Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział drugi: Miejskie gierki.

Poirytowana Damira rozglądała się po swoim mieszkaniu, przeszukując kuchenne szafki. Rzadko w nim bywała, właściwie to bardziej niż ten pokoik z ciasną kuchnią i maleńką łazienką za swój dom uważała komendę, ale na komendzie mieszkać nie mogła. Niestety, bo takie rozwiązanie odpowiadałoby jej najbardziej. Nie musiałaby wyrzucać pieniędzy na tę klitkę, a w dodatku na komendzie zawsze znalazło się trochę kawy, herbaty i cukru. W jej mieszkaniu niekoniecznie. Właśnie zarejestrowała bolesny brak powyższych, podobnie jak chleba, masła, mleka i czegokolwiek, co nadawałoby się do zjedzenia. No, teoretycznie mogła spróbować zjeść porośniętą grubym kożuchem pleśni kiełbaskę albo sprawdzić, czy podejrzanie wyglądające ogórki konserwowe są jeszcze dobre, ale wolała nie myśleć o efektach.

- Co ze mną jest nie tak? – zapytała siebie samą, wlepiając spojrzenie w kawałek cebuli tak suchej, że mogłaby się nią ogolić. – O zrobieniu zakupów na komendę i posterunki zawsze pamiętam. Dlaczego nie potrafię zapamiętać, żeby zrobić SWOJE zakupy?

Naprawdę nienawidziła dni wolnych, a jakieś dwa lata temu magistrat uchwalił, że każdy musi mieć minimum jeden dzień w tygodniu niepracujący. Niedzielę lub, jeżeli to zawód wymagający ciągłego ruchu, jakikolwiek inny ustalony grafikiem. Nawet ona, miejscowa komendant, jedna z najważniejszych osób w mieście. Doprowadzało ją to do szału. Niby ufała swoim ludziom, ale mimo tego miała wrażenie, że bez niej wszystko się posypie i niemal dostawała epilepsji na myśl, że ktoś z podwładnych może wejść do jej gabinetu. W dodatku, jakby tego wszystkiego było mało, w dni wolne nie mogła korzystać z milicyjnej stołówki, a kucharzyć nie potrafiła. Jajecznica stanowiła szczyt jej możliwości kulinarnych.

- Szlag by to – warknęła.

Musiała zrobić zakupy. Zakupy złożone głównie z konserw, bo jedyne, co potrafiła zrobić na ciepło, to właśnie podgrzać zawartość puszek. Gdyby pracowała w fabryce czy szwalni po prostu poszłaby zjeść do Żmija, ale stołowanie się u kogoś, kogo od paru lat usiłowała aresztować, uznawała za kiepski pomysł. Poza tym zawsze mogła trafić tam na Wasyla, a ten dzień był już wystarczająco fatalny.

Warcząc pod nosem soczyste przekleństwa z rozmachem otworzyła szafę, w której obok wyprasowanych w kant mundurów piętrzyły się wymięte ubrania codzienne. Nie tracąc czasu, naciągnęła na siebie ciepłe rajstopy, kraciastą, długą do kostek, plisowaną spódnicę z koziej wełny i wymiętą koszulę, na którą ubrała brązowy sweter. Całość przypominała powiększoną wersję zestawu „do szkoły" dla panienki z robotniczego domu. Wrażenie owo potęgował płaszcz po ojcu i niedopasowana, nieco za duża czapa na głowie. Jednak nie obchodziło jej to. Nie interesowała się modą, starczało jej, że ubrania miała wręcz wzorcowo czyste. To, że liczyły sobie niemal tyle samo lat, co ona i ostatnio prasowano je w zeszłym dziesięcioleciu, to inna rzecz.

Z niechęcią spojrzała na piętrząca się obok szafy górę brudów, odnotowując w pamięci, żeby zanieść je do praczki... I nająć kogoś do sprzątania, bo kurz na meblach powoli zaczynał przypominać lukier na pierniku.

- Nigdy nie będę dobrą gospodynią – burknęła. – I w sumie dobrze.

Poirytowana, szybkim krokiem maszerowała w stronę najbliższego sklepu spożywczego, delektując się jedną z dwóch, nielicznych zalet dni wolnych – niewidzialnością. Bez zwyczajowego munduru podkreślającego jej sztywną i nieco męską sylwetkę, mało kto ją rozpoznawał, szczególnie, że co tydzień wychodziła w innym płaszczu. Miała ich chyba z dziesięć – przyciasnych i przykrótkich po matce, przydługich i luźnych po ojcu. Tak samo czapek.

Drugą zaletą dni wolnych były plotki. Te, których nie przynosiła jej nawet Władka, te które skutecznie omijały panią komendant w jej mundurze, te, które kryły się pomiędzy zwykłymi stwierdzeniami. Plotki, o których nie plotkowano, plotki, których nie powtarzano. Informacje przekazywane w niedomówieniach. Liczne, maleńkie tabu, od jakich Kościokamieniec wręcz pękał. Co najgorsze, nikt nie wiedział, co te dokładnie znaczą... Może jedynie ci, których bezpośrednio tyczyły. Może. Nie była tego pewna.

Mroźny wiatr szarpał jej płaszczem, chłostał twarz i wciskał się pod odzież. Nie dość, że sprawiał, iż temperatura wydawała się co najmniej z dziesięć stopni niższa niż była, to jeszcze drażnił ludzi. Zmagająca się z nim Damira miała wrażenie, że wszyscy mieszkańcy miasteczka wstali z łóżek lewą nogą, dokładnie tak samo jak ona. Warczeli na siebie, spoglądali z ukosa, przeklinali.

- Wiatr niesie zmiany, a większość ludzi nie lubi zmian – mruknęła do siebie.

Jedną ze zmian miały być ciężkie opady śniegu. Mimo mrozu w powietrzu dawało się wyczuć wilgoć, a w dodatku zwierzęta zachowywały się inaczej. Kruki, wrony i bezpańskie koty buszowały wśród śmietników z większą bezczelnością niż zwykle, podkradały jedzenie podwórkowym burkom, czasem nawet rabowały ludzi, a przynajmniej próbowały. Znaczyło to tylko jedno – zbierały zapasy, bo przez następne kilka dni nie będą miały okazji zdobyć jedzenia.

Chuchając w zmarznięte dłonie i energicznie wycierając buty, weszła do mieszczącego się na parterze piętrowego domu, niewielkiego sklepiku. Wnętrze niemal całkowicie zapełniali cierpliwie czekające w kolejce, ale zrzędliwi klienci. Nikt nie zwrócił na nią uwagi, kiedy grzecznie stanęła w ogonku i bardzo dobrze. Dzięki temu mogła sobie posłuchać, o czym rozmawiają i na co utyskują jej sąsiedzi, co nie raz się przydawało.

Prawdziwy glina może wyjść z pracy, ale praca nigdy nie wyjdzie z prawdziwego gliny. Ot, znana, dobra prawda.

Stara Pawłowa narzekała swojej przyjaciółeczce, że „ten młody z góry, wiecie, ten Hajduk, znowu leje żonę i dzieciaka, a wczoraj to cały wieczór, aż do późnej nocki u nich to tylko łomoty i krzyki". Słysząc to, Damira skrzywiła się. Wystarczyło tylko raz przyuważyć z jakim przerażeniem mały Tomuś patrzy na matkę, żeby zrozumieć, że to ona jest katem w tej rodzinie, nie jej mąż. Niestety to komplikowało sprawę, bo o ile tłuczone przez mężów kobiety mogły znaleźć obronę i współczucie, to tłuczeni przez żonę mężowie niekoniecznie. Zwykle wyśmiewano ich, wyzywano od pantoflarzy i ciamajd, podczas gdy ci nie mieli się jak bronić, bo uderzając w samoobronie żonę, narażali się na symbol czerwonej dłoni – agresywne kobiety były specjalistkami w zakłamywaniu rzeczywistości na swoją korzyść. Musiała sprawę załatwić w cztery oczy z Hajdukową, najlepiej nieoficjalnie. Jeżeli to nie pomoże, to „przypadkiem" powie słówko komuś od Obrzyna czyli praktycznie rzecz biorąc samemu Obrzynowi albo dzieciakom z teatru, a oni już mieli swoje sposoby na sprawiedliwość. Sposoby niekoniecznie zgodne z prawem, ale w wyjątkowych sytuacjach akceptowalne.

Poza informacją o rodzinnym dramacie w mieszkaniu Hajduków nikt nie powiedział już niczego ciekawego. Powoli tonąc we własnych, niewesołych rozmyślaniach, zaczynała wątpić, że w ciasnym, zatłoczonym sklepiku dowie się czegokolwiek nowego, aż tu nagle nowiny same wkroczyły do środka.

Drzwi sklepu otworzyły się z trzaskiem i stanęła w nich znana Damirze postać – zielarz. Już ponad dwa tygodnie siedział u starego doktora i wyglądało na to, że jest jedną z nielicznych osób, z którymi starzec jako-tako się dogaduje. Wedle relacji Władki lekarz traktował obcego prawie jak swego świętej pamięci syna, a obcy odnosił się do niego z wielkim szacunkiem. Jedyne, co dziwiło akuszerkę to, to że stary w trakcie jej odwiedzin miał minę, jakby znał puentę żartu, z którego istnienia ona nawet nie zdawała sobie sprawy.

Damira też była nieco zdziwiona, podobnie jak inni kupujący. Dziwiło ją zaś to, że zielarz dźwiga na plecach mruczącego jak mały kociak rysia, który z lubością lizał go po wytatuowanej głowie. Sprzedawczyni, która ostro traktowała każdego próbującego wejść do sklepu z czworonogiem, tymczasowo odebrało mowę.

Komendant znała tego rysia i podobnie jak większość ludzi, którzy mieli okazję być w domu Hryciuka, uważała go za nieobliczalną, żądną krwi bestię. Doktor znalazł go jakieś sześć lat temu – małego poszarpanego przez bezpańskie psy podrostka – zabrał do siebie i połatał. Zwierzak pokochał go całym sercem i zachowywał się wobec niego jak delikatny, radosny kociak... Niestety tylko wobec niego. Wszystkim innym pokazywał wyjątkowo złośliwą i drapieżną część swojej natury. Przynajmniej do teraz. Kocisko wydawało się ubóstwiać zielarza całym swym podłym serduszkiem, chociaż z drugiej strony sam Zuber nie wyglądał na szczególnie zachwyconego.

- Dzień dobry – grzecznie przywitał się ze wszystkimi, stając w ogonku.

Odpowiedział mu zgodny pomruk „dobry", a staruszki z przodu kolejki natychmiast zmieniły temat rozmowy, jednocześnie ściszając głosy, lecz nie tak, aby stojąca blisko nich Damira nie słyszała o czym mówią. A mówiły rzecz jasna o zielarzu, nie szczędząc mu przykrych słów. Nie podobało im się dosłownie wszystko – jego znoszone ubrania, łysa głowa, tatuaże, a nawet to, że jest taki grzeczny. Jednak między zwykłymi narzekaniami powiedziały parę ciekawych rzeczy. Między innymi, że Hryciuk pozwala Zuberowi pomagać w medycznych sprawach, że dzięki temu stary doktor przyjmuje dwa razy więcej ludzi niż zwykle i że remedia obcego działają cuda na reumatyzm, grzybicę stóp i choroby sezonowe. Teoretycznie ta wyliczanka powinna być pieśnią pochwalną, jednak starowiny opowiadały o tym tak, jakby Hryciuk i Zuber, założyli spisek, mający na celu wytrucie wszystkich mieszkańców. Nie dziwiło to Damiry. Obie należały do tego typu starych harpii, że gdyby którejś obcy – nie ważne zielarz czy doktorek – uratował życie masażem serca, ta narzekałaby, że miał zimne ręce.

Ledwie komendant przywołała na myśl doktora i ten pojawił się w drzwiach sklepu, niemal zderzając się z jedną z owych harpii – kobieta właśnie skończyła robić zakupy i zmierzała ku wyjściu. Swoją drogą to niesamowite, że starowina mimo nieustannego mielenia ozorem w ogóle zdołała cokolwiek kupić, czego dowodem były wypełnione po brzegi torby.

Zukov spojrzał na siedzącego na ramionach Zubera rysia i uniósł brwi w wyrazie niemego zdziwienia, a może i lęku.

- To już przesada – westchnął.

- Tu się akurat z wami zgadzam – odrzekł zielarz, odwracając się do doktora.

Obaj popatrzyli na siebie zdziwieni, najwyraźniej rozpoznając w rozmówcy „tego drugiego obcego". Zuber wyglądał przy tym na zaskoczonego, a Zukov zmieszanego. To dziwne, że do tej pory żaden z nich nie wpadł na pomysł, aby poznać tego drugiego. Zwykle przyjezdni szukali swojego towarzystwa już po kilku dniach wśród Kamulców.

- Pan Zuber, zielarz? – zapytał lekarz patrząc to na mężczyznę, to na rysia. – Niech zgadnę... To na pańskich plecach, to kotek doktora Hryciuka?

- Zgadza się, panie Zukov.

- Teraz rozumiem, czemu ludzie tak dziwnie się uśmiechali, kiedy mówiłem, że to nienormalne, aby tak się bali zwykłego kota...

- Tak, miejscowi mają specyficzne poczucie humoru. – Zielarz spokojnie się uśmiechnął – Mnie też ostrzegano jedynie przed „kotem". Swoją drogą, miło was wreszcie poznać, doktorze Timurze Zukov. Jak najwyraźniej już wiecie, jestem Makary Zuber.

Szczupła, wyszorowana do białości dłoń pojawiła się przed zmieszanym lekarzem, który po chwili wahania uścisnął ją.

- Timur Zukov – mruknął lekarz, najwyraźniej zawstydzony, że ktoś taki jak on, zapomniał o manierach. – Miło mi wreszcie poznać pana osobiście.

Damira wątpiła w to „miło mi". Sądząc w jaki sposób lekarz patrzył na jego tatuaże, łysą głowę i wyszywana przepaskę. Zapewne miał niewiele lepsza opinię o nim niż stare harpie. Opinię drżącą pod wpływem elokwencji i otwartości zielarza, który życzliwie zaczął go wypytywać, jak sobie radzi w nowym miejscu.

Takim to sposobem, nie zadając jednego pytania komendant poznała obecną sytuację obydwu. Lekarz, tak jak mu poradziła, udał się do Ostrawy, który jego widok przyjął niczym błogosławieństwo i poniekąd zatrudnił. Poniekąd, bo wcisnął w ręce przyrządy lekarskie, kitel i kazał brać co drugiego chorego. Krótko mówiąc, młodzik z miejsca został rzucony na głęboką wodę, ale na swoje szczęście sprawował się. Wyglądało, że jeżeli tak dalej pójdzie, szybko otworzy własny gabinet i może nawet weźmie sobie dwóch, trzech uczniów. Sam Ostrawa to planował, ale niestety przez nawał pracy nie miał czasu rozejrzeć się za nikim odpowiednim. Teraz, kiedy do miasta trafili kolejny lekarz, a do tego i zielarz, który także stanowił niemałą pomoc, razem mogli zadbać o przyszłość Kościokamieńca kształcąc nowych doktorów. Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby paru co majętniejszych Kamulców zdecydowało się posłać swoje dzieciaki do szkół – w końcu lekarz to nie zawód cechowy – ale ci albo woleli żreć się o wpływy, niż myśleć o tego typu rzeczach, albo mieli tępe i butne bachory. Zielarz znów kursował między domem Hryciuka, gdzie pomagał mu w codziennych sprawach i z pacjentami, a lokalnymi gospodarzami, którzy nie potrafili sobie dać rady z przypadłościami bądź dzikim zachowaniem inwentarzu. Chorzy – zarówno ci czworonożni, pierzaści jak i człekokształtni – nie mogli skarżyć się na jego usługi. Wszyscy szybko stawali na nogi. Generalnie obaj, zielarz i doktor, nie sprawiali miejscowym kłopotów, przeciwnie – pomagali, a miejscowi nie sprawiali kłopotów im. Damira z całych sił trzymała kciuki, żeby tak pozostało.

Kiedy zeszli z bieżących tematów doktor, nie kryjąc swego sceptycyzmu, a zarazem ciekawości, zaczął podpytywać o metody leczenia zielarza i Łazików ogólnie. Zuber zjeżył się na samą aluzję, że bawi się w czarownika i dał Zukovowi cały wykład o wszelkich aspektach swej sztuki. Wykład długi, nieco niezrozumiały dla pospolitego człeka, ale interesujący... Przynajmniej interesujący dla doktora, który co jakiś czas przerywał, pytał i potakiwał. Pierwotna opinia, jaką miał o „wytatuowanym szarlatanie" upadła rozbijając się na kawałki.

- Widzę zatem, że jesteście medykiem jak ja, tyle że waszą apteką jest matka natura. Medykiem, a do tego weterynarzem i zaklinaczem bestii – podsumował Zukov, a jego głos zdradzał szacunek. – Widzę, że mam konkurenta, którego niełatwo będzie mi doścignąć, o ile jest to w ogóle możliwym.

- Nie jestem medykiem, nie w pełni – zaprotestował zielarz. – Nie rozetnę ciała, nie przeprowadzę sekcji, nie wytnę chorego narządu. Nie znam się na mikroskopach, szkiełkach, próbkach i bakteriach, aczkolwiek doktor Hryciuk pracuje nad tym, żeby to zmienić. Nie potrafię stworzyć szczepionki ani remedium. Jedynie używam ziół, ujarzmiam... Ewentualnie mogę zszyć powierzchowną ranę i nastawić złamaną bądź wybitą kość. Nie stanowię dla was żadnej konkurencji. Co najwyżej kogoś... Uzupełniającego zestaw umiejętności.

- Zatem doktor was doucza? Widzę, że dobrze układa się wam z waszym gospodarzem... I jego koteczkiem.

- Z doktorem i owszem, jednak z koteczkiem nie powiedziałbym. – Zerknął przy tym na drzemiącego na nim rysia. – Hultaj doskonale wie, że nie lubię go nosić, bo jest piekielnie ciężki, a mimo tego nieustannie wskakuje mi na grzbiet. Wie też, że nie znoszę jak mnie liże, ten jego język jest niczym tarka, ale nie sposób go tego oduczyć... A niestety próby nabicia rozumu do głowy czemuś, co ma wielkie pazury i zęby, są mocno ograniczone przez cierpliwość tego czegoś. Krótko rzecz ujmując, to perfidna i złośliwa bestia.

- Ale samo porozumienie z doktorem i uniknięcie rysich pazurów to już podobno sztuka. Z tego, co słyszałem, doktor Hryciuk jest człekiem pełnym dobroci, ale również niezwykle specyficznym i trudnym w obyciu.

- To prawda, aczkolwiek mogę zapewnić, że plotki o nim są głęboko przesadzone.

- Podobno to ta wiedźma, komendant Murza, skierowała cię do niego, nic ci o nim nie mówiąc. Okropna kobieta.

Korzystając z tego, że wypowiadając te słowa, doktor zaczął otrzepywać swój płaszcz, zielarz posłał jej, Damirze, rozbawione spojrzenie ponad głowami ludzi. Z miejsca rozpoznał ją, wśród tego całego ścisku, chociaż była w codziennych ubraniach, a jej twarz do połowy zasłaniał szal. Wiedziała. Wiedziała, że ten chłopiec jest nieco inny, pytanie tylko czy powinno ją to martwić czy nie?

- Harda i twarda, ale niekoniecznie okropna – mruknął spoglądając na lekarza i chowając szeroki uśmiech. – Gdyby nie skierowała mnie do doktora Hryciuka, a was do Ostrawy, obaj bylibyśmy teraz w kłopocie, a tak to mamy i dach nad głową, i zajęcie.

- Skąd wiecie, że to komendant skierowała mnie do doktora Ostrawy?

- A jest tu taka jedna miejska plotkara, co to o wszystkim wie i czasem zagląda do doktora. To zadziwiająca, że można w pół godziny poznać sprawy całego miasta, nie wyściubiając nosa z domu.

Damira pokręciła głową, uśmiechając się pod nosem. No tak, Władka. Nie tylko jej przynosiła wieści, aczkolwiek ją informowała najpierw i o wszystkim. Po ludziach nie roznosiła informacji potencjalnie niebezpiecznych, mogących komuś zaszkodzić czy zwyczajnie drażliwych.

Co dalej mówili, nie usłyszała, bo przyszła na nią kolej przy kasie. Kupiła to co zwykle – dziesięć jaj, masło, kawę, herbatę, chleb, cukier i standardowy zestaw konserw. Obciążona ciężką siatką zaczęła powoli kierować się ku wyjściu, a wtedy:

- To ciężkie, jeżeli panienka komendant poczeka, aż mnie obsłużą, pomogę panience to nieść.

Wzdychając Damira spojrzała na delikatnie uśmiechniętego, bardzo grzecznego zielarza, aczkolwiek zdębiała i wystraszona twarz doktora stanowiła o wiele ciekawszy widok. Ktoś z kolejki parsknął tłumionym chichotem.

- Dziękuje wam, ale aż tak stara nie jestem, aby nie dać sobie rady z zakupami – mruknęła, krzywo się uśmiechając. – Ale stanowczo jestem za stara, żeby nazywać mnie panienką. Pani, dobrze, panna może być, ale tą panienkę sobie darujcie, na litość.

Chichot bliżej nieokreślonego egzemplarza kolejkowego trwał.

- A panu, panie Zukov dzień dobry – mruknęła, zerkają na doktora, który głośno przełknął ślinę. – I dla waszej informacji, wiedźmą nie jestem, aczkolwiek wielce ułatwiłoby mi to wykonywanie obowiązków. Szczególnie takie latanie na miotle, bardzo pożyteczna rzecz. Raz-dwa i jest się po drugiej stronie miasta. O wożeniu zakupów do domu nie wspominając.

Wychodząc ze zatłoczonego sklepu kątem oka zauważyła, jak doktor posyła zielarzowi mordercze spojrzenie, na co ten tylko rozłożył bezradnie ręce. Nie potrafiła się powstrzymać, żeby nie zachichotać pod nosem.

Zrobienie zakupów stanowiło pierwszy, niewielki krok komendant w walce z dniem wolnym czy raczej z życiem prywatnym. Kiedy w domu zjadła kanapkę z jajkiem i przyswoiła nieprzyzwoicie dużą dawkę kofeiny, mogła się podjąć następnych zadań. Przede wszystkim znaleźć kogoś do sprzątania. Myślała, że jedna z miejscowych, młodych panien z chęcią podejmie się tejże pracy, jednak była w błędzie. Nie, poprawka – nie była w błędzie, chętna panienka by się znalazła. Szkopuł w tym, że rodzice okolicznych nastolatek obawiali się, iż od samego przebywania w jej mieszkaniu, te zaczną się rządzić, strzelać do ludzi i przestaną wykazywać zainteresowanie takimi rzeczami jak małżeństwo i dzieci. Nie wiedzieć czemu wszyscy uważali, że jednym z głównych celów Damiry jest przekabacić jak najwięcej dziewcząt „na swoją stronę", podczas gdy Damira przekabacać nikogo nie zamierzała. Nie miała nawet „swojej strony". Za to bardzo chciałaby, żeby młodzież płci obojga zaczęła myśleć, a nie robiła rzeczy „bo inni tak robą" albo „bo tak jest od zawsze". Gdyby wszyscy postępowali wedle „bo tak jest od zawsze" i „inni tak robią" ludzkość nie wynalazłaby nawet koła.

W każdym razie, dziewczyny do sprzątania nie udało jej się znaleźć. Znalazła za to Marka. Mark był miłym, niezwykle inteligentnym dwunastolatkiem o mysich włosach. Bezdomnym, sierotą i bardzo zaradną istotą. Brak domu i rodziców nie przeszkadzał mu w tym, aby uczęszczać do szkoły, gdzie zbierał same dobre oceny i żyć na w miarę godnym poziomie, nie kradnąc. Podejmował się dziesiątek drobnych prac, a wszystkie wykonywał szybko i sprawnie, więc i opłacano go nie najgorzej. W efekcie chłopcu starczało na jedzenie i przyzwoity przyodziewek z drugiej ręki. Urządził sobie też całkiem niezłe mieszkanko w porzuconym wagonie, gdzie doglądali go milicjanci dbając o jego spokój. Zresztą z tym dbaniem nie mieli wiele roboty, bo i nikt Marka nie zaczepiał. Dziecięcym gangom niejednokrotnie przysługiwał się wykonując da nich różnorakie „inteligenckie" przysługi, podobnie złodziejom, przy czym ani razu nie było to nic nielegalnego. Generalnie wszyscy chłopca lubili i gdyby jakiś przedstawiciel marginesu wyrządził mu kiedy jakąś większą krzywdę, mógł liczyć na to, że jego życie ulegnie gwałtownemu i bolesnemu skróceniu.

Ze względu na sytuację Marka, zapłaciła mu więcej, niż dałaby komu innemu, po czym zostawiła chłopcu klucze do mieszkania, w którym gdzieś-tam były upchnięte miotła, szmata i inne tego typu przyrządy. Sama zaś wzięła wielki kosz brudów i ruszyła wartkim krokiem do praczki, dopinając na ostatni guzik plan dnia.

Nie lubiła chodzić do praczki, jeszcze bardziej niż nie lubiła chodzić do okolicznego sklepiku, ale nie miała zbyt dużego wyboru – ostatnio, gdy próbowała wyprać coś poza bielizną i skarpetami, zalała mieszkanie, a w dodatku musiała zainwestować w parę nowych koszul. Stanowczo nie nadawała się na gospodynię, dlatego usługi pani Bosak i jej córek prowadzących okoliczną pralnię stały się koniecznością odkąd bratowa komendant tupnęła nogą, stanowczo oświadczając, że już nie będzie prać jej brudów. Swoją drogą była to dość zabawna sytuacja. Bratowa ewidentnie spodziewała się z tego tytułu awantury, a nie komentarza „najwyższy czas, jak będziesz taka miękka, to ci na głowę wejdą".

Pralnia mieściła się niedaleko mieszkania Damiry w ponurym zaułku, w niewysokim, przysadzistym budynku uparcie kojarzącym się z wielką, leniwą ropuchą. Jego wnętrze wypełnione pralkami ręcznymi i wielkimi, obficie parującymi kadziami budziło w komendant mimowolny niepokój. Córki i synowe praczki, krążące w gęstych oparach od balii do balii, od kadzi do kadzi przypominały niewyraźnie, bagienne upiory. Do tego ta duchota i dziwny, trudny do określenia zapach. No i oczywiście sama właścicielka przybytku, Bosakowa, starsza kobieta, strasząca rozlanym na twarzy poparzeniem, przypominająca wyglądem swój dom – niska, przysadzista i kojarząca się z przyczajoną ropuchą. Przede wszystkim jednak potwornie nieprzyjemna, używająca bez przerwy ostrego tonu i łypiąca na wszystkich spode łba. Z jednej strony Damira nie dziwiła się kobiecie, bo to, czego ta doświadczyła swego czasu z rąk męża, było czystym okropieństwem, ale z drugiej nie usprawiedliwiało jej postawy.

Próbując stłumić irracjonalne zdenerwowanie sięgające głęboko do jej dziecięcych lęków – opowieści o bagiennych widmach, utopcach i ropuszych wiedźmach – komendant wkroczyła do pralni i wartkim krokiem skierowała się do ciężkiego biurka stojącego nieopodal drzwi. Przy nim stała już inna klientka czekająca na przybycie Wielkiej Praczki. Chuda jak śmierć, odziana w łachmany, dwudziestodwuletnia albinoska. Damira znała ją. To Katia Volkov, obca przybyła do Kościokamieńca przed siedmiu laty, chociaż „przybyła" to trochę za dużo powiedziane. Jej rodzinę wieziono na Sybir, a kiedy pociąg przejeżdżał w pobliżu miasta, brat wyrzucił ją z wagonu na pewną śmierć, jak się wtedy zdawało. Dziewczyna połamała żebra i doznała niebezpiecznego urazu głowy, przeżyła wyłącznie dzięki temu, że jeden z okolicznych rolników widział całe zajście i zawiózł półżywą nastolatkę do doktora Hryciuka. Niestety biedactwo nigdy nie zostało zaakceptowane przez Kamulców. Głównie odpowiadała za to jej przypadłość – albinoska w mieście pełnym zabobonów nie miała łatwego życia. Szczególnie albinoska z kalekim okiem, które nieustannie zasłaniała kurtyną białych włosów, dziewczyna tak podle potraktowana przez własną rodzinę. Miejscowi zgodnie uważali, że brat obcej musiał mieć poważny powód, aby chcieć jej śmierci. Posądzali ją o bliżej nieokreśloną, ale z całą pewnością potworną zbrodnię. Jakby tego było mało, Katia najwyraźniej pochodziła z wyższych sfer, miała wręcz arystokratyczne maniery i za nic nie potrafiła się dogadać z bezdomną hałastrą, zwykle bardziej tolerancyjną od tak zwanych „porządnych obywateli".

Nagle bezdomna, wyrzucona na margines społeczny, posądzana o Bóg wie co delikatna panienka z dobrego domu, która nagle musiała zatroszczyć się sama o siebie, mimo otaczającej ją niechęci. To cud, że jakoś przeżyła do tej pory. Mimo tego Damirę trawiło jakieś-takie nieprzyjemne uczucie, że pewnej zimy znajdą jej zamarznięte na kość, białe ciało w zaspie. Już teraz albinoska nie wyglądała najlepiej. Sine palce, podkrążone oczy, brudne włosy, spierzchnięte wargi, świszczący oddech. Dziewczyna potrzebowała porządnego posiłku, ciepłego łóżka i bardzo wiele mocnego snu.

- Dzień dobry, Katiu – ostrożnie przywitała się z dziewczyną, używając swojego najłagodniejszego głosu. – Jak się miewasz?

- Dobrze – mruknęła oschle albinoska, wzgardliwie spoglądając w bok i odsuwając się, jakby Damira była trędowata.

Komendant z trudem powstrzymała się, by nie wywrócić oczami. Duma. Arystokratyczna duma przekraczająca granice głupoty stanowiła największy problem Katii, większy nawet niż bezdomność i brak zatrudnienia. Nawet tutaj, w zżeranym przez zabobon Kościokamieńcu, żyli ludzie o dobrych sercach, gotowi wspomóc nieszczęsną istotę drobnymi datkami. Niestety Katia ich odtrącała. Brzydziła się jałmużną i wszystkich traktowała jak potencjalnie niebezpieczną hołotę. Wszystkich poza tutejszą „arystokracją". To głównie dzięki nim udało jej się przeżyć do tej pory. Gdy w ich domach miało miejsce coś nielegalnego bądź mogącego wywołać skandal, posyłali po albinoskę, by pomogła ukryć dowody i zatrzeć wszystkie ślady. Wiedzieli, że ta nie tyle z lojalności, co z pokrętnej przekory i urazy do ludzi niczego nie wygada.

Katii nie było stać na pralnię, więc pewnikiem przyszła tu wykonać misję dla któregoś ze swych dobroczyńców z Wątroby. Dlatego obecność dziewczyny niezwykle intrygowała komendant, a jeszcze bardziej zawartość jej kosza. Albinoska wyraźnie to czuła, dlatego też przyciskała kosz z brudami do piersi, jakby to było jej ukochane dziecko.

Damira uśmiechnęła się w duchu, ignorując zarówno dziewczynę jak i jej kosz. Doskonale wiedziała, że i tak sobie poogląda, co w nim jest i to niezwykle dokładnie.

Po chwili otworzyły się drzwi zaplecza i do biurka pokuśtykała Bosakowa. Jak zwykle mamrotała coś pod nosem, łypała spode łba i krzywiła się.

- Pokaże, co tam ma! – fuknęła na dziewczynę, która z pewnym ociąganiem oddała kosz.

Praczka swoim zwyczajem przejrzała jego zawartość, marszcząc brwi i cmokając. Zawierał głównie drogie koszule nocne i pościel, wszystko w dziwnych, jakby tłustych plamach i krwi. Krwi co prawda było niewiele, ale mimo tego w głowie Damiry rozległ się ostrzegawczy alarm. Tym bardziej, że na pościeli dostrzegła ślad po hafcie. Niezwykłym hafcie, bo po haftowanej pieczęci rodziny Sevick, jednych z bardziej wpływowych ludzi w mieście, przynajmniej niegdyś, a obecnie podupadającym rodzie, pożeranym przez jakąś pokręconą tajemnicę. Chyba właśnie wpadła na trop tegoż sekretu.

Pieczęci, każda ważniejsza rodzina w Kościokamieńcu miała swoją. Stanowiły tutejsze odpowiedniki herbów, wszystkie stworzone na polu koła, kwadratu lub ośmiościanu foremnego. Ten Sevicków przedstawiał szczura na tle latarni, bo też ich przodkowie stanowili w większości producentów lamp i szczurołapów, z czego byli bardzo dumni. Uważali, że to chwalebne, iż ich przodkowie od wieków dbali o miasto chroniąc składy żywności przed gryzoniami i dostarczając mieszkańcom światła. Poniekąd mieli rację. Na pewno przydali się bardziej niż wielu władców. Nawet obecnie w ich rękach spoczywała firma produkująca wymyślne środki skutecznie tępiące gryzonie, chociaż nie tak doskonałe jak głodne lisy płowe. W każdym razie, idąc za przykładem prawdziwych szlachciców, Wielkie Rody zdobiły swymi „godłami" albo chociaż ich uproszonymi przestawieniami wszelkiego rodzaju chusty, pościele, a czasem również koszule. Nigdy tych emblematów nie pruli, chyba, że los zmuszał ich do wyprzedaży majątku, a to znaczy, że usunąć pieczęci musiała sama Katia nim tu przyszła. To znowu oznaczało, że pościel stanowiła zarazem zadanie i zapłatę – dziewczyna dobre pościele i jedwabne koszule mogła sprzedać za całkiem niezłą sumkę... O połowę niższą niżby zaoferowali ją komu innemu, ale i tak niezłą. Pewnie też dostała pieniądze na pralnię, dlatego przybiegła z koszem aż tutaj – do największej, najlepszej, a zarazem jednej z najtańszych pralni w mieście. Im większa reszta, tym więcej pieniędzy na jej osobiste wydatki.

Coś się stało w domu Sevicków. Właściwie to coś się w nim działo zawsze. Co dwa, czasem trzy lata cała rodzina wpadała w ponury, pełen napięcia nastrój, a głowa rodziny, Alexandra Sevick, zwykle pełna werwy i życia, zmieniała się w niemrawą, woskową kukłę o pustym, przerażonym spojrzeniu. Teraz komendant miała szansę wybadać, o co w tym wszystkim chodzi, jeżeli tylko będzie wystarczająco ostrożna.

Musiała zgłosić się do Grety i Hansa. Teraz, już, zaraz! Czemu ta przeklęta praczka tak się guzdrze?

Bosakowa tymczasem dokładnie oglądała zawartość kosza dziewczyny, mamrotała pod nosem i stukała w blat.

- Pięć rubli – rzuciła w końcu. – Trudne plamy i trudne materiały, nie może być niżej.

Z praczką nie było targów, toteż dziewczyna czym prędzej wyjęła sfatygowaną portmonetkę z biustonosza, odliczyła sumę i zostawiwszy kosz pod czujnym okiem Bosakowej, czym prędzej wybiegła na zewnątrz.

Komendant nie miała czasu na przegląd praczki. Rzuciła na stół dwa razy tyle co Katia, oświadczając, że jeżeli to będzie za mało, to dopłaci przy odbiorze i idąc za przykładem albinoski czym prędzej opuściła pralnię.

Nie zamierzała śledzić dziewczyny, co to, to nie. Oczywiście i ta pewnie miała jeszcze coś do ukrycia, ale znała rodzinę Sevick i ich nieoficjalne motto „nie wszystko na raz". Nie ufali ludziom, więc nigdy nie mieli człowieka od wszystkiego.... Czy raczej nie od „wszystkiego na raz". Zamiast wskazać swój bałagan i rzucić ostentacyjnym „zajmij się tym", dawali człowiekowi jedno, dwa zadania, a następnymi czekali, aż ten skończy. Nie, na razie wiele nie zyskałaby wiele śledząc Katię. Ważniejszy od niej był dom Sevicków. Musiała kogoś tam posłać na obserwację. Oczywiście jej ludzie odpadali. Oficjalne śledztwo przeciw Sevickom? Równie dobrze mogłaby wrócić na komendę i wyrzucić swoją odznakę do kosza. Nie... Tu trzeba działać ostrożnie.

Ostrożny na pewno nie był bieg Damiry. Kobieta pędziła po oblodzonych i ośnieżonych uliczkach, jakby gonił ją sam diabeł. Mijała lub tratowała wszystkich, którzy stawali jej na drodze, skakała poprzez ławki i ogrodzenia niczym żwawa nastolatka, wszystko po to, żeby się dostać do niewielkiej, drewnianej budy, obok rzeki, dawnej szopy rybackiej.

- Greta, Hans! – wycharczała, usiłując złapać oddech.

- Tak pani komendant? – rozległy się za nią dwa niemal identyczne głosy.

Odwróciła się, spoglądając na parę czternastolatków. Oboje byli podobnego wzrostu, oboje mieli płowe włosy i wielkie, sarnie oczy, okrągłe buzie, zadarte nosy oraz jasną cerę. Oboje podobnie myśleli, nieustannie wpadali sobie w słowo i dzielili nazwisko Hermann. Jednak, co dziwne, nie byli rodzeństwem. Rodzice Grety, muskularny kowal i drobnokoścista szwaczka, mieszkali na skraju zachodniej części miasta, a rodzice Hansa, przeciętnej budowy pracownicy fabryki konserw, po wschodniej. Dzieciaki znów spotkały się w szkole i od tamtej pory stały się nierozłączne. Więcej czasu niż gdziekolwiek indziej spędzały tutaj – w tej rozwalającej się szopie, z której zrobiły swoją bazę. Tu też kręciły mnóstwo lewych interesów, bardzo często zrywając się ze szkoły. Co dziwne, nie przeszkadzało to zarówno ich rodzicom, jak i nauczycielom. Dlaczego? A dlatego, że ekspresowo nadrabiały zaległości, zadowalająco zdawały wszelkie egzaminy no i przynosiły do domu pieniądze, których ich rodziny nie miały za wiele.

Swoją drogą to podobieństwo i zażyłość dzieciaków były nieco dziwne. Podobnie jak imiona, niemal identyczne jak w tej baśni braci Grimm o złej wiedźmie z piernikowego domu „Gretel und Hansel"*.

- Mam dla was zlecenie, szkraby – wysapała. Długie, intensywne biegi nie były już dla niej.

- Szczęśliwie dla pani mamy akurat wolny grafik – oświadczył Hans.

- Zlecenie standardowe czy płatne ekstra? – zapytała Greta.

- Ekstra. Będziecie obserwować dom Sevicków i donosić mi o wszystkich, dziwnych rzeczach, które tam zobaczycie. – Wzięła głęboki wdech. Jej płuca płonęły żywym ogniem, a serce waliło niczym młot. – A jeżeli zobaczycie kogoś wynoszącego podejrzany pakunek, coś, co chyba chce ukryć i tak dalej, śledźcie go. Szczególnie, jeżeli to będzie albinoska Katia.

- Znaczy się Katia znowu była w Wątrobie. To zawsze zwiastuje kłopoty. Tabu znów się dzieje – mruknęła Greta głosem znawczyni.

- Szczegóły sprawy? Czy raczej informacje wstępne, bo na pewno jakieś są – zapytał Hans.

- Katia zjawiła się z koszem brudów u Bosakowej, głównie pościelą i koszulami nocnymi na których były ślady jakiejś tłustej substancji oraz krwi. Dopatrzyłam się na nich resztek pieczęci Sevicków.

- Tabu – stwierdziła Greta z poważną miną.

- Tabu – zgodził się Hans.

- Stawka ekstra plus ewentualne koszty, zjawimy się u pani sami, jak będziemy cokolwiek wiedzieć – orzekła Greta.

- Obowiązuje panią w tej sprawie całkowita dyskrecja. Nikt nie może wiedzieć, że zatrudniła nas pani i co robimy. Nikt nie może nas wiązać z tabu. Jeżeli coś wycieknie, wyciągniemy konsekwencje i zerwiemy wszelkie kontakty. Czy zrozumiała pani? – zapytał Hans.

Damira przytaknęła, jednocześnie zastanawiając się, ile te dzieciaki wiedzą. Obydwoje mieli nieco skrzywione umysły i byli jak szczury – wchodzili wszędzie tam, gdzie inni nie mogli i węszyli różne rzeczy na odległość. Strach pomyśleć, ile sekretów mogli znać. Zarówno tych zwykłych jak i tabu.

                                                                                                 ***

W następnych dnia Hans i Greta nie dali o sobie znać, zapewne prowadząc obserwację. Damira nie przejmowała się ich tymczasowym milczeniem. Pod wieloma względami nie byli zwykłymi dziećmi, a jeżeli chodzi o szpiegostwo wszelkiego rodzaju nie mieli sobie równych. Póki nie otrzymywała z ich strony żadnych, niepokojących wieści, w ogóle żadnych wieści, wolała zająć się innymi sprawami. Przede wszystkim porozmawiać sobie prywatnie z Hajdukową i nabić jej – oczywiście metaforycznie – rozumu do głowy. Jednak, nie dość, że kobieta nie miała najmniejszego zamiaru zmienić swego postępowania, to jeszcze ważyła się podnieść na nią rękę. I tak „nabijanie rozumu do głowy" nabrało bardziej dosłownego wymiaru. Na nieszczęście Hajdukowej komendant wiedziała jak uderzyć, żeby cholernie bolało i nie został żaden ślad. Mało tego, potrafiła obezwładnić przeciwnika, nie robiąc dużego hałasu, dzięki czemu uniknęła oskarżeń starych bab z cyklu „patrzcie państwo, pani Murza poszła do Hajdukowej w gości i napadła na nią! Bandytyzm w milicji, nadużycia, nie wiadomo kogo bać się bardziej złodziei czy stróżów prawa".

Nie była z tego dumna, ale solidnie wlała niezrównoważonej kobiecie, bo krzyczącej, chorobliwie zazdrosnej i niezwykle agresywnej Hajdukowej normalną nazwać nie mogła. Zdawała sobie sprawę, że tę wyrodną matkę i żonę powinno się skierować do jakiegoś szpitala, żeby ktoś jej „naprostował zwoje", ale niestety Kamulce nie wierzyli ani w psychologię, ani psychiatrię. W związku z tym szalona Hajdukowa miała zostać w domu z bezradnym mężem i przerażonym dzieckiem, przynajmniej do czasu aż stanie się najgorsze. Pytanie tylko czym to najgorsze będzie? Hajduk zabije żonę w obronie siebie i dziecka? Hajdukowa zabije męża? A może syna? A może obu? A może Hajduk zastanie żonę stojącą nad ciałem zakatowanego dziecka i ukręci jej łeb? W każdym razie, jakikolwiek scenariusz szykował los, nie mogła do tego dopuścić, chociaż pole manewru miała mocno ograniczone. Co prawda, powiedziała Hajdukowej, że jeżeli ta znowu podniesie rękę na męża bądź syna, to ją zabije, jednak wątpiła, aby strach długo utrzymywał wariatkę w ryzach. Pozostawało jej więc jedno rozwiązanie, tak zwane mniejsze zło.

„Mniejsze zło" – nienawidziła tego określenia. Szczerze i dogłębnie, jednak nawet ona metodę tak zwanego „mniejszego zła" czasem musiała stosować. Gdyby tylko ludzie raz na jakiś czas zachowywali się jak istoty prawdziwie rozumne, zrzucali kajdany stereotypów i własnych interesów, nie szufladkowali ani nie zmiatali pod dywan, nie byłoby to konieczne. Niestety świat to paskudne miejsce, do którego musiała się przystosować. Dlatego też wydała na zżeraną przez szaleństwo kobietę odroczony w czasie wyrok. Zrobiła to, bo ludzie uważali, że mąż pozwalający się bić żonie, że mężczyzna pozwalający się bić kobiecie jest niegodny, śmieszny, słaby nie wart ani współczucia, ani pomocy. Musiała to zrobić, bo miejscowi mieli psychologię i psychiatrię za nowomodne wymysły, a problemy psychiczne, póki niezrównoważony zachowywał się między nimi względnie normalnie, za nadwrażliwość i urągająca słabość. Tych znów, co nie zachowywali się normalnie traktowali albo jak przerośnięte, godne politowania dzieci, albo wściekłe bestie, które należy w najlepszym wypadku zamknąć, a w najgorszym z miejsca zatłuc.

W każdym razie, nie mając dużego wyboru, udała się do teatru, gdzie rezydowały Dzieci Masek. Niezwykły, dziecięcy gang, swego rodzaju wielka rodzina, a zarazem milicjanci, surowi sędziowie i bezlitośni kaci w tych sprawach, w których wymiar sprawiedliwości miał związane ręce. Komendant starała się ze wszystkich sił, aby takich spraw w ogóle nie było, ale niestety różnie jej to wychodziło. Bywały rzeczy, których nawet ona nie mogła przeskoczyć.

Teatr, dziwny budynek w Lewym Płucu, dzielnicy zajętej głównie przez sprzedawców tkanin, zakłady krawieckie i szewców. Tu i tam rozkładały się stragany, a nawet miniaturowe targowiska, miały swoje postoje powozy, a z małych knajpek z tłustym jedzeniem wylegali na ulicę ludzie pracy. Dzielnica w miarę dobra, ale nieszczególnie bogata, nie taka, w której ktokolwiek spodziewałby się teatru, szczególnie takich rozmiarów. Jednak teatr był – dwupiętrowy, szeroki, otoczony wielkim ogrodem, podobny do pałacu. Rzecz w tym, że na początku, nie miał być to teatr. Pierwej jakiś wielki pan wymarzył sobie tu swą willę, jednak on i jego rodzina zginęli nim ukończono projekt. Później ktoś wykupił działkę, postanawiając przerobić nieukończoną willę na winnicę czy raczej połączenie winnicy z gorzelnią. Biznes kwitł przez kilka lat, ale potem, kiedy mateczka Rosja zapomniała o Kościokamieńcu na dobrych kilkadziesiąt lat i skończył się eksport wysokoprocentowych trunków, produkcja upadła. Miejscowi szybko rozkradli co wartościowszy sprzęt, a sam budynek pozostawał pusty przez długie lata. W końcu, żeby pozbyć się kamiennego „trupa" z centrum miasta, ktoś „mądry" postanowił urządzić tam więzienie. Rzecz w tym, że miasto nie miało aż tylu przestępców by wypełnić nimi ogromny budynek, a ogrzewanie całości i dbanie o nią się nie opłacało. Tak więc kolejny pomysł upadł, tak jak i następny – stworzenie w „willi" szpitala. W końcu zadecydowano zrobić tam teatr i pomysł się mniej-więcej utrzymał. Mniej-więcej, bo teatr działał tylko od święta. Otwierano go wydając wielkie przedstawienia raz na parę miesięcy albo urządzając w nim bale. Wtedy to na scenie sadowiła się orkiestra, a ławy dla publiki – wymyślono, że te będą tańsze od klasycznych siedzisk – znikały na rzecz stołów bankietowych i pysznie poubieranych możnych. Jednak większą część roku teatr stał pusty, a lokalni aktorzy dawali przedstawienia na jarmarkach, czasem w prywatnych rezydencjach. W dodatku, nawet kiedy teatr otwierano, używano niewielką liczbę jego pomieszczeń z całkowitym pominięciem rozległych, „winnicznych" podziemi w późniejszym czasie przerobionych na różnorakie, obecnie zapomniane magazyny. W paru z tych piwnic, będących magazynami czy raczej śmietniskami nadniszczonych masek, starych rekwizytów i przebrań, jakieś dwadzieścia pięć lat temu zagnieździły się zbiegłe z sierocińca dzieci. Niby nic zaskakującego, ale tam, w piwnicznych mrokach stworzyły własną, dziwaczną społeczność. Na zewnątrz teatru pokazywały się jedynie w maskach, co rok, dwa przyjmowały w swe szeregi nowych „braci" i „siostry", a tych, którzy ukończyli piętnaście lat „oddawały miastu", zabierając maskę, przebranie i życząc szerokiej drogi w dorosłości.

Dziwaczna sekta. Sekta złożona z kilkunastu, zamaskowanych dzieciaków w różnym wieku nieraz nie wahających się przed pobiciem, a nawet surowszym potraktowaniem dorosłych. Sekta gnieżdżąca się w ciemnych piwnicach. Normalnie aż dreszcz po plecach przebiegał. W takim razie dlaczego władze miasta je tolerowały? Z dwóch powodów. Po pierwsze „oddani" piętnastolatkowie szybko się asymilowali, znajdowali zawód i dołączali do pełnoprawnych, społecznie pożytecznych obywateli. Nie było wśród nich żadnych awanturników, złodziei, alkoholików, dziwkarzy ani domowych katów. Po drugie, dzieci dbały o teatr. We własnym zakresie naprawiały usterki, które naprawić potrafiły, pielęgnowały rosnące w ogrodzie drzewa i krzewy, szczególnie te owocowe lub dające orzechy, pilnowały by szczury trzymały się z daleka. A to, że raz na jakiś czas któryś złodziej kończył z połamanymi rękoma, gwałciciel bez genitaliów, a domowy kat konający w rynsztoku... Toż to tylko pożytek dla uczciwych obywateli.

Komendant musiała przyznać, że podobały jej się sprawiedliwość i skuteczność dzieciaków. Rzecz w tym, że nie znosiła ich bezwzględności, skrytości „wyroków" i sposobu wymierzania kar. Każdy powinien mieć prawo do obrony albo chociażby skruchy, a każdemu wyrokowi powinien towarzyszyć jawny dla wszystkich proces. Inna rzecz, że uważała, że dzieci w ogóle nie powinno się przyuczać do podobnych okrucieństw.

Damira jak zwykle udała się do teatru po zmroku w cywilnym stroju. Odszukała wśród nagich krzewów dzikiej róży prowadzącą do piwnicy klapę, zastukała w nią dwa razy szybko, cztery razy wolno i znów dwa razy szybko. Rozległ się szczęk odsuwanej zasuwy i w ziejącym czernią przejściu pojawiły się trzy zamaskowane osóbki w wieku – jeżeli sądzić po wzroście – od ośmiu do jedenastu lat. Kot, Lis i Królik. Tak ich właśnie nazywała. Każde z dzieci nosiło inną maskę i to na jej podstawie było identyfikowane w mieście.

- Tak pani komendant? – odezwał się dziewczęcym głosem Lis czy raczej Lisica.

- Źle się dzieje, a ja mam za krótkie ręce – odrzekła swoim zwyczajem, bacznie rozglądając się czy ktoś jej nie obserwuje.

- Słuchamy – zachęcił Kot.

- Przy ulicy Błogosławieństw mieszkają niejacy Hajdukowie: kilkuletni chłopiec, ojciec i matka. Matka jest nie w pełni zdrowa na umyśle, agresywna, bije syna i męża. Sąsiedzi rzecz jasna winią jego za wszelkie awantury, nie ją.

- Rozumiemy. Przyjrzymy się, pomyślimy, naradzimy się i naprawimy – orzekła Lisica przy czym w drugim zdaniu przyłączyli się do niej i jej towarzysze. To był standardowy zwrot, oznajmiający, że „przyjęli sprawę".

Damira przytaknęła, wzdychając głęboko. Miała ogromną nadzieję, że dzieciaki znajdą sposób, żeby załatwić to jakoś polubownie, chociaż, jeżeli miała być szczera, nie wyobrażała sobie takiego rozwiązania. Po prostu nie chciała znaleźć ciała Hajdukowej w jakimś rowie. W końcu to nie wina kobiety, że zachorowała, prawda?

- Niestety czasem tak to w życiu bywa, że wściekłych ludzi, tak jak i wściekłe psy, trzeba zabijać – mruknęła do siebie, wracając ośnieżonymi ulicami do mieszkania.

Pogoda z dnia na dzień stawała się coraz gorsza. Od wczorajszego wieczora padał drobny, ale bardzo gęsty śnieg, niebo okrywały ciemne chmury, a mroźny wiatr chłostał twarze niczym bat. W dodatku ta atmosfera. Damirę nie opuszczało wrażenie, że coś nadciąga, coś groźnego i wrogiego. Zwykle nie wierzyła w przeczucia, jedynie w instynkt, ale tym razem...

Westchnęła. Nie potrafiła tego określić. Była dobra w walce z przeciwnościami, zarówno tymi chodzącymi na dwóch nogach, jak i nieprzyjaznymi splotami zdarzeń, ale tego rodzaju wewnętrzna niepewność... Naprawdę nie wiedziała, co z nią zrobić. Kiedy znów nie wiedziała, co robić to albo próbowała się dowiedzieć zbierając informacje, albo nie robiła nic, żeby nie pogłębić kryzysu. W tej sytuacji niestety pozostawała jej jedynie opcja druga.

Frustrowało ją to.

Do mieszkania wróciła zaniepokojona i poirytowana. Te zwykle stanowiło dla niej nic więcej tylko połączenie legowiska i przechowalni, ale tym razem wchodząc do niego odetchnęła z przyjemnością. Wszystko wokół lśniło czystością, wnętrze było rozkosznie ciepłe, a pościel na łóżku pachniała i szeleściła bo wczoraj odebrała ją z pralni. Opłacało jej się zatrudnić Marka. Chłopak wyczyścił mieszkanie na błysk, a nawet wypolerował podłogi, aż przyjemnie się robiło po wejściu. W dodatku, za niewielką dopłatą, zdecydował się codziennie o szesnastej rozpalać w piecu, aby wróciwszy z pracy miała ciepło i gorącą wodę do kąpieli. Naprawdę dziwiła się, że wcześniej na to nie wpadła.

Dzięki Markowi po raz pierwszy od wielu lat poczuła się w swoim malutkim mieszkaniu prawie jak w prawdziwym domu.

Rozbierając się do kąpieli dostrzegła leżące na stoliku obok łóżka kopertę i niewielką karteczkę, na której ktoś – zapewne Mark – napisał równym, wręcz kaligraficznym pismem „dostarczono to podczas Pani nieobecności".

Kobieta obejrzała kopertę, na której – ku swemu niezadowoleniu – dostrzegła pieczęć magistratu. Z miejsca poirytowana, rozdarła papier, wydobywając list. No tak, mogła się tego spodziewać. Spotkanie rady miasta w sprawie ostatniej „niepokojącej fali kradzieży". Westchnęła ciężko. Kradzieży było więcej, ale nie dużo więcej, a przynajmniej nie na tyle, żeby nazywać zjawisko „falą". Mogła iść o zakład, że to wszystko przez to, że złodzieje tymczasowo przerzucili się na nieco „znamienitszych" obywateli lub ukradli coś ważniejszego. Ewentualnie któryś z możnych miał coś do ukrycia i po kradzieży u sąsiada bał się, że przypadkowy włamywacz odkryje jego sekret. Miejscowa, nieoficjalna gildia złodziei dbała o to, aby nie rabować ponad miarę, co mogłoby zaowocować wojną z policją i praworządnymi mieszkańcami... Oraz możliwym podupadnięciem okolicznych interesów, na których przecież i oni pośrednio zarabiali. W końcu im cięższe kieszenie przeciętnego obywatela, im więcej towarów na półkach, tym lżejszy żywot złodzieja.

Pokręciła głową i westchnęła. Nienawidziła spotkań magistratu. Nienawidziła tych żrących się między sobą, uprawiających tak zwaną politykę, kłamiących i knujących ludków. Niestety, kiedy piastuje się takie stanowisko jak ona, nie można odmówić udziału w podobnych cyrkach. Chociażby po to, żeby występujący w nich zyskali wspólnego wroga i nie rzucili się sobie do gardeł.

***

Magistrat był dość pokracznym budynkiem o nieregularnej bryle. Ciężkim od ostrych i szpiczastych ozdobników oraz robiących wrażenie przesytu i natłoku rzeźbień. Jego główne, dwupiętrowe „ciało" zdawało się czaić przy ziemi podkulając pod siebie łapy zewnętrznych, dziwacznie wygiętych kolumn i osłaniając kopulastym, złożonym z dachówkowych łusek dachu. Z owego dachu wystawały zaś trzy, wysokie wieże. Dwie wąskie, pełniące głównie rolę dekoracyjną i jedna gruba, unosząca się wysoko ponad budynki miejskie, obarczona wielkim zegarem o nietypowym kształcie. Kształcie obróconego o dziewięćdziesiąt stopni oka czy jak twierdzili niektórzy mężczyźni – kiedy wystarczająco dużo popili – kobiecej szparki. Jednak dla większości mieszkańców to było oko. Wielkie, krwawe ślepie czujnie obserwujące, co się dzieje i w mieście, i poza nim, jak tylko daleko jego wzrok sięgał. Nic więc dziwnego w tym, że ludzie, a szczególnie dzieci, upatrywała się w sylwetce pokracznego budynku tajemniczego, przedwiecznego stwora, który kroczył po Ziemi nim człowiek był w ogóle w planach. Powstało też, a właściwie to nadal powstawało, o magistracie wiele dziwacznych legend i historii, co roku uaktualnianych przez nastoletnie pokolenie by straszyć młodszych kolegów. Te najpopularniejsze wiązały się z jego podziemiami, ponoć rozległymi i ciągnącymi się pod całym miastem. Wedle najczęściej powtarzanej opowiastki, owe podziemia to trzewia krwiożerczego potwora, którego magistrat jest wizerunkiem. Podobno założyciele miasta zawarli z monstrum układ, że te pomoże zbudować im miasto i utrzymać w nim władzę, jeżeli będą je karmić i od tej pory co roku rada miasta składa w ratuszu krwawe ofiary składające się – a jakżeby inaczej – z niegrzecznych, wścibskich i donoszących dzieci. Były oczywiście i inne historyjki cieszące się popularnością. Że w tych podziemiach są zamknięte tajemnicze monstra, które wydarły się z trzewi Ziemi i teraz tylko czekają, aby rozbić powstrzymujące je magiczne pieczęci, wylać na ulice miasta i rozpocząć krwawą rzeź. Że tajemnicze tunele i korytarze zamieszkuje rasa nadludzi, którzy kierują wszystkim, co się dzieje w mieście i na świecie oraz są w stanie myślami kontrolować rzeczywistość i umysły innych ludzi. Nie sposób zliczyć ich wszystkich.

Damira sama swego czasu słuchała tych legend, zmyślała je i opowiadała, jednak gdy dorosła pokraczny, ale i tajemniczy oraz ekscytujący budynek stał się dla niej jedynie miejscem obowiązkowych kaźni oraz pałacem głupoty. Czy miał rozległe podziemia? Oczywiście, chociaż nie takie, jak obrazowały to dzieciaki. W końcu w magistracie było kiedyś też więzienie, a skoro więzienie to i spore lochy. Czy rada miasta składała tu krwawe ofiary? Nie, a trochę szkoda, bo może, gdyby to robiła, dałoby się tych zidiociałych chciwców pozamykać.

Jedno dobre, że ratusz, prócz rozległych podziemi, miał też doskonały system ogrzewania, zmodernizowany parę lat wstecz. Dzięki temu Damira i jej zastępca, Ignacy Pasternak, mogli nieco odsapnąć, gdy stanęli w ciepłym, jasnym wnętrzu. Pogoda na zewnątrz nadal była paskudna – już trzeci dzień prószył drobny śnieg, lodowaty wiatr hulał w najlepsze, a mróz ani odrobinę nie odpuszczał. Całe miasto zdawało się mieć dość okropnej aury. Nie tylko ludzie, ale i zwierzęta, zarówno te hodowlane jak i dzikie. Wróble kuliły się do siebie na poddaszach i parapetach, ponure wrony i kruki nawet nie skrzeczały, a biedne, bezdomne kociska wciskały się w każdą, oferującą osłonę szparę. Nawet hodowane do polowań na chomiki lisy stepowe i miejscowe, odporne na mrozy kozy odmawiały wychodzenia na ponury i mroźny świat. Kobieta nie dziwiła się im. Gdyby mogła, sama nie wściubiałaby nosa z cieplutkiego posterunku.

- Mogę płaszcze, madame? – rozległ się obok niej ochrypły głos.

Wewnętrznie wzdrygając się, spojrzała na garbusa o niegdyś pociętej twarzy i właściciela jednego z najbardziej upiornych uśmiechów, tutejszego szatniarza i woźnego w jednym. Naprawdę aż dziw brał, że miał na imię Olaf, nie Igor. Gdy człowiek widział kogoś takiego, jakoś odruchowo spodziewał się Igora. Igora, trzasku błyskawic i szaleńczego śmiechu gdzieś-tam we tle. Jednak Olaf nie przejawiał żadnego zainteresowania dziwnymi eksperymentami ani wysokim napięciem. Prowadził dość spokojne i proste życie w niedużym mieszkanku na tyłach magistratu wraz z swą całkiem ładną żoną i prześliczną córką.

Dziękując krótko, podała mu płaszcz zarówno swój, jak i zwyczajowo milczącego Pasternaka, rozglądając się uważnie wokół. Zwykle wzburzenie wśród rady, znajdowało swoje odbicie wśród pracowników magistratu... Przynajmniej wtedy, kiedy było to coś poważnego. Nie jest w końcu tajemnicą, że wścibska sprzątaczka wie wszystko przed wszystkimi i często dzieli się swoją wiedzą. Jednak tym razem wyglądało na to, że sprawy przebiegają tak jak powinny. Panie za szklanymi okienkami przeglądały dokumenty, wysuszona kobiecina wycierała posadzkę z gładzonego kamienienia, a petenci i urzędnicy biegali za swoimi sprawami. Dzień jak co dzień, nie licząc lekkiej irytacji wywołanej tym, że „znowu tyle luda nam się tu na głowę zwaliło". Szczególnie nieprzychylnie na zebranie patrzyła pani sprzątająca, usiłując gniewnym spojrzeniem poddać dezintegracji ich zostawiające brudne ślady buty.

Damira uśmiechnęła się pod nosem. Nie jest dużą tajemnicą, że wszyscy urzędnicy niższego i średniego stopnia skrycie uważają ważniaków z samego szczytu za całkowicie zbędnych, a ich pomysły za kompletne fanaberie.

- Ignacy, gdzie to mamy te zebranie? – spytała swego towarzysza. – Jak zwykle Sala Wzniesień?

- Nie inaczej – mruknął Pasternak, co stanowiło u niego przejaw niezwykłej elokwencji.

Komendant westchnęła. Nie raz ani nie dwa zastanawiała się, jak to możliwe, że ten człowiek, zwykle wypowiadający nie więcej niż dziesięć niedługich zdań w ciągu dnia, jest tak dobrym gliną. W końcu ludzie nie ufali milczkom. Do tego takim, którzy wglądają cały czas jak myślące o czymś paskudnym, nadziane ironią lizaki. Bo tak też Pasternak wyglądał. Duża, okrągła twarz i nieproporcjonalnie chude w stosunku do niej, wręcz patykowate ciało czyniły z niego ludka rodem z dziecięcych rysunków. Sytuacji nie poprawiały ani przylizane, ciemne włosy, ani wypielęgnowany, wypomadowany i pozakręcany wąsik godny angielskiego gentelmana. Tym bardziej nie wykrzywione w wiecznie sarkastycznym wyrazie, wąskie wargi i zapadnięte, jakby leniwe oczy o ciężkich powiekach, nadające mu aparycji kogoś, kto wie o człowieku znacznie więcej niż ten by chciał i tylko czeka na jego kłamstwo, aby powiedzieć ironiczne „tak, oczywiście"... Chociaż z drugiej strony, może właśnie to czyniło go takim świetnym gliną – ludzie robili się przy nim nerwowi i często mówili za dużo.

Jednak większą zagadką niźli źródło zawodowych sukcesów Pasternaka, był umysł szaleńca, który swego czasu zaprojektował magistrat. To, że z zewnątrz budynek, który powinien stanowić wizytówkę miasta, wygląda jak plugawe monstrum spod dna oceanu, można spróbować wybaczyć. Tym bardziej, że słowo brzydota ustępowało tu na rzecz okraszonej fascynacją dziwności. Jednak wnętrze, nadające się jedynie do umieszczenia pod etykietą „barok dla ubogich i szalonych", wołało o pomstę do nieba. Wszystkie ściany wyłożono szerokimi, drewnianymi i bardzo zdobnymi panelami, które później pokryto misternymi rzeźbieniami, rytami i malunkami. Mało tego, każdy sufit zdobił pełen skrzydlatych, bardzo pulchnych dzieciaczków fresk. Z tym, że mieszkańcom Kościokamieńca było nie podłodze z jakąkolwiek klasyczną religią, toteż „cherubinki" tak naprawdę przedstawiały rozmaite elfy, demony, strzygi upiory oraz inne mitologiczne i fantastyczne stwory. Do tego połyskujące posadzki z gładzonych kamieni na każdym piętrze. Komendant musiała przyznać, że wszystko z osobna wyglądało bardzo ładnie i ciekawie, ale razem... Człek nie wiedział na czym ma skupić wzrok, a zbyt gwałtowny obrót groził zawrotami głowy. Najgorsza była zaś Sala Wzniesień, stanowiąca mokry sen każdego, kto miałby ochotę na odrobinę świętej inkwizycji.

Siadając na swoim miejscu nie wiedziała, co w wystroju sali jest najgorsze. Dziwne, oniryczne, pełne chaosu i upiornych stworów obrazy w ciężkich, złoconych ramach? Zdające składać się z macek, szponów, pajęczych odnóży, piór i ślepi krzesła? Upiorna płaskorzeźba przedstawiająca stwora o ciele pokrytym tysiącami twarzy złożonych z dziesiątków kolejnych twarzy na środku okrągłego, przypominającego wielki, okultystyczny medalion stołu? A może fresk? Hm... Tak, fresk chyba wygrywał w konkursie na największe okropieństwo.

Malarz, który postanowił go popełnić, zapewne miał w głowie obraz Jeana Cousina „Sąd Ostateczny" – ojciec Damiry swego czasu posiadał jego reprodukcję – oraz cierpiał na wyjątkowo ostry przypadek delirium. Centrum, gdzie powinien znajdować się niebiański sędzia, wraz ze swoim orszakiem zajmowała z grubsza ludzka postać o ośmiu parach rąk, dwóch parach „pierzastych" skrzydeł, które tak naprawdę składały się z setek tysięcy muszych skrzydełek i obliczu pokrytym w całości patrzącymi w różne strony oczami. Otaczały go rozmaite, skrzydlate upiory, demony i stwory rodem z najgłębszych koszmarów. Niektóre wyglądały jakby tańczyły, inne wznosiły donośne pieśni, a jeszcze inne dęły w poskręcane, kościane rogi. Obrzeża fresku znów przestawiały pogrążające się w ciemnościach ruiny fantasmagorycznych miast, z których ku wielookiej bestii unosiły się sylwetki demonicznych ludzi ściąganych jakąś bliżej nieokreślona siłą do upiornego orszaku. Najgorsze jednak było to, że tło obrazu nie stanowiło niebo czy raczej nie dzienne niebo. Zamiast chmur czy gromów, artysta namalował przeraźliwie realistyczną, bulgocącą w trzewiach pierwotnego chaosu, kosmiczną otchłań, pełną zimnych gwiazd, galaktycznych obłoków i ziejących czernią czeluści. Otchłań sprawiającą wrażenie, jakby miała lada chwila wciągnąć człowieka gdzieś-tam, poza znaną rzeczywistość, poza wszystko co dobre i jasne, prosto w paszczę wypranych z wyższych emocji instynktów i nie znającej litości logiki.

Wzdrygając się Damira z trudem oderwała wzrok od malunku i rozejrzała się po powoli zajmujących swe miejsca radnych – kolejnej okropności czającej się w Sali Wzniesień. No, przynajmniej w większości, bo do niektórych radnych żywiła szacunek, a czasem nawet sympatię. Byli nimi tak zwani Kluczowi, czyli osoby zajmujące w mieście najważniejsze, chociaż niekoniecznie najlepiej opłacane stanowiska. Dyrektor poczty, dyrektorka szkoły, naczelny lekarz – doktor Hryciuk, dyrektor przedsiębiorstwa wodno-gazowo-kanalizacyjnego, mający jeden głos przedstawiciele prawa czyli ona sama i Pasternak oraz miejski aprowizator*. Kluczowi byli w porządku, mimo ich czasem niełatwych charakterów. To reszta stanowiła problem. Reszta składająca się z dwunastu osób. Czworga głów wielkich rodów, mających jednocześnie ogromne wpływy w mieście – jeżeli chodzi o opinię Damiry stanowczo zbyt duże – czworga ważniejszych kupców oraz czworga wybranych spośród tak zwanego mieszczaństwa. System mniej-więcej się sprawdzał. Mająca sprzeczne interesy i żywiąca wobec siebie nienawiść Miejska Dwunastka nieustannie patrzyła sobie na ręce, a Kluczowi zwykle starali się, aby ich decyzje nie zaburzały funkcjonowania miasta. No i byli też sędziowie, trójka konkretnie – jeden wywodzący się z warstwy możnych, ale nie należący do żadnego wielkiego rodu, drugi z pomniejszych kupców, trzeci z pospólstwa – niższej klasy średniej lub biedoty. Zwykle pełnili rolę obserwatorów i rzadko zabierali głos, chyba, że była to sprawa na przysłowiowym ostrzu noża. A kiedy nawet oni nie mogli ustabilizować sytuacji zaistniałej wśród radnych, wzywano arbitra, tak zwanego Wiejskiego – przedstawiciela położonych za miastem licznych gospodarstw – aby ten rozstrzygnął sprawę. Oczywiście nic nie było do końca takie proste. W grę wchodziły wota nieufności, rozmaite, dziwaczne procedury i tak dalej. Jednym słowem polityka i biurokracja. Jednego i drugiego Damira szczerze nie znosiła.

Doktor Hryciuk, mający podobny stosunek do zebrań rady jak ona, nerwowo zerknął na swój kieszonkowy zegarek i westchnął ciężko.

- Do rzeczy – burknął, kiedy wszyscy już się rozsiedli. – Mam pacjentów do przyjęcia.

- Z tego, co mi wiadomo, wasz nowy podopieczny nad podziw skutecznie was zastępuje – rozległ się jadowity głos Władimira Ranta, jednego z tutejszych kupców. Człeka dziwnego, bo dość uczciwego i sprawiedliwego, ale pielęgnującego wewnątrz serca wszelkie urazy. – Podobno to bardzo zdolny chłopak. Może wkrótce was zastąpi i nie będziecie już nam potrzebni?

Hryciuk zachichotał. Miał ten uśmiech. Jak to Władka nazwała? Uśmiech kogoś, kto zna puentę żartu, z którego inni nie zdają sobie sprawy? Chyba tak.

- Czyżby doktor wielce szanowny Hryciuk uważał, że jest niezastąpiony? – zapytał Rant, spoglądając na lekarza z nieskrywaną wzgardą.

- Taki stary pierdziel jak ja? Pan raczy żartować. – Hryciuk ponownie zachichotał. – Oczywiście, że jestem do zastąpienia, aczkolwiek mój młody przyjaciel nie jest lekarzem i, jak sam to podkreśla, nigdy nim nie będzie. I bardzo dobrze, bo przyda się wreszcie ktoś, kto uzupełni klasyczne metody leczenia. Niestety tym szarlatanom z lasu średnio to wychodzi. Cała ta Białolica...

Tu doktor westchnął głęboko i wymownie, a twarz Ranta wykrzywił koślawy grymas, świadczący, że podziela jego zdanie co do wspomnianej kobiety. Inni, no cóż, tu sprawa wyglądała różnie. Kluczowi i siedzący pod ścianą w swej loży sędziowie zdawali się mieć niepochlebną opinię o Białolicej – ulubionej uczennicy miejscowego szamana, którą ten przedstawiał niemal jak świętą – ale Dwunastka wydawała się w tej kwestii mocno podzielona. Komendant nie dziwiło to. Zarówno Szaman jak i Białolica byli doskonałymi manipulantami uprawiającymi politykę równie skutecznie co herezje.

Co spotkanie rady sędziowie wyznaczali jednego spośród siebie, żeby przedstawił temat spotkania i pilnował porządku obrad – za każdym razem kogoś innego. Tym razem tym kimś był Grzegorz Stenka, przedstawiciel biedoty, dumny, chociaż skromnie odziany starzec o szerokich ramionach i męskiej, ozdobionej równo przyciętą brodą twarzy. Ze swymi siwymi włosami i haczykowatym nosem przypominał orła, kiedy nagle wyrósł ponad swoich kolegów: Katarzynę Pałkę z warstwy kupieckiej – wątłą właścicielkę mysich włosów i wodnistych oczu, którą można opisać tylko jako pozbawioną wyrazu – i Pekka Jokela z warstwy możnych – przypominającego złośliwego goblina, karłowatego posiadacza przerośniętych kłów, odstających uszu oraz sieci niezliczonych zmarszczek.

Jokel był chyba jedynym znanym Damirze człowiekiem pasującym wyglądem do wystroju sali Wzniesień... I jednym z nielicznych możnych, których znosiła, głównie dlatego, że niczego nie udawał. Miał wygląd wrednego, chciwego goblina, usposobienie wrednego, chciwego goblina i nazywał samego siebie wrednym, chciwym goblinem.

- Spotkaliśmy się w sprawie ostatnich, niezwykle śmiałych, wręcz bezczelnych kradzieży, wskazujących na gwałtowny wzrost przestępczości oraz brak lęku przed wymiarem prawa. Wszystkie miały miejsce w ciągu dnia oraz wielu naocznych świadków. Skradziono między innymi roślinę w kamiennej donicy, ręcznie rzeźbionej w kwieciste wzory zgodnie ze starocarskim zdobnictwem pannie Beatrycze Belrose...

Jedna z dwunastki, młodziutka przedstawicielka kupców, wstała, posyłając Damirze znaczące spojrzenie.

- ...Niedużą, skórzaną lalkę pana Pawła Arslana...

Tu z kolei powstał przedstawiciel tak zwanego pospólstwa, aczkolwiek Damira nie widziała w tym człowieku nic pospolitego. Za jego płaską, nieciekawą twarzą czaił się drapieżny umysł cierpliwego pająka. Pająka, który wiedział, gdzie rozstawić sieć, by mieć pod dostatkiem pożywienia, osłonę i móc wszystkim wokół dyrygować. Tak, nie należał do możnych, ale z drugiej strony nigdy niczego mu nie brakowało. W dodatku wiedział za jaką nić szarpnąć, żeby wywołać ciąg będących mu na rękę reakcji. Przynajmniej do tej pory. Teraz sprawiał wrażenie zagniewanego i... Przestraszonego?

Stenka kontynuował. Szczęśliwie pozostałe przedmioty nie należały do nikogo z rady, aczkolwiek ich charakter... No cóż, komendant mogła je wszystkie określić tylko jako „pierdoły". Ołowiana szkatuła, kościana tabakiera, drewniane pudełko w kształcie maleńkiej trumny, nieduże, kamionkowe naczynie, ceramiczny słój, puszka na kawę. Nic cennego, nic o co można by robić awanturę, nic co uzasadniałoby spotkanie rady. W dodatku nie należały tylko do możnych czy wielkich rodów, którzy lubili być problematyczni, ale ludzi z różnych klas społecznych.

Nic z tego nie rozumiała, ale wiedziała jedno – coś tu śmierdzi. Musiała przyjrzeć się właścicielom tych przedmiotów, popatrzeć im na ręce, rozpuścić wici.

Oj Władka będzie miała niemało roboty. Może trzeba będzie zagadnąć też Krzywego, skoro Hans i Greta są zajęci?

- Może nam pani wyjaśnić ten gwałtowny wzrost przestępczości? – rozległ się niemrawy, jakby zakurzony głos siedzącego w cieniu Igora Bregova, jednego z przedstawicieli wielkich rodów. Zmęczone spojrzenie brązowych oczu spoczęło na niej. – No, może nie wzrost przestępczości... Kradzież ośmiu przedmiotów na przestrzeni kilku dni to żadna fala zbrodni, ale bezczelność złodzieja bądź złodziei jest tu zastanawiająca. Zupełnie jakby nie bał się schwytania.

- Bardziej zastanawiają mnie trzy inne rzeczy – Damira wyprostowała się na krześle obrzucając radę wyniosłym spojrzeniem. – Pierwsza: dlaczego te kradzieże nie zostały zgłoszone?! Jak mamy pracować, skoro nie zgłasza nam się przestępstw? Jak mamy ukrócić złodziejską bezczelność, skoro nie mamy podstaw do ścigania złodziei? Wybaczcie państwo, ale to jest wręcz śmieszne. Druga: czemu sprawa jest omawiana na forum rady miasta, zamiast jak zwykle, na małej obradzie sędziowskiej? Po trzecie, co było w pojemnikach i co to była za roślina?

- Słucham? – Bregov uniósł brwi.

- Prawie wszystkie skradzione przedmioty to pojemniki, do tego, sądząc po ich opisie, niezbyt cenne. Zatem skoro zostały skradzione muszą mieć cenną zawartość. Podobnie z rośliną. Opisano tylko donicę, a nie roślinę, która pewnie była powodem kradzieży. Gdyby nie chodziło o roślinę, złodziej wyrzuciłby ją wraz z ziemią, żeby nie musieć tyle dźwigać.

- To rodzinna pamiątka! – prychnęła ze swego miejsca Belrose. – Nie wiem co to za roślina, ale matula mi ją przekazała, była dla niej prawie jak dziecko i dla mnie też jest. Dlatego chcę ją odzyskać!

- Och i zapewne złodziej ją skradł dla wartości sentymentalnej, tak jak i resztę przedmiotów! – Damira spiorunowała ją wzrokiem, aż ta zająknęła się. Komendant nienawidziła, kiedy ktoś usiłował ją nabić w butelkę. Tym bardziej, kiedy robił to nieumiejętnie, traktując jak kretynkę. – Przykro mi, ale podobne wyjaśnienie byłoby możliwe tylko, gdyby złodziej czy też działający w zmowie złodzieje skontaktowali się z państwem w sprawie „okupu" za skradzione przedmioty. Czy taki kontakt nastąpił?

Belrose spojrzała na Arslana nieco zmieszana, jednak ten jakby nie widział jej spojrzenia. Markotny wbijał wzrok w stół, a jego oblicze nie zdradzało żadnych emocji. W przeciwieństwie do zagniewanego oblicza Damiry, w której głowie tłoczyły się i prześcigały dziesiątki myśli oraz domniemań.

Z miejsca stało się dla niej zrozumiałe, że całe to spotkanie jest farsą. Farsą mająca poszczuć ją na złodziei czy też złodzieja, a w razie niepowodzenia poszczuć na nią tak zwana opinię publiczną. „Oto Damira Murza zwana Krwawą Waderą, zgubiła swój trop i nie wykonała zadania zleconego przez radę miasta. Czy ktoś taki nadaje się na komendanta? Czy naprawdę podobne stanowisko powinno powierzać się kobiecie?" Krew w niej wrzała, kiedy o tym myślała. Mowy nie ma, żeby tak łatwo wpadła w sidła, co to, to nie. Dlatego podniosła głos, żeby już na wstępie urobić opinię publiczną pod siebie – tutejsi sprzątacze, niscy urzędnicy i tym podobni mieli wyjątkowo wrażliwy słuch i mogła iść o zakład, że teraz co najmniej jedna osoba podsłuchuje pod drzwiami. Ktoś chętny do podzielenia się zasłyszanymi nowinami z kolegami i koleżankami przy kubku herbaty bądź czegoś mocniejszego.

Inna rzecz, że te kradzieże cuchnęły. Cuchnęły na kilometr. Nie zgłoszono ich, nikt nie kwapił się, żeby wyjawić jej co zawierają pojemniki, a do tego te roślina i laleczka... Dwa przedmioty wyłamujące się ze schematu. Jedyne dwa przedmioty, które mogłyby same w sobie przedstawiać jakąkolwiek wartość... Z tym, że Belrose już się zdradziła, że jej zielsko to nic ciekawego. Chociaż, na dobrą sprawę obie rzeczy na upartego mogłyby być pojemnikami. W lalce można coś zaszyć, wypełnić jej wnętrze wieloma różnymi substancjami. Podobnie donicę. Potem na wierzch coś izolującego, trochę ziemi, jakaś roślina dla niepoznaki. Tylko co mogło być w środku? Na pewno nie żaden narkotyk, utraty takowego nikt nie zgłaszałby. Diamenty? Nie to głupie, przecież po odzyskaniu przedmiotów, jej ludzie sprawdziliby je i donieśli o wszelkich nieprawidłowościach. Jeżeli istotnie coś zawierały, musiało to być coś z pozoru błahego bądź nieidentyfikowalnego, a tak naprawdę... A tak naprawdę, to nie miała pojęcia. Podobnie jak nie potrafiła dojść, co łączy osiem pozornie nie mających nic wspólnego ze sobą osób. No Belrose i Arslana łączyło miejsce w radzie, ale reszta? Toż to abstrakcja.

Ech, i pomyśleć, że ledwie parę tygodni temu jedynymi zmartwieniami Damiry były dwójka obcych i Wicia.

- Pytania komendant Murzy są w pełni uzasadnione – głos Stenki na chwilę zaburzył jej rozmyślania. – W przeciwieństwie do niezgłoszenia kradzieży. Zgodnie z naszym prawem przestępstwo kradzieży, tak jak i zniszczenie mienia prywatnego, jeżeli nie zostanie zgłoszone, nie może być ścigane. Przypominam, że przestępstwami ściganymi z urzędu są jedynie gwałty, zagrażające zdrowiu pobicia, zabójstwa, morderstwa, podpalenia, czyny o mianach zamachu społecznego oraz zakłócanie porządku społecznego.

- Tak, zgadzam się z panią komendant i sędzią – Bregov przeciągnął spojrzeniem po zebranych. – Nie rozumiem, czemu marnuje się nasz czas, skoro nikt nawet nie zgłosił przestępstwa. Przecież to śmieszne.

Damira drgnęła. Nie spodziewała się wsparcia z tej strony. Ród Bregovów był jednym z najstarszych i najdłużej utrzymujących władzę. Zwykle wykorzystywali każdą okazję, żeby zamanifestować swe niezadowolenie z jej poczynań i co rusz usiłowali wprowadzić do milicji kogoś ze swoich. No cóż, najwyraźniej nawet Bregova zastanowiły te kradzieże i to na tyle, aby na rzecz tej ciekawości zrezygnować z wbicia jej przysłowiowej szpili. Coś się działo i nie wiedział co, a jeżeli chciał utrzymać władzę w rękach rodu, zarówno on jak i jego następcy musieli mieć baczenie na wszystko, co ma miejsce w mieście. Szczególnie rzeczy tak podejrzane.

- To nie sam fakt kradzieży nas zaniepokoił, ale bezczelny, niemal beztroski sposób ich popełnienia – odezwał się powoli Arslan. – Dlatego powołaliśmy zebranie rady. Bo zachowanie złodziei wskazywało na to, że obecność w mieście jakiejkolwiek władzy porządkowej i jakiegokolwiek prawa nie robi na nich większego wrażenia. Zresztą to, że informacje o zdarzeniu czy raczej zdarzeniach dotarły do uszu naszej pani Komendant dopiero teraz, mówi samo za siebie.

- Wiem o nich już od paru dni – Damira uśmiechnęła się pod nosem. Tak, Władzia i paru innych obserwatorów-słuchaczy doniosło jej o wszystkim. Zresztą nie tyko o tym, sama musiała przyznać, że ostatnio kradzieży jest więcej niż zwykle, jednak te omawiane teraz nie miały związku z resztą. Mało tego. O ile przyczyna, dla której skradziono osiem „pierdółek", o które robiono całe to zamieszanie, nie była jej znana, podobnie tak jak i sprawca tychże kradzieży, to doskonale wiedziała kogo winić za wszystkie pozostałe. – Nie wiedziałam, co dokładnie ukradziono i komu, ale sam fakt odnotowaliśmy. Mamy dobry wywiad. Z tego, co mi wiadomo WSZYSTKICH tych przestępstw dokonała osoba szczupła, ale o dobrej muskulaturze, mierząca nieco ponad metr siedemdziesiąt. Zatem prawdopodobnie złodziej był jeden. Jednakowoż bez zgłoszenia kradzieży moje ręce pozostawały i nadal pozostają związane. Teoretycznie mogłabym prewencyjnie zwiększyć ilość i częstość patroli, jednakże na to mam za mało ludzi, a decyzją magistratu czyli państwa, zatrudniać kolejnych na razie nie będziemy. Natomiast, co do samej bezczelności... Jeden bezczelny typ zawsze się znajdzie. Beztroski, uważający się za nieuchwytnego, nie do wytropienia. Przyznaję, sama chcę utrzeć temu komuś nos za błaznowanie, jednakże, bez oficjalnego zgłoszenia nic nie mogę. NIC. Mało tego. Ze względu na to, że zgłoszenia nie dotarły do nas ZARAZ po zajściach, trop ostygł, zatem trudniej będzie odnaleźć zarówno przedmioty jak i sprawcę. Zaniechanie zwrócenia się ze sprawą do milicji jest doprawdy nieodpowiedzialne. Swoją drogą, to dziwne, że ŻADNA z okradzionych osób o niczym nie pisnęła słówkiem. Sposób popełnienia kradzieży, niezgłoszenie ich, niska wartość łupów, fakt, że większość z nich to pojemniki... Bardzo dużo wspólnych mianowników. Czyżby były jeszcze jakieś, o których powinnam wiedzieć?

Arslan i Belrose milczeli, a wśród reszty radnych rozbrzmiały szepty. Nikomu z zebranych nie podobało się to wszystko. Właściwie to dziwne, że w ogóle powołano radę w tej sprawie – teraz prócz milicji własne dochodzenia rozpocznie pozostała dziesiątka ze Dwunastki. Komendant rozumiała, że chciano dać jej do zrozumienia, że te dziwne kradzieże są ważniejsze od reszty dziejących się w mieście przestępstw, ale żeby tak wystawiać się na celownik? Mało tego, teraz wystawiać się, a wcześniej przez tydzień zwlekać ze zgłoszeniem wszystkiego...

Hm... Zapewne poszkodowani czy też spiskowcy, jak zaczynała o nich myśleć, wcześniej próbowali zdziałać coś na własną rękę, oczywiście nieskutecznie i dlatego teraz panikowali. Naciskali na nią, mając gdzieś, że reszta to widzi.

Szlag by to, co to za gierki?

- Wybaczą państwo, ale mam pełen grafik i naprawdę chciałabym wiedzieć na jakiej podstawie zwołano radę, zajmując czas nam wszystkim – syknęła wyraźnie poirytowana Katarzyna Car, korpulentna, szpakowata matrona w zapiętej na ostatni guzik bluzce z karczkiem.

Wyglądająca na wyjętą z minionej epoki kobieta o księżycowej twarzy i ściągniętych w sztywny kok włosach była przedstawicielką wielkich rodów. Jej rodzina nie miała dużego majątku, ale kontrolowała przemysł farmaceutyczny i w sporej mierze chemiczny, sadowiąc się na strategicznej pozycji. Sama Car wyrobiła sobie opinię przykrej w obyciu i niby inteligentnej, ale o topornym sposobie myślenia. Damira z ową opinią się nie zgadzała. Wiedziała, że Morfinowa Caryca to chytra, udająca tępotę wiedźma. W końcu od lat próbowała złapać ją za tłusty tyłek i wraz z resztą klanu wsadzić za kratki – wiedziała, że Carowie produkują nielegalne substancje i handlują nimi oraz mają gdzieś w mieście palarnię opium. W każdym razie, chociaż słowa Car reszcie zapewne wydały się głupie – pozostali wyraźnie mieli nadzieję coś wycisnąć z Belrose i Arslana – w opinii komendant tylko dowodziły jej sprytu. Kobieta wyczuła, że więcej się nie dowie od „poszkodowanych", co najwyżej zaalarmuje ich swoimi dociekaniami. Teraz, dzięki ucięciu tematu, czy raczej dążeniu do ucięcia tematu, mogła liczyć, że najmniej będą się strzec właśnie jej... A ona tymczasem złapie ich za tyłek.

- Pięćdziesięcioro zaniepokojonych obywateli złożyło odpowiedni wniosek – odparł nieco znużonym tonem Stenka. – Wedle wniosku chciano zwrócić uwagę wymiaru prawa na rozpasanie złodziei i całkowitym brakiem lęku...

- To zwrócono! – prychnęła Katarzyna, przerywając sędziemu, czego efektem było jego ostre, wręcz lodowate spojrzenie. – Kosztem czasu nas wszystkich. Teraz niech tylko zgłoszą kradzieże komendant, a ona chyba będzie wiedziała, jak się tym wszystkim, zająć, prawda? W końcu od dziesięciu lat mamy tu najmniej przestępstw w naszej historii, prawda? Kończcie to przestawienie, bo spieszy mi się.

Damira z trudem stłumiła uśmiech. Kiedy Car chciała, naprawdę potrafiła grać toporną. Swoją drogą zawsze ją to dziwiło – odkąd tyko objęła stanowisko, usiłowała przymknąć Katarzynę wraz z jej całą familią, a ci mimo tego zawsze wspierali ją. Czasem miała nawet ochotę spytać Car o to wprost, jednak pokrętna duma zawodowa nie pozwalała jej na to.

- Trochę dużo zamieszania, jak na taką drobnostkę – burknął Piotr Ubijev, przedstawiciel mieszczaństwa, garbiąc się na swoim krześle. Przez wiecznie pochylone ramiona, ponurą naturę oraz haczykowaty nos przylgnęło do niego przezwisko Sęp, które traktował jak swoje drugie imię. Plotka głosiła, że planuje otworzyć zakład pogrzebowy, bo biznes pasował do niego. – Wyjątkowo troskliwi mieszkańcy się trafili. Ale tak, skoro już niczego więcej się nie dowiemy, dobrze byłoby kończyć.

Rozległy się pomruki zgody. Jedne niechętne, inne niecierpliwe, świadczące o tym, że co poniektórym się śpieszy. Damira odchyliła się w krześle. Jeszcze góra dwadzieścia minut i spotkanie zostanie rozwiązane, i to bez żadnych postanowień końcowych, bo nikt nikogo na dobrą sprawę nie mógł zmusić, żeby zgłoszono jej kradzież. Mimo tego wiedziała, że zgłoszenia się pojawią. Instynktownie czuła, że właścicielom bardzo zależy na odzyskaniu skradzionych przedmiotów. Do niej należało ich odszukanie i odpowiedzenie na jedno, bardzo ważne pytanie: czemu?

***

Spotkanie rady miasta nie było nazbyt długie, ale zaplanowane w środku dnia zburzyło rutynę Damiry i zabrało czas, który mogła poświęcić na jakiekolwiek aktywne zawodowo działania. Nie odbyła zwyczajowego parolu, nie zagadała Krzywego, ani nie pogroziła palcem przypuszczalnemu sprawcy co poniektórych „niezwiązanych" kradzieży. Zamiast tego krążyła jak ścierwojad nad truchłem wokół Juszczenki i Kraseva, którzy przyjmowali zgłoszenia. Zgłoszenia kradzieży, tych „związanych", bo rzecz jasna niedługo po zakończeniu spotkania rady ci zaczęli pukać do drzwi komendy. Niestety nie zauważyła niczego znaczącego – że wszyscy poszkodowani byli zdenerwowani i najwyraźniej znali się nawzajem, przewidziała. Nie miała najmniejszego punktu oparcia do żadnych bardziej skonkretyzowanych i dalekosiężnych domniemań. To znów budziło w niej frustrację. Wróciła do domu w naprawdę podłym nastroju, który nazajutrz tylko się pogorszył – większość jej działań, a właściwie działań całego miasta, na trzy dni sparaliżowała potworna śnieżyca, stanowiąca punkt kulminacyjny trwających od ponad tygodnia niepogod. Huraganowy, mroźny wiatr, ogromne ilości śniegu i błyskawice przez blisko dwadzieścia godzin. Wszystko, co żywe, starało się nie wyściubiać nosa ze swych kryjówek. Przemysł się zatrzymał, szkoła odwołała zajęcia, wszystko zastygło. A potem, kiedy śnieżne piekło ustało, a ciężkie chmury rozstąpiły się, przepuszczają jaskrawe promienie słońca, nadszedł czas wielkich porządków. Sprzątania zniszczeń, odśnieżania przypominających zaspy dróg, pozbywania się trucheł nieszczęsnych zwierząt, które nie przetrwały zawieruchy. Milicja tymczasowo chwyciła za łopaty, aby wraz z pracownikami miejskimi udrożnić arterie Kościokamieńca. Pomagali im strażacy oraz liczni ochotnicy. Wśród nich pewnie byli i złodzieje, ale tak to już jest w miastach-wyspach, że w obliczu kataklizmu nawet i najgorsi z najgorszych niejednokrotnie zakasują rękawy i pomagają w imię wspólnego dobra. Wspólnego, znaczy również ich własnego.

Czwartego dnia, kiedy wreszcie komenda zaczęła normalnie funkcjonować, na Damirę spadł ogrom obowiązków, jak zawsze po przymusowym przestoju. Musiała przydzielić ludzi do spraw, wydać różnorakie rozporządzenia, uporać się z toną papierów. Brała też udział w przesłuchaniach świadków „ośmiu bezczelnych kradzieży". Niestety te nie wniosły niczego nowego, za wyjątkiem tego co wiedziała, jedynie potwierdziły, że sprawca kradzieży wydawał się pozbawiony lęku przed karą Raz wyskoczył z zaułka, przewrócił ofiarę, wyrwał jej zza pazuchy tabakierę i uciekł w labirynt wąskich uliczek między kamienicami. Innym razem bezczelnie wskoczył przez okno do mieszkania, pobiegł do pokoju, poczym ukradł stamtąd kamionkę. I tak dalej...

Miała niemiłe uczucie, że odszukanie bezczelnego sprawcy i odzyskanie skradzionych przedmiotów zajmie niemało czasu. Generalnie ostatnio dręczyły ją złe przeczucia. Myślała, że te skończą się wraz z niepogodą, jednak lazurowe niebo i kwilący tu i ówdzie ptasi śpiewacy jeszcze bardziej działali jej na nerwy. To dziwne. Zwykle uwielbiała mróz, skrzący się śnieg i słońce, pogodne, zimowe dni, ale teraz... Nie potrafiła tego określić. Zrzucała rzecz na przemęczenie, nawał obowiązków, ale przecież przeszła gorsze rzeczy i nie była wtedy taka... Taka... Czujna. Czujna czujnością myszy, wiedzącej, że nieopodal jej nory ma swe gniazdo sowa.

Być może właśnie dlatego nie odpuszczała sobie i chociaż stawiła się na komendzie o szóstej rano, a pracę skończyła grubo po dziewiętnastej, postanowiła dokończyć parę spraw. Mianowicie porozmawiać z dwoma złodziejami. Złodziejami, przeciwko którym nie miała żadnych namacalnych dowodów, zatem wedle prawa nadal byli praworządnymi obywatelami.

Maszerując ciemnymi uliczkami oświetlanymi jedynie przez niebieski blask metanowych latarni i światełka kapliczek, ruszyła wartkim krokiem ku mieszczącemu się w Oku zakładowi zegarmistrzowskiemu. O tej porze zakład oczywiście już nie działał, ale jako że właściciel, Konstanty Markov, miał nad nim mieszkanie, a wejście do sklepu stanowiło zarazem wejście do jego domu, miała pewność, że zostanie wpuszczona... Albo sama wejdzie. Markov nigdy nie zamykał drzwi na klucz. Nie musiał. Gdyby ktokolwiek spróbowałby go okraść, zostałby spławiony rzeką następnego dnia.

Serce – będące jednocześnie centrum miasta – i Oko stanowiły dwie główne dzielnice handlowe Kościokamieńca. W Oku, na okrągłym placu zwanym Źrenicą raz w miesiącu odbywał się spory targ, a na co dzień kolorowe, przeszklone witryny wabiły potencjalnych nabywców. Tam malutka kawiarnia wabiła pysznymi ciastkami i ciepłymi napojami, obok cukiernia prezentowała słodkie wspaniałości, nieopodal wytworne kapelusiki i rękawiczki kusiły modne panie, a nieco dalej kuśnierz chwalił się pięknymi futrami. Przynajmniej za dnia. Teraz, po zmroku oko sprawiało dziwne wrażenie. Światła z mieszkań i latarni odbijały się w szybach ciemnych wystaw, śnieg skrzył w mdłym blasku księżycowego rogalika, a szczury i bezdomne koty wychodziły ze swych kryjówek szukać pożywienia. Zresztą nie tylko one. Towarzyszące od dawien dawna człowiekowi gryzonie zwabiały sowy, które śmiałe jak nigdzie indziej zakładały gniazda na strychach i we wnękach budynków. Jedna z nich porządnie straumizowała brata Damiry, kiedy na jego oczach porwała szczeniaka z ich podwórza. Pięcioletni wtedy Afansy przepłakał cały dzień, a przez kilka najbliższych lat prześladował każdą sowę, jaką tylko przyuważył. Ona, chociaż starsza od niego ledwie o trzy lata, doskonale zdawała sobie sprawę, że gdyby puszczyk nie porwał pechowego psiaka, prawdopodobnie i tak musieliby go uśmiercić – mogli sobie pozwolić jedynie na zatrzymanie jednego szczeniaka z miotu ich suczki. Drugiego mieli dać sąsiadom, a reszta czyli pechowiec i jego brat, który krótko potem zmarł na jakąś infekcję, niestety byli przeznaczeni do odstrzału. Właściwie to się cieszyła, że pieska zabrała sowa – dzięki temu ptasia rodzina miała posiłek, a śmierć zwierzęcia zyskała jakiś sens.

Widok wyjątkowo lśniącej wystawy wyrwał komendant z objęć dawnych wspomnień. Za gładką szybą połyskiwały tarcze i wahadła dziesiątek zegarów, z których spora część tykała leniwie. Ciepłe światło pojedynczej lampy naftowej jasno świadczyło, że Markov nadal urzęduje na dole. Nic dziwnego, w końcu na parterze swego piętrowego domu prócz zakładu i zaplecza miał również kuchnię.

Nacisnęła klamkę masywnych, przeszklonych drzwi, a opanowane przez równomierne tykanie pomieszczenie wypełnił dźwięk dzwonka, któremu przygrywało skrzypienie jakieś obluzowanej deski podłogowej. Zgodnie z jej oczekiwaniami niemal zaraz potem zjawił się Markov. Wysoki, szpakowaty brunet o wypielęgnowanych dłoniach i włosach, przystojnej, spokojnej twarzy ozdobionej parą okrąglutkich okularów. Do tego uprzejmość, szarmanckie zachowanie. Nie znosiła tego człowieka. Głównie dlatego, że budził w niej skrajnie różne emocje.

- Pani komendant Murza – jego wąskie wargi wygięły się w uśmiechu. Uśmiechu miłym, szczerym i uprzejmym, ale jednocześnie, jak czuła, kpiącym. – A co panią sprowadza o tak późnej porze w me progi? Czyżby milicja potrzebowała mojej pomocy? Jeżeli tak, to z chęcią posłużę pomocą.

Damira zjeżyła się wewnętrznie. Wiedziała, że Markov zdaje sobie sprawę, że ona wie, kim jest i wie, że on wie. Lubił się z nią drażnić na tym tle, czego szczerze nienawidziła. Nie mogła mu nic zrobić, bo nic na niego nie miała, a ten to wykorzystywał, żeby grać jej na nosie. Miała ochotę przyłożyć mu za to w twarz, ale oczywiście nie dała niczego po sobie poznać. Zamiast tego uśmiechnęła się uprzejmie.

- Nie, ale ja chciałabym pomóc panu. Chociaż pomoc to być może nienajlepsze słowo. W każdym razie przyszłam uprzedzić was, że ostatnio w mieście miały miejsce dość niepokojące kradzieże. Bezczelne, w blasku dnia, a wiem, że wy nigdy nie zamykacie na klucz, zatem możecie zostać wzięci na celownik.

- Och, dziękuję za troskę. Nie musicie się jednak obawiać. To były dość specyficzne kradzieże popełniane jedna po drugiej, a od kilku dni mamy spokój. Czegokolwiek złodziejaszek nie chciał osiągnąć już to osiągnął. Ale tak, to niepokojące. Sam z chęcią też bym dowiedział się, kto narobił tyle zamieszania.

W wolnym tłumaczeniu „to nie moi ludzie za tym stoją, ale chętnie dowiemy się kto stoi i może połamiemy mu nogi". Markov lata temu dzięki sprytowi, charyzmie oraz braku skrupułów zdołał wybić się w miejscowym światku przestępczym, a także go zorganizować. Jako, że Obrzyn przejął przemyt i nielegalny handel, a także, w pewnej części paserstwo, grupa zegarmistrza zajmowała się głównie kradzieżami. Stanowiła swego rodzaju gildię wyłudzającą dolę od wszystkich sięgających do skarbców i kieszeni innych obywateli oraz pilnującą, aby złodzieje nazbyt sobie nie folgowali ani nikogo nie zabijali. Powody tego były dość proste. Po pierwsze głodzona i dojona do ostatek sił krowa w końcu przestaje dawać mleko, tak samo krowa martwa. Po drugie rozboje i morderstwa mogły sprowadzić im na głowę gniew władz. Dbali o swoje interesy i zacierali ich ślady.

Damirę niesłychanie to mierziło. Tak, dzięki jej działaniom chwytano więcej przestępców niż zwykle, ale nie umiała się oprzeć wrażeniu, że ogólny spadek przestępczości to tak naprawdę zasługa Markova – złodzieja, włamywacza i mordercy. Człowieka, na którego zlecenie łamano ręce podrostkom kradnącym z głodu na jego terenie. Człowieka, który nie wahał się przed usuwaniem z świata żywych swych konkurentów. Osoby, która co dzień kryła swoje krwawe oblicze pod maską dobrotliwego zegarmistrza tworzącego cudne czasomierze i wspaniałe, mechaniczne zabawki dla bogatych dzieciaczków. Budził w niej szczere obrzydzenie i jednocześnie gniew na samą siebie. Gniew o to, że jeszcze go nie dopadła oraz o to, że jakieś nieskończenie naiwnej głupiej części niej się podobał.

Był przystojny, szarmancki, pełen elegancji oraz miał gładką wymowę. Miło się go słuchało i oglądało. No i szanował ją. Ne ze względu na stanowisko, ale na umysł. Czuła jak na nią reaguje, jak bardzo pilnuje się w jej obecności, że jest dla niego zagrożeniem. Uważał, zresztą słusznie, że najdrobniejszy gest, ślad bądź źle dobrane słowo mogą poddać jej trop, dzięki któremu wreszcie zatopi kły w jego gardle. Szanował ją tak, jak szanuje się niebezpiecznego przeciwnika, takiego, który swym sposobem bycia wywołuje mimowolną sympatię. Nikt inny tak na nią nie patrzył. Jak na kogoś równorzędnego, jak na kogoś bystrego i silnego. Jedni widzieli w niej swego szefa, inni kobietę na męskim stanowisku, jeszcze inni zgorzkniałą starą pannę. Wszyscy starali się ubrać w kontekst stereotypów oraz norm społecznych, niszcząc obraz osoby mającej własne cele, marzenia i upodobania. On tego nie robił, jako jedyny. Dlatego jakaś maciupeńka, oporna na dorastanie cząsteczka jej duszy, cieszyła się na jego widok, chociaż była świadoma, że w razie kłopotów bez wahania strzeliłby jej w głowę. Jej i każdemu, kto zagroziłby jego interesom, nawet jeżeli miałoby to być dziecko bądź bezbronna starowina.

Nie znosiła siebie za to, a samego uczucia nie rozumiała. Kiedyś od kogoś usłyszała, że kobiety często czują pociąg do drani, a mężczyźni do zołz, bo podłość i bezwzględność są jednymi z ewolucyjnych strategii sukcesu. Zadanie się z sukinsynem miało zwiększać prawdopodobieństwo, że dzieci urodzą się podłe i dzięki temu będą miały większe szanse w życiu. Kwestia instynktu. Cóż, Damira nie wiedziała czy to prawda, ale nie zamierzała pozwolić, żeby zwierzęce instynkty mieszały w jej życiu.

- Miejmy nadzieję. W każdym razie wolałam pana ostrzec, tak na wszelki wypadek. Jak to mówią? – Uśmiechnęła się znowu. – Lepiej dmuchać na zimne.

- Nie szkodzi. Cenię sobie pani uwagę, a odwiedziny szacownej damy zawsze są miłą niespodzianką.

W wolnym tłumaczeniu „wiem, że ma pani na mnie oko, ale miło, że przypomina mi pani o tym, dzięki temu pamiętam, żeby trzymać się na baczność".

Jak zwykle, kiedy odwiedzała Markova po służbie, ten zaproponował jej wstąpienie na kawę bądź kieliszek wina, a ona jak zwykle odmówiła. Czasami zastanawiała się czy się nie zgodzić, bo może zdołałaby coś zwęszyć na gruncie nieco bardziej prywatnym, ale coś ostrzegało ją, że to bardzo kiepski pomysł. Zegarmistrz był niemal jak biblijny wąż, potrafił zręcznie przeinaczać znaczenie słów oraz wydarzeń. Lepiej nie dawać ludziom możliwości do nadinterpretacji, podstaw do oskarżeń i pomówień.

Po Markovie przyszła kolej na Johana Mrewkę, młodego człowieka mieszkającego wraz z wiekową babcią w slumsach Nogi, jednej z trzech dzielnic robotniczych Kościokamieńca. Starowina ostatnio zachorowała, a młodziak miał smykałkę do zamków oraz lepkie rączki, więc bez trudu wydedukowała, kto prawdopodobnie stał za częścią ponadnormowych kradzieży. Poza tym targany szaleństwem i desperacją Johan był jednym z nielicznych, którzy odważali się nie słuchać zaleceń zegarmistrza, a ten nie śpieszył się z ukaraniem chłopaka. Damira bez trudu potrafiła odgadnąć stojące za tym powody. Ponure i egoistyczne.

„Palce" Nogi, część dzielnicy, w której bieda aż piszczała. Nie znaczy to jednak, że było tu szczególnie brzydko czy brudno. Nie. Tu mieszkali ludzie ubożsi od kościelnych myszy, ale uczciwi i porządni, dbający na tyle, na ile mogli swe domostwa. Progi mieli wyszorowane, okna wypucowane, drzwi zawsze pomalowane, ściany zwykle też, chyba że nie udało się komuś zdobyć farby, wtedy je bielił. Podobnie rzecz się miała domostwem Mrewki, chociaż w jego przypadku ta czystość i porządek sprawiały tylko, że wyglądało tym bardziej żałośnie.

Stary, zrujnowany dom wielorodzinny, którego prawa strona w większej mierze zawaliła się, dach uszczelniony wiązkami maczanej w smole, suchej trawy i jednopokojowe mieszkanko na parterze. Czyste i schludne pole bitwy ze szczelinami, odpadającym tynkiem i grzybem, skromne umeblowanie, suszone kwiaty w glinianych wazonikach, szydełkowane serwety. Niezwykle smutny widok. Gdyby to była kolejna melina, której bywalcy tłoczyliby się w ruinie po to, aby pić, zażywać nielegalne substancje i uprawiać nierząd, nie robiłoby to aż takiego wrażenia, jak ta schludność, to staranie widoczne w każdym detalu... I leżąca gdzieś-tam pod stosem koców i połatanych kołder, kruchutka, siwa jak gołąbek staruszka o niezwykle smutnych, łagodnych oczach.

Damira parę razy była w tym mieszkanku, ale Johan nigdy nie aprobował tych wizyt. Nienawidził jej, podobnie jak większości ludzi, czego nie mogła mieć mu za złe. Tym razem jednak nawet nie próbowała wejść do ruiny – chłopak miał trochę nie po kolei w głowie i mógł dość gwałtownie zareagować, gdyby uznał, że zdenerwowała jego chorą babcię... A właściwie to babcię i prababcię w jednym. Inna rzecz, że wcale nie miała ochoty wchodzić do środka. Dom wyglądał jakby miał lada moment runąć. Co prawda mieszkanko Mrewki znajdowało się po lewej stronie, tej stabilniejszej, ale tak czy siak każdy krok postawiony w budynku stanowił jedno wielkie kuszenie losu. Dlatego, zamiast zapukać do drzwi, parę razy stuknęła w okno i czym prędzej odsunęła od budynku. Miała nadzieję, że gospodarz jest w domu.

Był. Po chwili we wnętrzu domu rozległy się szurania i kroki, a w oknie pojawiła wysoka, męska sylwetka. Komendant poczuła na sobie wrogie spojrzenie, takie od którego coś zimnego przebiega po kręgosłupie.

Johan niechętnie stanął przed nią, zresztą niechęć w tym przypadku leżała po obu stronach. Niestety Damira w pełni zdawała sobie sprawę, że jej uczucia w tym zakresie nie mają żadnego uzasadnienia, w przeciwieństwie do tych chłopaka. On miał wszelkie podstawy żeby nienawidzić jej, ludzkości i całego świata. Ta nienawiść wręcz emanowała od niego, podobnie jak czujność, strach oraz trudna do określenia aura zaszczutego, agresywnego zwierzęcia. W dodatku ten wygląd. Kręte złote, ale krzywo przystrzyżone włosy godne cherubinka z barokowych malunków otaczające pociągła, łagodną twarz przyozdobioną ciemnymi, szaleńczo wygiętymi brwiami. Pod tymi brwiami tkwiły duże, głęboko osadzone oczy. Oczy o niezwykle cienkich, ciemnych tęczówkach, które wraz z źrenicami sprawiały ważenie niewielkich, czarnych wysepek poruszających się po morzu bieli białek. Poruszających się nieustannie, bo Johan nie patrzył w jedno miejsce dłużej niż sekundę, może dwie, tyko strzelał spojrzeniami na boki, jakby bojąc się, że nagle coś na niego wyskoczy z morza czerni. Podobnie wyglądała sprawa z nosem – zwyczajnym, prostym, całkiem ładnym, chociaż nieco przydługim i o wyrazistych nozdrzach. Nozdrzach bez przerwy drgających, zupełne jak u badającego nieznany teren szczura. Zresztą nie tylko jego nozdrza drgały, ale też kościste palce, którymi niecierpliwie przebierał oraz nieco zbyt szerokie, ale dość ładnie wykrojone usta skrywające białe zęby o niezwykle ostrych, szpiczastych kłach i przedtrzonowcach. Wszystko to oraz bladość, chudość, cienie zmęczenia, nędzny ubiór i zdeformowana lewa noga sprawiały, że wydawał się jakimś upiornym połączeniem szczura, wygłodniałego wilka ze splugawioną istotą ludzką. Patrząc na niego, odruchowo chciało się wziąć coś ciężkiego i uderzyć go z całych sił. Zdeptać jak robaka, wepchnąć do jakiegoś głębokiego dołu, a potem zasypać kamieniami. Wydawał się czymś zimnym, wrogim i zdegradowanym. Chodzącą ohydą.

Chodzącym wyrzutem sumienia. Przynajmniej dla Damiry.

Chłopak nie był brzydki ani zły, przeciwnie. Niestety swym sposobem bycia, tikami i wrogością sprawiał, że czuło się do niego wręcz odruchową odrazę. Te znów stanowiły efekt tego, jak inni go traktowali od samego dnia narodzin. Odrzucony i wzgardzony przez historię, na którą nie miał wpływu. Na świecie tylko jedna osoba akceptowała go i kochała. Obecnie owa osoba leżała schorowana w wiekowym łóżku, na starym materacu, który już dawno powinien zostać wymieniony. Niestety odrzucony i poniewierany przez społeczeństwo Johan z ledwością zdobywał finanse na bieżące potrzeby. Dlatego kradł. Niewiele, bo jego babcia była osobą o niesłuchanej uczciwości. Jednak teraz, gdy się pochorowała, pewnie był gotów okraść samego diabła, byleby tylko staruszka poczuła się trochę lepiej. Niewykluczone, że spróbował – jego lewą stronę twarzy pokrywał żółto-fioletowy siniec, a dolną wargę miał rozciętą i opuchniętą. Do tego liczne siniaki i otarcia wskazujące na przyduszenie na szyi. Ewidentnie komuś podpadł.

- A to skąd? – Komendant wskazała na siniec. – Czyżby ktoś od naszego znajomego zegarmistrza miał pretensje?

- Nie. Odwiedziłem doktora Hryciuka. Niestety natknąłem się na jego przyjaciela zielarza i doszło do małego nieporozumienia.

Głos Johana był pełen dziwnych syków i świstów, co jeszcze bardziej odstręczało ludzi. Słysząc go, coś wzdrygnęło się z obrzydzeniem w Damirze. Nienawidziła tego czegoś, nawet bardziej niż swej dziwnej słabości do Markova. Wiedziała, że Mrewka jest taki jaki jest nie ze swojej winy, że gdyby dać mu szansę byłby wartościowym, młodym człowiekiem. Mimo tego jakaś jej część kipiała wstrętem na jego widok, tak samo jak serca tych wszystkich bezmyślnych podleców, przez których musiał żyć w nędzy. Może potrafiłaby sobie to wybaczyć, gdyby zachowywał się podobnie jak Katia – był niewdzięczny, wyniosły i opryskliwy – ale nie. Chociaż nie znosił wszystkiego, co żyje, w codziennych kontaktach odpowiadał tym, co otrzymywał. Uprzejmością na uprzejmość, złośliwością na złośliwość.

Zatem Zuber spotkał Johana. Ciekawe.

- Mam nadzieję, że zostało wyjaśnione bez zbędnego zamieszania. – Mruknęła wbijając w chłopaka ostre spojrzenie. Od czasów dzieciństwa nie zrobił nikomu większej krzywdy, chociaż zdarzało mu się być agresywnym. Miała nadzieję, że tym razem nie przegiął. Dla dobra zarówno Zubera jak i jego.

- Tak. Polubownie.

Tyle jej starczyło. Johan nie potrafił kłamać. Gdy tylko próbował coś zmyślić, jego tiki przybierały na sile. Gdyby skrzywdził doktora bądź zielarza, nawet nie próbowałby jej oszukać, tylko od razu zaatakował.

- Przyszłam porozmawiać o...

- Wiem o czym. Nie będzie już problemów – przerwał jej, wykrzywiając wargi, przy czym obnażył zęby jakby zamierzał ją ugryźć. – Porozumienie z panem Zuberem było obopólne. Leczy babcię.

Damira zamrugała. Tego się nie spodziewała. Czemu u diaska zielarz zgodził się pomóc komuś, kto chciał okraść Hryciuka i pośrednio też jego? Owszem, Mrewka mógł wzbudzić w nim współczucie, ale ich spotkanie z pewnością nie należało do najprzyjemniejszych. Nie wspominając o tym, że Zuber jest tu nowy, nie ma wypracowanej opinii, a w związku z tym mógł mu grozić ostracyzm za zadawanie się z „podejrzanym elementem". Jednak, tak jak było powiedziane wcześniej, Johan nie potrafił kłamać. Naprawdę doszedł do porozumienia z Zuberem. Miała nadzieję, że nie tylko w kwestii babci, bo chłopak naprawdę potrzebował kogoś, kto traktowałby go jak człowieka. W końcu staruszka miała już swoje lata i za rok, dwa mogła opuścić ten świat. Komendant obawiała się, co wtedy może spotkać Mrewkę. Całkiem opuszczony, zrozpaczony po śmierci najbliższej osoby... Zdolny do wszystkiego.

- Cieszy mnie to. Naprawdę. – Uśmiechnęła się, ale uśmiech szybko stopniał pod naporem wilczego, złowrogiego spojrzenia chłopaka. – A czy wiadomym jest ci coś o tych dziennych kradzieżach? Wiesz, o których mówię, prawda?

Twarz chłopaka wykrzywił chytry, szczurzy wyraz. Przekrzywił głowę odsłaniając szpiczaste zęby w paroksyzmie uśmiechu.

- Za takie informacje należy się nagroda, prawda?

Damira bez słowa wręczyła mu pięć rubli. Nie lubiła płacić za informacje, ale wiedziała, że chłopak zrobi z nich dobry użytek. Przy rozsądnym rozdysponowaniu mógł nakupić jedzenia dla siebie i babci na pięć dni, a może i dłużej. Z tego, co się orientowała, do tej pory udawało mu się przetrwać głównie dzięki myślistwu czy raczej kłusownictwu i rybołówstwu. Regularnie zakładał wnyki w lesie, zarzucał żyłkę na ryby, a latem prócz tego zbierał orzechy i dzikie owoce, które potem suszył robiąc zapasy na zimę. Musiała mu przyznać, że był o wiele bardziej zaradny od Katii. Wiele rzeczy, podobnie jak Mark, potrafił wykonać własnoręcznie, wielu rzeczy potrafił się szybko nauczyć, jeżeli istniała taka konieczność.

- Pewnego dnia niejakiego Arseniego Hovkę odwiedziła zakapturzona postać o owiniętej szalem twarzy. – Zaczął Johan. Mówił zjadliwo-słodkim tonem, przez który jego głos brzmiał jeszcze bardziej odstręczająco. – Po tym spotkaniu Arseni zrobił się niezwykle nerwowy. W końcu zaczął gdzieś znikać w ciągu dnia. Warto tu wspomnieć, że miał on wyjątkowo podobną budowę ciała do waszego złodzieja. Wagę, wzrost, muskulaturę. No i że w dniach, kiedy miały miejsce kradzieże, pojawiał się w pobliżu opuszczonych magazynów, jeszcze bardziej nerwowy i dziwnie blady.

Damira wychwyciła ukrytą w wypowiedzi informację. Johan strasznie nie lubił mówić wszystkiego, przynajmniej nie wprost. Przesycony specyficznym rodzajem złośliwości lubił zakamuflować to i owo innymi słowami.

- Arseni miał budowę? To już nie ma?

- Ostatnim razem nie wyszedł z magazynu, więc prawdopodobnie MIAŁ i BYŁ. – Spomiędzy zębów Johana wydobył się urwany syk, mający być zapewne swoistym chichotem.

- Gdzie jest ten magazyn?

Johan ponownie wyciągnął rękę, uśmiechając się przy tym wymownie. Nieco dzisiaj przeginał, ale Damira była zbyt zmęczona, żeby się wykłócać i wręczyła mu kolejne pięć rubli.

- Północne pole magazynowe Nogi. Magazyn bez numeru, ale z czerwonymi drzwiami mającymi ślady uderzeń siekierą, więc łatwo go rozpoznać.

Komendant westchnęła. Pola magazynowe Nogi... Dom miejscowych alkoholików, narkomanów i kompletnych obłąkańców. Nie była aż tak szalona, aby iść tam o tej porze. Sprawdzenie tego miejsca musiało poczekać do jutra, cokolwiek w nim się nie znajdowało.

Szczęśliwa, że zdobyła jakieś informacje, ale i zmęczona, mająca na uwadze długą drogę do domu, krótko podziękowała Mrewce i odwróciła się na pięcie. Naprawdę, jedyne czego chciała, to wrócić do ciepłego mieszkanka i położyć się spać.

- Pani komendant!

Damira odwróciła się. Johan miał spojrzenie nieruchomo utkwione w niej, a twarz poważną i nieco mniej wrogą niż zwykle.

- Tak?

- Proszę uważać na siebie. Szykuje się coś... Niedobrego. Nie mam pojęcia co, ale coś wisi w powietrzu. Jakieś niebezpieczeństwo.

Zaskoczona uniosła brwi do góry. Mrewka ją ostrzega? No tego jeszcze nie grali.

- A czym sobie zasłużyłam na taką troskę, że mnie przestrzegacie? – zapytała.

- Nie lubię was i wiem, że wy nie lubicie mnie, ale doceniam, że staracie się chociaż minimalnie wyrównać moje szanse. Jest pani uczciwa, czego nie mogę powiedzieć o wielu w tym mieście.

Z tymi słowy wycofał się tyłem do ziejącego czernią wnętrza rozsypującego się domu, znikając w ciemnościach. No tak, to prawda. Wyrównywała jego szanse. Przecież teoretycznie powinna go zamknąć. W końcu był złodziejem, wiedziała o tym i gdyby naprawdę poszukała, mogłaby znaleźć na niego jakieś dowody. Szkopuł w tym, że parał się złodziejstwem tylko dla tego, bo miasto go odrzuciło. Nie mógł nigdzie znaleźć pracy, nikt nie chciał od niego kupować, sprzedawano mu cokolwiek z niechęcią, niejednokrotnie po zawyżonych cenach. A wszystko przez grzechy jego matki, babki, brata, ojca i siostry. To nie było sprawiedliwe. Dlatego pozwalała mu kraść dalej, przynajmniej póki nie czynił nikomu większej krzywdy. Ci, którzy zepchnęli go na margines, zasługiwali, aby być okradanymi. Nie było to zgodne z prawem, ale prawda taka, że prawo i sprawiedliwość to dwie różne rzeczy. Kiedy mogła wybierać, starała się wybierać sprawiedliwość.

Spojrzała w niebo. Czyste, ciężkie od gwiazd przyćmionych mdłym blaskiem zbliżającego się do pełni księżyca. Tak, Johan miał rację. W powietrzu wisiało coś złego, też to czuła. Szkopuł w tym, że nie miała pojęcia co to takiego, ani jak się przed tym bronić. Wiedziała natomiast jedno – prawdziwe kłopoty się zbliżały.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro