoski, plotki i opinie w logiczny obraz. Obraz, który niezbyt jej odpowiadał. Jednak ostatnimi czasy sama rzeczywistość jako taka nie budziła w niej entuzjazmu. Najbardziej mierżącą myślą była ta, że poza rzeczywistością jest jeszcze coś. Coś złowrogiego, niszczycielskiego, ale niekoniecznie złego. Coś zbyt wielkiego na maluczkie, ludzkie umysły. Coś co ponownie zwracało na siebie jej uwagę tym przeklętym, cholernym słowem „cud". Ostatnio, kiedykolwiek je go nie słyszała, miała ochotę splunąć.
- Źle uczyniłem, bardzo źle – podjął Hryciuk po paru minutach. – Owszem, oszczędziłem żonie cierpienia, lecz nie tylko odebrałem jej dni, które jeszcze miała przed sobą, ale i prawo wyboru. Zdecydowania o tym, czy chce żyć i jak chce umrzeć. Jednak zbyt się bałem. Bałem się przyznać do swego daru. Bałem się powiedzieć jej prawdę. Bałem się jej reakcji. A przez to... Kiedy podszedłem do ciała i odwróciłem je, zobaczyłem wyraz jej twarzy. To zaskoczenie, niedowierzanie i zawód. Wielkie, powoli gasnące rozczarowanie widoczne w pozbawionych życia oczach. Owszem, zabijając ją, oszczędziłem jej cierpienia. Jednakże sprawiłem również, że w ostatnich sekundach życia straciła do mnie wszelkie zaufanie i wiarę w moją miłość. Sprawiłem, że niejako utraciła najbliższą sobie osobę, mnie, a zatem i ja ją straciłem... Podwójnie. To była zdrada. Zdrada siebie samego i jej. Zdrada, której nie odpokutuję, lecz mogę chociaż nieznacznie zmniejszyć jej ciężar dopełniając przysięgi Hipokratesa i do ostatnich chwil służąc jako lekarz swym bliźnim. Lecząc, uśmierzając ból. Chroniąc. Tym bardziej, że wiem, iż niewiele czasu mi pozostało.
- Pański syn widział śmierć matki – Damira bardziej stwierdziła niż spytała, na co gorzki uśmiech wypełzł na twarz lekarza. – To od tego zaczął się wasz konflikt?
- Nie do końca. Widział mnie nad jej ciałem tuż po... jednak czy domyślił się, co tak naprawdę miało miejsce? – Westchnął i pokręcił głową. – Tego nie wiem i już nigdy się nie dowiem. Mogło tak być. Mógł też uznać, że Tiana sama rzuciła się ze schodów, a ja nie zdołałem jej powstrzymać. Ona... ona bardzo źle znosiła niemoc. Zawsze była taka samodzielna. Zaradna. Silniejsza od niejednego mężczyzny. Słabość sprawiała... No nie było to dla niej łatwe. Nie lubiła prosić o pomoc. Ceniła sobie swą siłę. Dlatego mogłaby chcieć ukrócić swe życie, nie chcąc pozostawać na cudzej łasce. Nie chcąc opieki, nie chcąc być ciężarem... Nawet dla męża i syna, a może szczególnie dla nich. Mógł też uznać, jak i pani szanowny ojciec, że Tiana zwyczajnie zasłabła na schodach i obwinić mnie jako jej lekarza, i opiekuna. W każdym razie, winę za śmierć ukochanej matki słusznie zrzucił na mnie. Jednak czy we właściwy sposób, przypisując właściwe okoliczności... Tego nie wiem. Tak jak i nie wiem czy to ważne. W końcu miał rację. To była moja wina.
Zacisnęła usta, biorąc głęboki wdech. Nie podobało jej się to. Wyznanie doktora stanowiło kolejną rzecz, która odkształciła jej obraz świata. Zmieniła to, co do tej pory uznawała za pewne, wyrywając dywanik spod stóp i sprawiając, że traciła równowagę... Jednak, w tym przypadku niejako sama sobie była winna. W końcu ludzie i pewność to oksymoron. Każdy człowiek miał jakiś sekret, każdy człowiek coś ukrywał. Przed innymi, a czasem i przed samym sobą. Hryciuk nie stanowił tu wyjątku, dlatego też jego spowiedź, chociaż zaskakująca, nie zaskakiwała. W końcu niejednokrotnie w obliczu nieuchronnej śmierci, chcąc ulżyć swemu sumieniu, trapiony przez nie człek wyznawał naprawdę straszliwe rzeczy. Rzeczy, o których myślał, że nigdy nie ujrzą światła dziennego... A czasem takie, które lepiej, żeby odeszły wraz z nim w niepamięć. Tak, przy niejednej grzesznej spowiedzi wyznanie doktora było ledwie zwykłą historyjką, bardziej smutną, niż straszną. Czy raczej byłoby historyjką bardziej smutną, niż straszną, gdyby nie ten cholerny cud. Nieznane wyglądające spod ludzkiej tragedii, jak robactwo wypełzające spod napoczętego przez siebie trupa.
- Cud. Dzieci cudu... Ciekawe rzeczy prawicie doktorze, bardzo ciekawe. Podobne do tych, które niedawno usłyszałam w teatrze – mruknęła, przeszywając doktora spojrzeniem.
Lekarz uśmiechnął się krzywo, jakby zawadiacko, a jego przymglone smutkiem oczy nieco się ożywiły.
- Ano, chyba nawet wiem o kim prawicie – rzekł, nieco weselej. – Makary otrzymał kilka dni temu niezwykłe zaproszenie na herbatkę od niejakiego Eryka Pana Teatru. Opisał mi go jako personę niezwykle ciekawą, wykształconą i o nienagannych manierach... i dość kontrowersyjnej urodzie. Biedny Johan co nieco z tego usłyszał i chyba zrobił się nieco zazdrosny, bo uznawał siebie za zielarskiego ulubieńca.
- Nie rozumiem, czemu waść jest tak wesoły. Jeżeli przekazał wam to co sama usłyszałam. To o cudach...
- Nie, nie przekazał. Makary trzyma mnie z dala od nadmiaru informacji twierdząc, że ten tylko by mnie unieszczęśliwił, a już dość wycierpiałem. W tym wypadku wierzę mu... Tak jak i sądzę, że kimkolwiek nie jest tenże Eryk, to wie o tym wszystkim mniej niż on... Aczkolwiek tu jedynie kieruję się przeczuciem, nie jakimiś konkretnymi przesłankami.
- To skąd...
- Panno komendant, nie żyjecie na tym świecie od wczoraj, prawda? Macie już swoje lata i jak każde niemłode drzewo, które od wielu lat rośnie w tym samym miejscu zapuściliście korzenie w głąb gruntu, nieprawdaż? I tak jak stare drzewo czujecie, co się kryje pod pożywną warstwą próchnicy i głębiej, pod skałami. Od dawna czujecie, że to miasto nie jest takie jak inne, czyż nie? I to nie ze względu na to, że nie ma tu żadnego wyznania, że architektura jest dziwaczna, a sam Kościokamieniec kwitnie na uboczu wszystkiego... Jest jakby osobną wyspą oddzieloną od reszty świata bezkresnymi stepami i lasami. A pamiętajcie, że w mieście jest wielu ludzi o wiele starszych od was, a nawet ode mnie. I wrażliwszych... Oraz tych utalentowanych. Wyczuwam cud. I nie tylko ja. Czuję tę przerażającą, wymykającą się rzeczywistości inność przenikającą samą istotę wszystkiego, co jest wokół. Nas, zwierząt, kamieni, gleby, wody i powietrza. I nie tylko ja. Na starość, jeżeli strudzony wiekiem umysł nie traci swej bystrości, oczy, nawet te już niedowidzące, otwierają się na to, co niewidzialne, a uszy na to, co niesłyszalne.
Zamilkła po raz kolejny, z pewną dozą lęku przypominając sobie bajki starej Agaty, zmarłej przed laty kobieciny handlującej cudownymi nalewkami na wszelkie dolegliwości i smakowitymi cukierkami z ziół, żywicy i innych niepospolitych składników. Chociaż bezdzietna i niezamężna, bardzo lubiła dzieci, którym niejednokrotnie opowiadała historie. Zaś kościokamieńskie dzieciaki najbardziej lubiły opowieści straszne, najlepiej o potworach, czarach i o krwi, a takich starowina mogła wymyślać bez liku. Plecione naprędce baśnie, które wcale nie brzmiały, jak wymysły. Słowa malujące w głowach obrazy, przez które nie można było spać po nocach, tak podobne do malunku z Sali Wniesień magistratu...
Przeszedł ją dreszcz. Wolała nie myśleć, co takiego mogły dostrzegać wyblakłe oczy wesołej staruszki.
„Naprawdę dziwię się, czemu ludzie nie porzucili tego przeklętego cudem miejsca. Zadupia nękanego przez kosmiczny koszmar, rzeczy Nieznane i Nienazwane" – pomyślała, ale zaraz potem się zreflektowała. Odpowiedź tkwiła w słowach doktora, w samym doktorze i w niej również. W końcu cud, inność zza kurtyny rzeczywistości, przerastała wszystko dookoła... Istotę wszystkiego dookoła. Jej istotę. Jego. Każdego, kogo znała, może za wyjątkiem Zukova i Zubera. Prawie nikt nie opuszczał Kościokamieńca, bo Kościokamieniec był ich częścią, a oni jego. Nawet ciągnący do szerokiego świata Wicia zawsze wracał niczym zły szeląg. Uwielbiał światowe miasta, ich nieustanny zamęt, ruch i nowości, a tu się nudził, czemu dawał wyraz wiecznie szukając kłopotów, jednak chyba nigdy nawet nie przyszło mu do głowy porzucić swej małej ojczyzny. Odciąć pępowiny. Pewnie, gdyby go o to zapytała, zacząłby opowiadać, że to ze względu na Wlada, że nie może przecież go zostawić, chociaż, tak po prawdzie, sprawiał bratu jedynie kłopoty. Właściwie to niejednokrotnie się zastanawiała, czy gdyby tych dwóch na dobre nie rozdzielić, nie wyszłoby im to na zdrowie. Zawsze, po powrocie ze świata, Wicia wydawał się jakiś taki spokojniejszy, a Wlad mniej skryty, a im dłużej byli ze sobą...
Cóż, nie jest tajemnicą, że wiele rodzeństw działa sobie na nerwy, a z wiekiem to się pogłębia, nawet jeżeli te się lubią i kochają. Sama tak miała ze swoim bratem – lubiła go, dałaby sobie rękę za niego obciąć, jednak nie odwiedzała go za często. Co prawda, kiedy wpadała zawsze było miło, ale wiedziała, że gdyby przychodziła codziennie, szybko przestałoby. Inna rzecz, że Wlad i Wicia mieli tak różne usposobienia, że dziwiła się, iż są w stanie wytrzymać pięć minut ze sobą.
Skrzypienie śniegu towarzyszyło jej rozmyślaniom. Doktor milczał, zapewne nie miał już zbyt wiele do powiedzenia, ona zaś przed zadaniem kolejnego pytania musiała sobie wszystko uporządkować. Pomyśleć, czego chce się jeszcze dowiedzieć i czego tak naprawdę już się dowiedziała. Poza tym... Poza tym mięli się dowiedzieć, gdzie się rozpoczął zwierzęcy eksodus, prawda? Dotrzeć do potencjalnego leża plagi.
Ludzi na ulicach nie było zbyt wielu. Wychodzili tylko ci, którzy musieli i kiedy musieli. Dzieciaki wracały ze szkoły do domów, dorośli szli z i do pracy, niektórzy musieli zrobić zakupy, inni załatwić pilne sprawy. Mimo to ulice niemal świeciły pustkami, a ci którzy je przemierzali przemykali od budynku do budynku jak cienie. Kryli się niczym drobne, futerkowe stworzenia widzące cień jastrzębia, zdjęte lękiem, że lada moment spadnie na nie śmierć z nieba.
Nic dziwnego, że zaczepiani i wypytywani reagowali nader nerwowo, tym bardziej, że nastał czas, kiedy nie ufa się cudzej bliskości. Czas, gdy czyjś dotyk, czyjś oddech na twarzy może przynieść zgubę. Co prawda, jak dotąd choroba pochłonęła jedynie troje ludzi, jednakże wszyscy woleli zachować ostrożność. Tak było dobrze. Obecnie jedynie ostrożność i rozsądna dawka lęku mogły ich ocalić. W tym lęku przed prawem i szacunku wobec niego, a przynajmniej przed tymi, którzy je reprezentowali. Dlatego też pytani udzielali odpowiedzi. Nerwowo, nad wyraz szybko i treściwie, ale zarazem grzecznie. Potem odchodzili, z ciekawością spoglądając za siebie, na komendant i lekarza, szukających CZEGOŚ...
Właściwie znaleźliby centrum eksodusu nie pytając. Zajęłoby im to więcej czasu, ale prędzej czy później doprowadziłaby ich tam zasysająca wręcz cisza. Owszem, w całym mieście ta dźwięczała wręcz przeraźliwie, zupełnie jakby wszelkie żywe stworzenie poza człekiem zniknęło z Kościokamieńca. Jednak najwyraźniej nie była to prawda – pewnie gdzieniegdzie na strychach czy w piwnicach zostały pojedyncze, wylęknione szczury i myszy. Możliwe też, że tłuste domowe koty uznały, iż mają jeszcze czas na ucieczkę, a posiadające swych właścicieli psy i lisy stepowe nie miały serca ich porzucić. No i ptaki. Mogły się gdzieś tam kryć, stwierdzając, że istot ze skrzydłami zaraza nie dosięgnie.
Jednak tam, gdzie zmierzali, do Ramienia, robotniczej dzielnicy zamieszkałej przez bogatszych pracowników miejscowych fabryk oraz pomniejszych rzemieślników i czeladników, nie ostało się chyba żadne zwierzę. Domy nie były tu tak bogate jak w Wątrobie czy nawet w obu Płucach, ale wszystkie aż lśniły czystością, zaś porządek zdawał się wręcz zatrważający. I nie chodziło jedynie o schludność, ale też... Cóż, w Ramieniu królowały symetria i geometria. Każdy dom wyglądał niemal identycznie jak ten obok, wszystko, co się dało, budowano na planie prostokąta o takich samych proporcjach. Mało tego, nawet kolory zdawały się zazębiać. Wszystkie ciepłe, nawet błękity, wszystkie o umiarkowanym wysyceniu. W efekcie okolica wabiła ludzi o szczególnych upodobaniach. Osoby porządne, żyjące według ścisłej rutyny i niezbyt plastyczne, a zatem i niezbyt odporne na zmiany... A przynajmniej takie, do których koniecznie trzeba się szybko dostosować. Dawało się to wyczuć w panującym wokół, trudnym do określenia napięciu, podkreślanym jeszcze przez tę przeraźliwą ciszę. Ciszę generowaną nie tylko przez brak braci mniejszych, a i ludzi, którzy zdawali się lękać wszelkich, nawet najdrobniejszych hałasów.
- To musi być coś tutaj – mruknęła Damira na poły do siebie, na poły do doktora. – Jeżeli zaraza ma rozum, to dobrze wybrała. Ludzie to co prawda rzeczowi, więc początkowo dostosują się do restrykcji, ale gdy te potrwają zbyt długo, a sprawy zaczną się sypać, powariują.
- Tak. Ludzie z Ramienia są jak szyba z bardzo grubego szkła. Odporna na początkowe uderzenia, ale gdy te następują raz po raz i stają się silniejsze, pęka z hukiem, kalecząc wszystkich wokół – mruknął doktor. – Niewykluczone, że jak ten i ów dozna załamania i dostanie szału, to nie sposób będzie go odróżnić od ogarniętego chorobowym amokiem.
Damira skinęła głową. Owszem, strasznie generalizowali, jednak starczyło, że co piąty mieszkaniec dzielnicy pasowałby do schematu... Co piąty, co szósty, nawet co ósmy byłby problemem.
Nagle, zalał ją niepokój. Coś... Coś tu nie pasowało. Na początku nie potrafiła określić do dokładnie, ale w końcu zaskoczyła. Dom z zielonymi okiennicami. Pokrywa stojącego przy nim śmietnika leżała porzucona obok kubła, zamiast spoczywać na nim, niewielka kapliczka ku czci bliżej nieokreślonego bóstewka została przewrócona, a wycieraczka do butów znacznie przekrzywiona. Podobny, lekki nieporządek w jakiejkolwiek innej dzielnicy, nawet Wątrobie, nie dziwiłby, ale tutaj... Tutaj był wręcz nie do pomyślenia. Tak jak to, że jeszcze żaden nadgorliwy sąsiad nie dobijał się do drzwi, żądając od właściciela uprzątnięcia „bałaganu".
Kwestia lęku przed chorobą czy może czegoś innego?
Szturchnęła doktora w ramię, pokazując mu dom, a ten skinął głową. Ruszyli w jego stronę, a Damira, chociaż zwykle tego nie robiła, ostrożnie namacała rewolwer pod płaszczem. Nie lubiła używać broni, unikała tego, jak tylko mogła, ale jeżeli coś się w tym domu działo... Cóż, szybka ręka i celny strzał w starciu z oszalałym zarażonym mogły zadecydować o jej ocaleniu. W końcu wystarczyło, żeby chory ją dotknął, napluł na nią... Starczył jeden błąd i mogła nie tylko sama sprowadzić na siebie śmierć, ale też rozwlec chorobę dalej.
Przełknęła nerwowo.
Gdy zbliżyli się do budynku, spostrzegła, że drzwi są uchylone. Zerknęła na Hryciuka, Hryciuk spojrzała na nią. Oboje pomyśleli o tym samym. A myśl ta brzmiała „błagam, aby to było włamanie". Jednak, jak to zwykle bywa, obojętny wszechświat miał gdzieś ich błagania.
Podeszli do drzwi. Z wewnątrz dobiegły ich głośnie, bezładne mamrotania, przerywane cichymi, urywanymi szlochami. Nie wróżyło to dobrze, oj nie. Dlatego też Damira, chcąc uniknąć zbędnego kontaktu z jakąkolwiek powierzchnią, rozchyliła drzwi, używając kolby pistoletu. Zawijasy nieznacznie zaskrzypiały, a drewniane skrzydło odsunęło się, ukazując obraz kuchni. Zapewne zwykle lśniące czystością pomieszczenie obecnie znajdowało się w opłakanym stanie. Podłogę zaścielały mąka i kasza, tu i ówdzie walały się szkło i porcelana oraz pozrywane znad okien, suszone miejscowym zwyczajem zioła. Pośród tego wszystkiego na pięknej malowanej ławie, przy wyszorowanym do białości stole kuliła się mniej-więcej trzydziestoletnia kobieta. Obejmując ramionami kolana bujała się w przód i tył, i bełkotała przy tym przeraźliwie. Jej twarz oraz przedramiona naznaczone były długimi, czerwonymi zadrapaniami. Zresztą i teraz z całej siły wbijała paznokcie w ręce.
Damira zaklęła pod nosem szpetnie. To jedyne, na co było ją w obecnej sytuacji stać.
Nagle ciszę wypełnioną jedynie monotonnym, nabrzmiałym szlochem mamrotaniem gospodyni rozdarł płacz dziecka na piętrze. O dziwo nie był przeraźliwy i donośny, jak to zwykle w przypadku dzieci bywa, ale jakiś taki... Umęczony i błagalny. Słysząc go Damira drgnęła, automatycznie spoglądając ku prowadzącym na górę schodom, lecz niemal natychmiast poczuła dłoń doktora na ramieniu.
- To zbyt niebezpieczne – usłyszała.
Skinęła nieznacznie głową. Owszem to było zbyt niebezpieczne, a ona nie była zwykłym, szeregowym policjantem, aby móc pozwolić sobie na brawurę. Zamiast tego musiała czym prędzej wyjść z tego przeklętego domu zarazy, zamknąć za sobą drzwi, a potem zabić je i okna szczelnie deskami tak, aby nikt ani nic nie wyszło ze środka. Skazać tę mamrocząca kobietę i jej płaczące dziecko na powolną i bolesną śmierć. Ich i wszystkich, którzy jeszcze przebywali wewnątrz budynku... O ile tacy byli.
Dalej sprawy potoczyły się błyskawicznie. Wywołali mieszkańców okolicznych domów, by pomogli uwięzić swoją sąsiadkę w jej domu. O dziwo nikt się nie sprzeciwiał, nikt nie wyraził też troski o los kobiety. Wszyscy jak jeden mąż złapali za młoty, deski i gwoździe, aby zamknąć bezcielesną groźbę w ceglanych murach, odgrodzić ją od siebie. Ich gorliwość niemal przerażała.
„Oby tylko żadnemu idiocie nie wpadło do głowy, aby podpalić dom, żeby puścić bakcyla z dymem. Co prawda wiatru nie ma, ale tu dom przy domie, sąsiednie zajmą się jak nic, a pożaru do szczęścia to nam tu nie trzeba" – pomyślała obserwując uwijających się jak w ukropie mieszczan.
„Ochotnikom" szybko pomogli przywołani przez posłańca policjanci i pierwsi członkowie patrolów plagi, wszyscy ubrani nader niecodziennie. Ich odzienie okrywały niezbyt grube, ale szerokie, skórzane płaszcze, takie które łatwo czyścić alkoholem, dłonie rękawice, a twarze maski gazowe. W trakcie wojny światowej, przywieziono ich tutaj cały wagon, nie wiadomo po co. Jakiś źle zapisany rozkaz, mylna dyspozycja i zamiast na front one oraz inny sprzęt trafiły do Kościokamieńca. Jednak Kamulce niechętnie wyzbywają się czegokolwiek, toteż militaria zapakowano do magazynów, a część do składzików magistratu, by tam cierpliwie czekały aż się przydadzą. Kto by przypuszczał, że stanie się to w takich okolicznościach.
Widok strzelb, ludzi w maskach i policjantów nie poprawił nastroju w Ramieniu i tak już pożeranym przez strach. Tym bardziej, że zgodnie z zaleceniami doktora Zukova czym prędzej zaczęto ludzi zamykać w domach, a dzielnicę objęto ścisłą kwarantanną. Ogłoszono, że każdy przebywający poza swym domem bez naprawdę ważkiego powodu poniesie poważne konsekwencje – aczkolwiek nie sprecyzowano jakie – a w razie niesubordynacji i ignorowania rozkazów może zostać nawet zastrzelony. Rozkazano także niezwłocznie informować o pojawieniu się w domu symptomów mogących świadczyć o pojawieniu się kroczącego szału. Wyjaśniono również zasady dystrybucji żywności oraz leków zapobiegających pojawieniu się fazy chorobowej agresji. Mieli je zażywać wszyscy, bez względu czy występowały u nich objawy czy nie. W końcu infekcja mogła się rozwinąć podczas snu, kiedy nie miałby ich kto zaobserwować i ostrzec władze o niebezpieczeństwie.
Nieprzyjemne, chociaż spodziewane odkrycie, cały ten zamęt, podejmowanie decyzji i tym podobne, odebrały Damirze większość sił. Kiedy po kilku nieznośnie długich godzinach wymarznięta wróciła do laboratorium, aby na szybko zamienić z doktorami i Katarzyną parę zdań, miała serdecznie dość. Nie pomogło jej to, że ledwie przekroczyła próg budynku, została niemal skąpana w alkoholu przez bojących się infekcji lekarzy. Wystarczyło pięć minut, aby zaczęła pachnieć gorzej niż gorzelnia i lękać odurzenia oparami spirytusu obficie ulatującymi z jej ciała i odzienia. Na domiar złego, właściwie daremnie przychodziła. Większość szczegółów lekarzom przekazali już posłańcy, a sami doktorzy nie mieli wiele więcej do dodania niż już wcześniej zostało powiedziane. Resztę rzeczy miano przedyskutować i uzgodnić dopiero jutro podczas specjalnego zebrania w magistracie.
Komendant nienawidziła spotkań z Radą Miasta i całej tej dyplomacji. Jednakże teraz u boku tejże niechęci, pojawiła się ciekawość. Ciekawość odnośnie tego, jak te wszystkie skaczące sobie do oczu szczury zachowają się w obliczu niewidzialnego wroga. Co się stanie, gdy ich serca ściśnie lęk, a jedynego ratunku przyjdzie im szukać we współpracy... Bo gdy miasto upadnie, trup zaścieli ulice. Jedynie nieliczni, ci silni i naprawdę wytrwali będą w stanie przeżyć koczując w opuszczonych budynkach, jedząc resztki i polując, a na wiosnę wyruszyć poprzez stepy i lasy ku najbliższej osadzie. Jednak ludzkość ma coś takiego w sobie, że nawet, gdy jedyna szansa na przetrwanie tkwi we współpracy, zawsze znajdą się tacy, którzy będą myśleć tylko o sobie. Zresztą nic dziwnego. Świadomość człowieka jest jego całym światem. Gdy gaśnie, gaśnie również wszystko, co człek znał i kochał, dlatego też egoizm jest wpisany głęboko w ludzką naturę.
Na odchodnym Car ukradkiem przekazała jej, aby jutro wpadła do niej po dwudziestej, a jeżeli wcześniej nie będzie mogła, nawet później. Damira wolała nie rozmyślać nad tym, czego może chcieć Morfinowa Caryca, aczkolwiek przypuszczała, że cokolwiek to nie jest, nie spodoba się jej. Nie, żeby zakładała, że Katarzyna chce czegoś złego, co to, to nie. Po prostu ich metody znacznie różniły się między sobą, co oznaczało nieuniknione tarcia. Nie wykluczała, że farmaceutyczka zechce ją wykorzystać jako narzędzie do „pociągania za cudze sznurki", a ona nie będzie mogła odmówić, kierując się dobrem ogółu.
Póki co jednak, musiała podziałać nie dla dobra ogółu, a zamkniętej grupy, która o ów ogół dbała... Naprawdę stanowczo zbyt długo odkładała tę wizytę, tym bardziej, że miała pocztę do przekazania Starszemu Bratu. No i poniekąd była wykonawczynią testamentu Aleksandry... Swoją drogą zastanawiało ją, jak na to wszystko zareagują Kamulce, aczkolwiek podejrzewała, że gdy... Że jeżeli plaga minie, nic już nie będzie takie samo jak kiedyś i niewykluczone, że tabu zacznie otwarcie przechadzać się ulicami miasta. Na razie bardziej musiała się przejmować tym, jak nowiny odbiorą dzieci teatru i ich niezwykły przywódca.
Zajrzała szybko do swojego mieszkania, aby zjeść coś na prętce i zabrać przesyłkę od Sevicków. Wsadziła kopertę za pazuchę, przyklepała i pewna, że nigdzie nie zgubi ciążącego jej niczym kamień pisma, ruszyła w stronę Płuca.
Na miejsce dotarła grubo po zmierzchu. Już wielokrotnie widziała teatr pogrążony w ciemnościach, kiedy to zdawał się nawiedzoną rezydencją dawno zmarłego obłąkańca, jednak nigdy przedtem nie robił aż tak złowieszczego wrażenia. A może wyglądał tak, jak zwykle, tylko była pod wpływem ostatnich wydarzeń? Albo chodziło po prostu o to, że teraz wiedziała kto w nim zamieszkuje...
Rozległo się donośne krakanie, na dźwięk którego podskoczyła w miejscu. Tuż obok siebie na metalowym ogrodzeniu dostrzegła wronę. Wronę siwą konkretnie, a te niemal nie zalatywały do Kościokamieńca. Mało tego, ptak miał niezwykłe jak na swój gatunek, szare oczy i wpatrywał się w nią bez śladu strachu. Właściwie to wyglądał na rozbawionego jej reakcją.
Zmarszczyła brwi. Szarooka, siwa wrona latająca po zmierzchu, podczas gdy większość zwierząt gwałtownie opuściła miasto? To było dziwne. Tak dziwne, że przekraczało ramy zwykłego przypadku, a jednocześnie nie dość, aby zacząć jakkolwiek działać. Zresztą co mogła zrobić z ptaszyskiem? Schwytać? Przecież miało skrzydła. Zastrzelić? No cóż, w ten sposób zmarnowałaby tylko kule nie dowiadując się niczego ważnego.
Wrona ponownie zakrakała, po czym spojrzała w kierunku teatru, jakby zawracając jej uwagę ku sprawom bieżącym. Damira westchnęła. Chociaż mimo aparycji Starszego Brata żywiła do niego trudną do określenia sympatię, naprawdę nie chciała wchodzić do środka. Może ze względu na czekający ją obowiązek, może dlatego, że rozmawiając z Erykiem przyznawała wyraźnie, że cała ta... Cała ta paranormalna otoczka plagi jest prawdą. A może zwyczajnie bała się tego, co może jej powiedzieć stwór, gdy zacznie go podpytywać...
Naprawdę, rzadko się jej to zdarzało, ale żałowała, że nie jest kimś innym.
Wzdychając ciężko, ruszyła szybkim krokiem w kierunku piwniczego wejścia. Za jej plecami rozległo się kolejne, tym razem znacznie cichsze krakanie, a po chwili łopot skrzydeł. Doprawdy, wrona latająca nocą, kto to widział. Owszem, w powieściach grozy zawsze w samym środku nocy odzywał się swym basowym głosem kruk, bądź gawrony czy wrony złowróżbnie śpiewały swe skrzekliwe pieśni. Jednak rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Większość ptasich ścierwojadów była stworzeniami typowo dziennymi i zaprzestawała niemal wszelkiej aktywności po zmroku. Dlatego ta nocna wrona... szarooka, siwa wrona nocna stanowiła coś nienaturalnego. Zaś spraw i omenów wykraczających poza to, co rzeczywiste chwilowo miała więcej niż dość.
Chwilę później siedziała z kubkiem parującego rumianku w dłoniach naprzeciw kolejnej nienaturalnej istoty... czy też raczej naturalnej, ale nie z obszaru natury obejmowanego przez świat rzeczywisty. Eryk, ostatni prawowity dziedzic rodu Sevicków, nie wydawał się nazbyt poruszony rewelacjami o pladze – zapewne jego rodzeństwo już wcześniej mu o wszystkim doniosło – jednakże spadek stanowił dla niego pewne zaskoczenie. Chyba dość miłe. Ze względu na jego nieludzką aparycję nie mogła niczego powiedzieć na pewno, ale odniosła wrażenie, że nieoczekiwana spuścizna wzruszyła go. Rodzina, z której klątwy się narodził, na sam koniec uznała go i pozostawiła mu niemal wszystkie swoje dobra. Owszem, jednocześnie uciekła, jednak, biorąc pod uwagę okoliczności, raczej nie miał im tego za złe.
Potem spytał o swoją matkę, o Aleksandrę. O to czy ją widziała nim ta zmarła. Opowiedziała mu o wizycie u niej. Opowiedziała mu wszystko, chociaż nie było to łatwe, oj nie. Mówienie o tym, co wtedy zobaczyła, o tym, co poczuła było jak ponowne wejście w otchłań najgorszego koszmaru.
- Żałuję, że matkę spotkał akurat taki koniec. I że musiała tyle wycierpieć. Co prawda odrzuciła mnie, a pierwotnie nawet skazała na śmierć, której ledwie uniknąłem, jednakże każdy na jej miejscu postąpiłby podobnie... Albo o wiele gorzej. Poza tym nie mogę zaprzeczyć, iż była wyjątkowo dzielną kobietą. Sama jedna ukróciła toczące miasto szaleństwo, chociaż zapłaciła za to straszliwą cenę. Cenę, na którą zgodziła się bez względu na wszystko.
- Tak to prawda – wykrztusiła z trudem Damira, usiłując za wszelką cenę odciągnąć myśli od wspomnień, z tamtej pamiętnej nocy. Potrząsnęła głową. Przyszła tu po coś, prawda? Nie tylko po to, aby przekazać Erykowi wieści, ale też po to, aby z nim porozmawiać. Dowiedzieć się paru rzeczy. – Swoją drogą słyszałam, że odwiedził was nasz nowy zielarz?
Eryk przekręcił po ptasiemu głowę, przyglądając się jej z ciekawością i... Rozbawieniem? Nie potrafiła określić.
- Zgadza się, panno komendant. Porozmawialiśmy ze sobą dłuższą chwilę w przyjaznej i całkiem miłej atmosferze. Okazało się, że mamy całkiem sporo wspólnego. Generalnie mości Zuber to niezwykle interesująca... Osoba.
W głosie Starszego brata nie było śladu kpiny ani ironii, jednak... Cóż, chociaż nie potrafiła sprecyzować emocji, mogącej się kryć za jego postawą, wiedziała, że raczej nie przybliży jej treści swojej rozmowy z zielarzem. Przynajmniej nie tak dokładnie, jakby chciała. Do tego znowu miała wrażenie tego zaczepnego „ja wiem coś, a ty nie", które czasami wyczuwała, gdy Hryciuk mówił o Zuberze. Jednak teraz miała pewność, że czegokolwiek owa zaczepność nie oznaczała, nie było to nic ważnego. Gdyby sprawa mogła zaważyć na czymś istotnym, Eryk nie ukrywałby tego.
- Wybaczcie moje wścibstwo, ale o czym żeście rozprawiali, jeżeli można wiedzieć? – zapytała mimo wszystko. W końcu, kto nie próbuje, ten nie zyskuje.
- O bieżących wydarzeniach. O tym jak mogą się skończyć, co oznaczać i jacy ludzie im sprzyjają. Generalnie o tym, o czym rozmawiam teraz z panią. No i trochę o wszystkim i o niczym. Można powiedzieć, że po prostu poznawaliśmy się... Swoją drogą, sprawiacie wrażenie o wiele bardziej zainteresowanej kwestią naszego młodego przybysza, niż podczas ostatniej wizyty. Czyżbyście się bali go? A może o niego?
- Poniekąd jedno i drugie. Ten człowiek mnie niepokoi, chociaż nie wierzę, aby w jakikolwiek sposób przyczynił się do obecnej sytuacji, czy miał złe intencje. Jednak... jednak mimo jego ludzkiej postaci momentami mam wrażenie, że jest dalszy człowieczeństwu niż wy. W dodatku coraz częściej słyszę jego nazwisko. Raz w kontekście dobrym, raz w złym, najczęściej w neutralnym, aczkolwiek samo to zdaje się dość dziwne. To, że ktoś nowy odciska tak duży wpływ w tak ciężkich czasach, kiedy to ludzie zwykle nie zajmują się plotkarstwem... A przynajmniej robią to rzadziej niż zwykle, a jak już to w niecnych celach. Szukając winnego. Jednakże, jak na razie, kamienie nie posypały się w kierunku mości Zubera, chociaż pewnie niedługo to nastąpi. Do tego Johan i Ursula. To, że ich przygarnął. To że wydają się wobec niego tak lojalni. To że pomagają mu w niewiadomo czym.
Eryk wyprostował się w swym fotelu zarzucając nogę na nogę i splatając na podołku długie palce swych szponiastych dłoni. Wydawał się dziwnie spokojny.
- Nasz zielarz ma wiele niezwykłych talentów. Między innymi widzi rzeczy takimi, jakimi są. W tym ludzi. Ursula i Johan wyczuli to... Zresztą tacy jak oni muszą dostrzegać więcej, aby przetrwać. Zapewne po raz pierwszy życiu, ktoś zwrócił uwagę na ich treść, a nie otoczkę jak wygląd, pochodzenie, czy powierzchowne zachowania. Znowu, gdy ktoś widzi cię takim, jakim jesteś, zwykle zostaje twoim wrogiem albo dobrym przyjacielem. Na szczęście oboje postawili na przyjaźń, nie na wrogość, podobnie jak mości Zuber. Łączy go z nimi jedna, chociaż w jego przypadku nie tak widoczna cecha. Nie przepada za ludźmi, zresztą nie dziwota, w końcu wiele z ich ręki wycierpiał. Łaziki oddali go w niewolę, a Nawianie nie dość, że go więzili, to jeszcze się nad nim pastwili. Owszem, nie jest wyrzutkiem, jak oni czy nawet ja, mało tego potrafi oczarować swą elokwencją, wiedzą i wychowaniem, jednakże poznał rodzaj ludzki z jego gorszej strony. Zapewne dlatego chce im pomóc. I zapewne dlatego oddał w ich ręce decyzję odnośnie swojej osoby, a przynajmniej tak mi powiedział. Jak to było...? A tak, wspomniał, że chociaż wie, co to wdzięczność i w zamian za okazaną pomoc zamierza wspomagać Kamulców w godzinie próby, jednakże nikt nigdy dla niego nie ryzykował, dlatego też i on nie ma zamiaru dla nikogo ryzykować. Chyba że odrzuceni, znaczy Johan i Ursula, postanowią inaczej. A jest postacią mogącą zaważyć na nadchodzących wydarzeniach, podobnie jak, w mojej ocenie, wy panno komendant, doktorzy, czy nawet położna Władka. Wbrew bajkom, w dniach próby bohaterami nie zostają ludzie znikąd, ale ci, w których społeczeństwo zawsze miało oparcie. W was zyskało je odkąd osiągnęliście wiek nastoletni, zaś we Władce i naszych doktorach odkąd tylko zaczęli praktykować. Zukov, chociaż obcy, zaczął wspierać miasto, jak tylko się pojawił i nadal to robi, czemu daje dowód każdego dnia. Podobnie zresztą Zuber, lecz w jego przypadku decydujące są niezwykłe przymioty, którymi dysponuje.
- Niezwykłe przymioty? A jakież to przymioty.
Eryk zawahał się przez chwilę. W końcu westchnął.
- Cóż, jak wam zapewne wiadomo, zielarz nie wydaje się lękać zarazy. Powód tego jest dość... Hm... Niech tam, po prostu przypuszczam, iż jest on całkowicie odporny na wszelkiego rodzaju choroby zakaźne. Bakteryjne, grzybicze, wirusowe, pasożytnicze. Nic, co jest wrogie jego organizmowi, nie przetrwa w jego ciele.
Damira zamrugała zaskoczona. Przecież coś takiego nie jest możliwe! W końcu... Chociaż zaraz, zaraz. Zuber istotnie nie bał się choroby. Mało tego, sam poradził sobie z padłymi strusiami nie ulegając zarażeniu. Ale... Ale coś takiego, taka niezwykła odporność to przecież istny cud...
CUD.
Tak, cud. Cud lub dzieło cudu, coś z niego zrodzonego. A za cuda się płaci i to słono.
„Ciekawe czy zielarz już zapłacił za ten, czy może zapłacił za niego ktoś inny. I czy wezwał go on, czy może ktoś inny... Chociaż raczej to drugie. W końcu jego niechęć do kuglarzy, mistyków i czarowników nie mogła się wziąć znikąd".
Spojrzała głęboko w oczy Eryka, a jego długie, nieludzkie palce delikatnie zabębniły w poręcz fotela. Milczał. Musiał czuć, że ona wie, a przynajmniej się domyśla, lecz najwyraźniej nie zamierzał zrobić nic, aby potwierdzić jej przypuszczenia. Zapewne nie chciał zdradzić zaufania Zubera, w końcu, jeżeli miała rację, obu poniekąd łączyło pochodzenie. Obaj byli dziećmi cudów, co prawda dwóch różnych, jednakże czy miało to aż takie znaczenie?
Swoją drogą zakrawało to na prawdziwą ironię – dziecko cudu, ucieka przed prześladowcami do miasteczka, gdzie właśnie zaczyna dziać się cud i spotyka tam kolejnego potomka cudu oraz jego mnogą rodzinę. Ciekawe czy zielarz doceniał tę przewrotność? Chociaż w sumie teraz zaczynała nieco rozumieć jego postawę. To ponure, a zarazem dziwnie lekkie spojrzenie, którym zdawał się obwieszczać, że wszystko wokół to jeden, wielki i bardzo kiepski żart.
- Tak, zielarz... To istotnie niezwykle interesująca postać – mruknęła na poły do siebie, na poły do Eryka, marszcząc brwi.
- Owszem, ale nie stanowi obecnie problemu i raczej stanowić nie będzie. Kłopotem może być za to drobiazg.
- Drobiazg?
- Tak, wyczułem go dwa dni temu – mruknął, a długie palce ponownie zastukały o drewno, tym razem szybciej i mocniej. - Go... Raczej powinienem powiedzieć to. Coś małego, mniej więcej wielkości szczura, nie żywego, ale również nie martwego. Otaczały to przeraźliwy smród cudu i złowroga aura. Owo coś kręciło się w pobliżu teatru, ale najwyraźniej, tak jak ja je wyczułem, tak ono wyczuło mnie i się oddaliło. Pewnie nie chciało ryzykować... Chociaż, szczerze powiem, nie wiem, czy odważyłbym się stawić czoła temu czemuś. Ten smród, ta wrogość... To było tak intensywne... - Wzdrygnął się, jakby samo wspomnienie budziło w nim wstręt.
Myśli Damiry przeskakiwały jedna na drugą, tworząc jasny, zwarty ciąg logiczny. „Drobiazg" pojawił się niedługo przed wybuchem epidemii, był naznaczony cudem, wrogi i mały, wielkości szczura, a coś równie drobnego mogło się łatwo przedostać do czyjegoś domu.
Zesztywniała.
- Nosiciel! To nosiciel prawda? – zapytała.
- Raczej roznosiciel. I nie mam pewności, ale tak właśnie sądzę. Szukając źródła choroby, szukajcie nie tylko człeka, bo cud ma zawsze swego ludzkiego mesjasza, ale też tego czegoś. Małe, nieżywe, ale niemartwe. Nie mam pojęcia, jak wygląda, ale coś mi mówi, że kiedy to ujrzycie, to bez trudu poznacie.
Też tak sądziła. Dlatego, po wyciagnięciu z Eryka jeszcze kilku wiadomości, między innymi tego, że drobiazg prawdopodobnie zbiegł do kanałów, oraz wymienieniu paru uprzejmości, szybkim krokiem opuściła teatr. Jutro czekał ją niezwykle ciężki dzień, nowe obowiązki i trudności, a do tego musiała dopaść tego cholernego roznosiciela! Trzeba było pomyśleć, kto mógłby pomóc jej wytropić to cholerstwo i jak dorwać gadzinę samemu nie ryzykując chorobą. I to teraz, jak najszybciej, póki jeszcze miała czas, bo tego wkrótce zacznie jej brakować.
Jednak los planował dla panny komendant coś jeszcze. Otóż gdy maszerowała do domu, postawił na jej drodze nikogo innego, jak Wiktora. Pobitego Wiktora osaczonego przez dwóch rosłych typów w strojach roboczych. Obaj, chociaż bez kurtek, zdawali się być zupełnie niewrażliwi na ściskający mróz, wyglądali na wściekłych i wrzeszczeli na oszusta-obieżyświata. Szczególnie jeden. Wielki, ryżawy typ, cały jakiś-taki rozedrgany. Krzyczał, że ten zabił mu żonę, zabił ją swoją krwią.
Coś, jakiś pierwotny wewnętrzny instynkt, powiedział Damirze, żeby się nie ujawniać, żeby poczekać, a może nawet przeczekać w cieniach. Nieco wbrew sobie, posłuchała go i stanęła pod ścianą przysadzistej kamienicy, obserwując rozwój wypadków i postanawiając interweniować dopiero, gdy zrobi się naprawdę niebezpiecznie. Nade wszystko jednak słuchała. Słuchała wrzasków i gróźb mężczyzn, które, chociaż w pierwszej chwili chaotyczne, ułożyły się w logiczną informację. Informację więcej niż przerażającą.
Wczoraj w godzinach popołudniowych jakiś podejrzany typ, zapewne ktoś od zegarmistrza, pobił Wiktora. Pod sklepem. Uderzył go w twarz, a ten upadł u stóp wychodzącej ze sklepu kobiety, obryzgując ją krwią. Z powodu tej samej kobiety, zamknięto dzisiaj Ramię. Mężczyźni uważali, że to wina Wiktora, że jest nosicielem.
Zlękniona przyjrzała się im. Nawet w słabym świetle latarni i małych kapliczek widać było pokrywająca ich twarze czerwień i czoła zroszone potem. W pierwszym odruchu wzięła je za objaw upojenia alkoholowego, podobnie jak agresję, jednak teraz...
Ich oczy lśniły szałem. Pięści zaciskały się do punktu, kiedy paznokcie kaleczą wnętrze dłoni, a postawa stawała coraz bardziej agresywna. Jasnym było, że lada moment zaatakują, a do tego nie mogła dopuścić. Nie mogła dopuścić nawet do tego, aby dotknęli Wiktora, czy chociażby stanęli bliżej niego.
Wyjęła broń. Owszem, mogła się mylić, ale nie zamierzała ryzykować.
- Policja, odsunąć się od tego człowieka, albo będę strzelać – krzyknęła, wychodząc z cienia.
Obaj spojrzeli na nią, a grymasy wściekłości na ich twarzach tylko się pogłębiły.
- Suka – powiedział, a właściwie już wycharczał jeden z nich. – Suka, która zostawiła moją żonę na pewną śmierć! Suka, która nie pozwala wrócić nam do domu!
Nie bacząc na to, kim jest, nie bacząc na to, że trzyma wycelowaną w nich broń, jak na komendę skoczyli ku niej. Nie zawahała się nawet sekundy. Dwukrotnie pociągnęła za spust, dwukrotnie rozległ się donośny huk. Dwa ciała padły na ziemię.
Spojrzała na nich. Na dwa powoli, lecz nieuchronnie stygnące trupy. Ciała nafaszerowane śmiercionośnym zarazkiem. Ludzkie ciała, jeszcze niedawno mówiące i poruszające. To może głupie, ale pierwszy raz kogoś zastrzeliła. Owszem zabić w samoobronie zdarzyło się jej i wcześniej, jednak to był wypadek. Nigdy... Nigdy nie zamierzała kogoś ot tak pozbawić życia. Wycelować w niego i strzelić.
Wzdrygnęła się i spojrzała na Wiktora, który patrzył na nią z wyraźnym przerażeniem. Na jego gładkiej, młodzieńczej twarzy widniało niezrozumienie.
- C-co... co to było. Czemu oni... Czemu wy... - zaczął dukać, usiłując pozbierać myśli do kupy.
- Jakbyście nie wiedzieli Wiktorze, mamy w mieście paskudną chorobę, plagę właściwie. A ty żeś najwyraźniej właśnie odkrył dwa nowe przypadki – oznajmiła wypranym z emocji głosem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro