Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział czwarty: Anielska trąba

Damira błogosławiła fakt, że następny dzień był jej dniem wolnym. Przymusowym wolnym jak dotąd na to patrzyła. Jednak ten przymus uratował jej reputację, bo następnego dnia naprawdę nie była wstanie iść do pracy. Walcząc z myślami, większość czasu spędziła w łóżku zastanawiając się „co teraz?". Co teraz, kiedy zajrzała za kurtynę rzeczywistości wprost w otchłani i dość brutalnie przekonała się, że niezbyt może się mierzyć z tym, co tam na nią czeka.

Odpowiedź była prosta, chociaż w pewnym sensie trudna do zaakceptowania, a brzmiała ona „skupić się na rzeczywistości". Wściekłemu psu gończemu, jakim była Damira – w końcu nie nazywano ją Krwawą Waderą po próżnicy – trudno było przyjąć do wiadomości obecność na swym terenie przeciwnika, z którym nie może się mierzyć. Którego dla własnego dobra musi ignorować... Przynajmniej w pewnym stopniu. Jednak w końcu doszła do siebie i zabrała się za to, z czym sobie radziła najlepiej – za świat realny. Realny w ludzkim, wyświechtanym rozumieniu, cudownie znajomy i bezpieczny mimo istnienia złodziei, morderców, oszustów i gwałcicieli.

W powrocie do rzeczywistości, a przede wszystkim do siebie pomogła jej praca, bo też następny tydzień na komendzie nie dostarczał wielu okazji do przemyśleń natury egzystencjalnej. Domowe awantury, drobne kradzieże, a nade wszystko burdy barowe skutecznie absorbowały jej uwagę, tym bardziej, że ósemka gliniarzy nabawiła się paskudnego przeziębienia, więc mieli poważne luki kadrowe. Krótko mówiąc, pracy było aż nadto, aby zając jej umysł sprawami bieżącymi... I nie tylko. W końcu pozostawała też sprawa skradzionych pojemników, potwornie zalatująca jej czymś nadnaturalnym. Jednak póki o kradzież nie podejrzewano żadnego mackowatego stwora ani plugawych sił, robiła wszystko, aby ją rozwiązać oraz – co za tym idzie – znaleźć źródło tego, czym zarażono Hovkę. Niestety tu tropy się urywały. Nawet Władka, mimo iż czujnie obserwowała zarówno Mrewkę jak i Zielarza nic nie znalazła. Ów brak śladów rzecz jasna niesłychanie irytował Damirę i to do tego stopnia, że poważnie rozważała odwiedziny w teatrze i kolejną rozmowę ze Starszym Bratem. W końcu ten wspominał, że zamierza zaprosić zielarza do siebie na herbatkę... Nie wiedziała, co konkretnie rozumiał pod tymi słowami, jednak na pewno postać Zukova go intrygowała. W końcu zielarz zdawał się zbyt dużo wiedzieć na temat... Tych zagadnień, o których teraz intensywnie starała się nie myśleć. Właściwie to z powodu owego wewnętrznego postanowienia, aby nie wchodzić w to wszystko głębiej niż to konieczne, nie złożyła jeszcze wizyty Erykowi i dzieciom teatru, ani nie zamierzała tego zrobić. Zamiast tego pozwalała domysłom snuć się, a domniemaniom pozostać domniemaniami.

Niestety los nie zamierzał zostawić jej w spokoju. Otóż pod koniec tygodnia zmarła Alexandra Sevick. Decyzja rodziny, aby urządzić pochówek przy zamkniętej trumnie stała się źródłem wielu plotek i niedomówień. Niby wersja, że starsza pani umarła w wyniku jakiegoś wstrząsu brzmiała jak najbardziej prawdopodobnie, ale jak sama komendant wcześnie wspomniała: sąsiedzi i ich służba zauważyli, że coś jest nie tak w rezydencji Sevicków. A skoro w rezydencji działo się coś niedobrego, to być może i nestorka rodu nie zmarła śmiercią naturalną. Co prawda nikt nie ważył się podnieść oficjalnego oskarżenia, ale pogłoski dotarły do wielu uszu. W tym tych szczególnie nieodpowiednich. Fakt, że reszta klanu wyjechała z miasta zaledwie w cztery dni po pogrzebie nie poprawiał sytuacji. Szczególnie nie, dla pani komendant, która o wyjeździe Sevicków dowiedziała się jako jedna z pierwszych.

To był wtorek. W pośpiechu wychodząc do pracy w drzwiach niemal zderzyła się z posłańcem. Rozmemłany, młody człowiek bąknął pod nosem, że to od pana Leopolda Sevicka, po czym wyciągnął dłoń, w której trzymał kilka kopert obarczonych pieczęcią Wielkiego Rodu. Damira natychmiast je odebrała, w pustą dłoń młodziaka wcisnęła rubla jako napiwek i czym prędzej wypchnęła go na korytarz. Przypuszczała, że cokolwiek nie zawiera koperta, nie są to dobre wieść. Jak zwykle instynkt jej nie pomylił.

Szybkim ruchem złamała pieczęć pierwszej z kopert, jako jedynej zaadresowanej bezpośrednio do niej, po czym zagłębiła się w treść zapisanego niezwykle równym, wręcz kaligraficznym pismem listu.

Szacowna Pani komendant,

Zwracam się do Pani, jako że jesteście pani jedyną, żyjąca osobą w pełni obznajomioną z tajemnicą naszej rodziny, za wyjątkiem kilkorga sług, które zabraliśmy ze sobą. Otóż opuszczamy Kościokamieniec. Definitywnie i nieodwracalnie. Śmierć mej storturowanej matki przecięła nić wiążąca nas z ciążącą nad miastem klątwą. Być może to samolubne myślenie, ale zarówno ja, jak i moi pozostali krewni uważamy, że spłaciliśmy dług wobec tego miejsca. Od narodzin służyliśmy mu, a wszelkie nasze działania miały za cel jego dobro. Również działania naszych nieszczęsnych, szalonych przodków, którzy tak nieroztropnie otwarli bramy plugastwu spoza świata. Dlatego też należy nam się odpoczynek. Rzucamy te rządzoną przez zabobon prowincję na rzecz wielkich miast i Świata. Być może czynimy to na własną zgubę, doprawdy trudno mi to ocenić, jednakże pozostać na pewno nie możemy. Dlaczegóż to? Pierwszym z powodów, powodem najbardziej namacalnym, jest "szacowny" szaman, który od lat węszy wokół naszego domy, a odkąd ma u swego boku Białolicą stał się w tym niezwykle bezczelny. Też z jego ust pada pod naszym adresem najwięcej oszczerstw i zarzutów. Niewykluczone, że gdybyśmy pozostali, ów okropny człek zdołałby się jakimś cudem dostać do źródła naszej tajemnicy, sekretu, który ma nieszczęsna matka tak bardzo chciała uśmiercić i co stało się celem jej życia. Wie Pani do czego mogłoby to doprowadzić, w końcu zdaje sobie Pani sprawę jaką jest on osobą. Kanalią gotową podpalić cały świat by tylko móc zatańczyć w blasku płomieni. Gdyby poznał plugawy sekret kwestią czasu byłoby, kiedy Kościokamieniec pożre klątwa czy jak to Pani określiła cud. Co do drugiego powodu jest on mniej namacalny i niezwykle samolubny. Uciekamy. Nie tylko Pani czuje, że coś złego się wydarzy, nie tylko Pani ma złe przeczucia. Matka miała podobne. My również. Dlatego uciekamy niczym szczury z tonącego okrętu, mając nadzieję znaleźć spokój i dom gdzie indziej. Nie jest to najszlachetniejsza postawa, jednakże proszę nie mieć nam tego za złe. Żywię nadzieję, że mimo wszystko będzie życzyć nam Pani szczęścia.

Zapewne zastanawia się Pani, czemu w ogóle do Pani piszę. Jeżeli zerknęła Pani na pozostałe koperty, a w szczególności ich adresatów, jak chociażby „Starszego Brata" być może się już pani domyśla. W końcu ma Pani niezwykle analityczny umysł. Otóż chodzi o nasze dziedzictwo i tę część naszego rodu, którą tak samolubnie odtrąciliśmy. Chcemy by cały majątek, który tu pozostawiliśmy, nasz dom i inne dobra, trafił do ich rąk. Głównym spadkobiercą, jak zapewne domyśla się Pani, ma zostać „Starszy Brat" Sevick, o ile przeżyje nadchodzącą próbę. Niech przejmie rolę mej nieszczęsnej matki i stanie się nestorem nowej, silniejszej gałęzi naszego rodu. W kopertach znajdują się list dla niego i wszelkie niezbędne upoważnienia dla Pani. Chcemy, żeby to Pani pośredniczyła we wszystkim i pilnowała, aby rzecz przebiegła wedle naszej myśl oraz, zgodnie z prawem. Ma Pani opinię osoby rzetelnej i wielkiej uczciwości, jest też Pani powszechnie szanowana, zatem mamy nadzieję, że nie powstanie nazbyt wiele głosów sprzeciwu. Za Pani trud w naszym „testamencie" wyznaczyliśmy sporą wypłatę dla Pani i datek dla miejscowej policji czy też raczej milicji. Wiem, że pieniądze są dla Pani sprawą drugorzędną, jednakże tylko w taki sposób możemy się odwdzięczyć.

Jeszcze jedno. Chcielibyśmy, aby przekazanie majątku odbyło się dopiero po nieszczęściu, które nawiedzi miasto. Sądzę, że jeżeli Kościokamieniec je przetrwa, nastaną takie czasy, że Starszy Brat będzie mógł swobodnie chodzić pośród pozostałych mieszkańców. Dlatego też mam do Pani nietypową prośbę: niech Pani przeżyje. Nie tylko po to, aby dopilnować naszych spraw, ale przede wszystkim, dlatego że miasto Pani potrzebuje i będzie potrzebowało. Zarówno teraz, w trakcie próby, jak i potem. Jest Pani jednym z fundamentów tego miejsca. Najsolidniejszym, jeżeli mnie to oceniać.

Żegnam Panią, Pani Damiro. Żegnam i życzę szczęścia, bo niewykluczone, że będzie potrzebowała go Pani bardziej niż my. Oby los był dla Pani łaskawy.

Z wyrazami szacunku,

Leopold Sevick."

Zaklęła pod nosem. Nie lubiła być wykorzystywaną, a właśnie w tym momencie wykorzystywana się czuła. Wielmożny pan obarczył ją zadaniem trudnym, na które nie miała ani ochoty, ani czasu. Teoretycznie powinna zmiąć list, wrzucić go wraz z resztą kopert do pieca i zapomnieć o sprawie, jednakże wrodzona uczciwość jej nie pozwalała. Poza tym czuła, że jest coś winna Starszemu Bratu. W końcu przyjął ją pod swój dach, nie uczynił niczego złego, a jeszcze podzielił się ważkimi informacjami. Musiała też pamiętać, że jego klan od zawsze wspierał jej działania. Chociażby z tego powodu powinna go wspomóc, o ile przeżyje „nadchodzącą próbę" jak to określił Sevick.

Dreszcz przeszedł jej po grzbiecie. Fakt, że Leopold uważał nadchodzące nieszczęście za pewne i nieuniknione, mroził jej krew w żyłach. Cokolwiek zawisło nad miastem, nie sądziła, aby była na to przygotowana... Aby ktokolwiek był.

Wcisnęła list wraz z resztą do szuflady szafki nocnej, postanawiając, że jeszcze dzisiejszej nocy zaniesie go wraz z resztą korespondencji Starszemu Bratu, po czym szybko opuściła mieszkanie. Nie chciała się spóźnić do pracy. Nie zdarzyło jej się to w ciągu ostatnich dwudziestu lat i nie zamierzała dopuścić, aby dziś był pierwszy raz. Tym bardziej, że tego rodzaju drobnostki zwykle są powodem plotek wśród podwładnych, a tych naprawdę nie potrzebowała. Szczególnie teraz, gdy niewidzialna chmura koszmaru powoli nadciągała nad miasto. Jeżeli istotnie w najbliższych tygodniach na Kościokamieniec miała spaść plaga bądź inne nieszczęście, musiała pokładać ufność w swoich ludziach, a co więcej, ci musieli pokładać ufność w niej. Pewny siebie, spokojny i stanowczy przywódca w chwili kryzysu niejednokrotnie czyni różnicę miedzy porządkiem, a totalnym chaosem.

Dzień był taki sam jak wszystkie ostatnimi czasy. Bezchmurny i mroźny, ale pozbawiony ptasich trelów, szczekania psów czy chociażby krakania wron i kruków, które przecież zawsze miały coś do powiedzenia. Szarość przedświtu dopiero rozlewała się na horyzoncie, ale Damira szczerze wątpiła, aby słoneczny blask ożywił zwierzęcych mieszkańców Kościokamieńca. No i to powietrze...

Zauważyła to jakieś dwa dni temu, trochę po niewczasie. Powietrze było całkowicie nieruchome, wiatr ustał zupełnie. Dymy z kominów wznosiły się idealnie pionowo niczym szare kolumny, a żadna gałąź nie drżała. Mogła iść o zakład, że nawet upuszczone pióro nie wzniosłoby się, tylko wirując wokół własnej osi upadło prosto w miejsce wyznaczone mu przez grawitację. Owszem, bezwietrzne dni to niby nic nowego, ale to... Ten cały zastój nie był naturalny. Komendant odnosiła dziwne wrażenie, że ktoś schwytał całe miasto w gigantyczny słój niczym pechowego owada i teraz trzyma je oddzielone niewidzialną barierą od reszty świata, poza czasem i przestrzenią. Właściwie poniekąd zawsze tak było, w końcu Kościokamieniec od wieków stał na bocznych torach historii, rzadko pamiętany przez świat zewnętrzny. Nawet Czerwona Rewolucja nie raczyła tu zajrzeć, chociaż za to akurat Damira dziękowała losowi – wieści z kraju odnośnie „dobrej zmiany" mającej znieść nierówność społeczną i niesprawiedliwość szczególnie dobre nie były. W każdym razie, chociaż miasto od wieków, a może nawet tysiącleci omijały burze tego świata, to dopiero teraz, to jego zawieszenie zdawało się wręcz namacalne.

Niemal odruchowo skierowała wzrok w stronę odległego nasypu kolejowego. Sevickowie odjechali ostatnim pociągiem, a następny miał tu przybyć...? Cóż, podejrzewała, że nieprędko, o ile w ogóle...

Przełknęła nerwowo ślinę. Jakoś dzisiaj, otrzymawszy list Leopolda, przeczytawszy te wszystkie prośby, niezwykle pewne przewidywania katastrofy oraz życzenia powodzenia, nabrała przekonania, że odcięto jej wszystkie drogi ucieczki. Że ostatnia szansa, aby zostawić nadchodzący koszmar za sobą, odjechała wraz z nimi i ich pociągiem w kłębach dymu i pary. Że teraz ona oraz wszyscy inni w tym przeklętym mieście są jak szczury na ringu. Stłoczeni, instynktownie przestraszeni, ale nie wiedzący jeszcze, co los dla nich szykuje i nieświadomie czekający aż któryś „szanowny pan" rzuci między nich wściekłego teriera ku uciesze widzów.

Potrząsnęła głową, usiłując odgonić od siebie złe myśli. Zwykle nie była taką fatalistką. Owszem, ze względu na swój zawód doszukiwała się w ludziach najgorszego, a w każdym bezinteresownym geście drugiego dna, ale miała w zwyczaju traktować wszelkie przeszkody jak... Niemalże jak terier szczura, z tym, że ona w przeciwieństwie do teriera – to psy nieszczególnie bystre, szczególnie kiedy dają się porwać łowczym instynktom – nie rzucała się na zwierzynę czy też przeciwnika bezmyślnie. Pod tym względem bardziej przypominała zajadłego wilka... Dlatego też częściej przezywano ją Krwawą Waderą niż Czerwoną Suką.

Gdy weszła na komendę, westchnęła z ulgą. Mimo złych przeczuć z każdym dniem nękających ją coraz mocniej i świadomości Nieznanego Nienazwanego łypiącego krwawym okiem zza kurtyny rzeczywistości, tu czuła się bezpiecznie. Na swoim miejscu. Silna. Mogąca wpływać na rzeczy. Miała poczucie, że nie jest tylko liściem rzucanym to w lewo to w prawo przez kapryśne wichry losu i upiorów przywdziewających jego maskę.

Mocna kawa, czarna ze sporą ilością cukru, jajko na twardo i grzanka skąpo poskrobana masłem pozwoliły jej powrócić w pełni do rzeczywistości. Czy też raczej Rzeczywistości. Wydawała polecenia, zbierała nowiny, a nade wszystko monitorowała. Uważnie badała sprawę zaginięcia pojemników, do której oddelegowała swoich najlepszych ludzi oraz miejskich szpiegów, a w każdym razie tych, którzy się zgodzili pomóc. Swoją drogą nie przypuszczała, że dołączy do nich też Zukov, a przynajmniej nie, kiedy po raz pierwszy go spotkała. Tymczasem młody doktor wyraźnie przerażony groźbą plagi, sam odwiedzał ją co jakiś czas opowiadając o wszystkich niepokojących rzeczach, które zaobserwował – niestety z perspektywy przyjezdnego większość zwyczajów Kamulców zakrawała na niepokojące, więc lwia część jego rewelacji była bezużyteczna – oraz postępach w układaniu planu awaryjnego dla miasta. W dodatku miała pewność, że dzień w dzień szuka on wszelkich objawów zarazy. Co prawda tych jeszcze nie znali, nie w pełni, ale młodzieniec wyglądał na bystrego, a w dodatku zżerała go paranoja. Nie wątpiła, że gdyby trafił na przypadek tej straszliwej choroby, z miejsca by go rozpoznał. Władka, chociaż z medycyną też miała niejednokrotnie do czynienia, nie posiadała potrzebnej ku temu wiedzy i bystrego oka. Jednak i ona się rozglądała, a miała dostęp do wielu więcej domów niż lekarz, któremu nadal nie ufano.

Zrządzeniem losu tego dnia zjawili się u niej oboje, aby zrelacjonować to, co udało im się zaobserwować. Władka swym zwyczajem w iście czarodziejski sposób opróżniła prawie połowę flaszki nalewki pigwowej, a doktor jak zwykle nie potrafił niczego przełknąć ze zdenerwowania. Nie przeszkadzało mu to jednak poprosić o filiżankę herbaty, która teraz powoli stygła na jej biurku. Bawiło to szczerze Damirę. Czuła, że mimo wszystkiego, co zostało powiedziane między nimi, zaufania, którym go obdarzyła, Zukov nadal uważa ją za potencjalne zagrożenie i tym samym się jej obawia. Obawia się, a zarazem usiłuje tego nie okazywać, robiąc poważną minę i udając na tyle swobodnego, aby poprosić o herbatę. Pewnie uważał naczynie naparu za swego rodzaju tarczę, jedyną obronę przed siedzącą za biurkiem Krwawą Wilczycą.

- Tak jak powiedziała pani Władysława, Mrewka coraz częściej u niego przesiaduje. Doktor sprawia wrażenie jakby mu to nie przeszkadzało, chyba nawet lubi tego... Osobnika – Lekarz skrzywił się nieprzyjemnie. Jak większość wyczuwał emanującą z Mrewki ciemność, lecz w przeciwieństwie do miejscowych nie rozumiał jej, więc ta tym bardziej budziła jego niechęć. Z kolei niechęć Zukova podjudzała niechęć Mrewki. – Poza tym nic nowego. Przyznaję, że na początku naszej znajomości mości Zuber wydawał mi się, mimo swego nietypowego wyglądu, osobnikiem inteligentnym, rzeczowym i wykształconym, jednakowoż teraz... Coraz częściej sprawia na mnie wrażenie szarlatana, a być może i niebezpiecznego szaleńca. Ostatnio nawet... - Mężczyzna zadrżał. – Powiedział, że w cuda i czary nie należy wierzyć, bowiem są one prawdziwe i bawiąc się w magię bądź rytuały, można natknąć się na coś, co chociaż realne leży daleko poza granicami rzeczywistości. Miał przy tym taki dziwny wzrok, aż się zaląkłem. Nie wiem jak doktor Hryciuk może znosić tego typu bezsensy pod swoim dachem. Właściwie to odniosłem wrażenie, że to wszystko bawi go...

Damira wygięła usta w krzywym uśmiechu. Przypuszczała, że Zuber uświadomił Hryciuka w niejednej sprawie, a być może i sam stary wyga wiedział o niektórych nadnaturalnych plugastwach toczących miasto. Tłumaczyłoby to, dlaczego odsunął od siebie ludzi, nawet własnego syna, o dziwnej i nieoczekiwanej śmierci jego małżonki nie wspominając. Zuber... Tak, powinna go odwiedzić, porozmawiać, spróbować przeciągnąć na swoją stronę albo przynajmniej przekonać się, co zamierza. Planowała to już od kilku dni i nieustannie odkładała, chcąc odsunąć od siebie świadomość nadnaturalnej ohydy jak najdalej. Starczało jej, że wstrząs, którego niedawno zaznała, prześladował ją w koszmarach, z których nie potrafiła się wybudzić. Widok spoczwarnionej Alexandry i wijącego się wokół jej plugawego, wynaturzonego potomstwa ani razu nie skończył się donośnym wrzaskiem i ucieczką z domeny Hypnosa. Zamiast tego, przerażona komendant nieodmiennie tonęła w bezmiarze czerni, po to by na koniec pogrążyć się w sennej nieświadomości. Zupełnie jakby odległa otchłań chciała ją pochłonąć, wyciągnąć z bezpiecznego blasku Rzeczywistości, wtedy, kiedy była bezbronna – w trakcie snu.

- ...generalnie muszę przyznać, iż pan Zuber budzi we mnie coraz większe obawy. Zresztą nie tylko we mnie. Ta bezdomna albinoska też się go obawia.

Damira drgnęła. Katia?

- Znaczy znacie pannę Volkov, a ona zna zielarza czy tak? – zapytała tonem sugerującym, że życzy sobie nieco obszerniejszych wyjaśnień.

- Zaiste. – Lekarz skrzywił się, wymownie zaznaczając swój stosunek do owej znajomości. – Szacowna wdowa Tofilukowa z bliżej nieznanych powodów żywi tę... Osobę sporym przywiązaniem. Jakieś dwa tygodnie temu oświadczyła, że od dawna jej nie widuje i zatroskana o zdrowie panny Volkov poprosiła mnie, abym do niej zajrzał. Cóż, nie zwykłem się wyrażać w sposób nieuprzejmy o osobach nieobecnych, jednakże skłamałbym mówiąc, iż owa wizyta należała do szczególnie przyjemnych. W każdym razie, okazało się, że obawy mej gospodyni były poniekąd uzasadnione. Otóż trzy dni wcześniej panna Volkov została napadnięta. Ocalił ją wtedy i opatrzył po tymże zdarzeniu pan Zuber, jednakże dziewczę nie sprawiało szczególnie wdzięcznego za ratunek. Wspomniała, iż za napaścią stał niejaki Kaziuk zwany Szramą, którego jeszcze tej samej nocy rozdarły na strzępy bezdomne psy. Niczego nie rzekła wprost, jednakże wyraźnie sugerowała, iż za tymże wypadkiem stoi zielarz. Sprawiała także wrażenie, iż boi się go, a na pewno nie darzy sympatią... Chociaż wątpię, aby darzyła sympatią kogokolwiek. Inna rzecz, że chociaż mości Zuber utracił w moich oczach, to nie wyobrażam sobie, jakby miał zaplanować rozdarcie tamtego mężczyzny przez sforę od miesięcy prześladująca okoliczne gospodarstwa.

Damira miała kilka pomysłów odnośnie tego, nie wspominając, iż podejrzewała, że umiejętności Zubera sięgają daleko poza zwykłe używanie ziół i poskramianie zwierzyny. Mimo tego, w przeciwieństwie do Zukova, nie czuła do niego niechęci. Pewną obawę i owszem, ale nie niechęć. W dodatku miała wrażenie, że nie kłamał w trakcie ich rozmowy... Wszystkich rozmów. Nie mówił absolutnie wszystkiego, jednakże po spotkaniu z Alexandrą mogła zrozumieć czemu i wierzyła, że nie ma nic wspólnego z obecnymi wydarzeniami, ani że nie wie, kto za nie odpowiada. Jednak morderstwo starego dewianta, który napadł na albinoskę... To zupełnie inna sprawa. Jakoś pasował jej do obrazu persony skrycie wymierzającej sprawiedliwość na własną rękę. Pod tym względem przypominał jej Starszego Brata i jego rodzeństwo z teatru.

- Tak, nasza Katia nie darzy zbytnią miłością świata, ale żeś pan nie powinien winić jej za to. – Władka westchnęła zbliżając do ust kubek, w którym znów chlupotał alkohol, chociaż ledwie chwilę temu komendant odsunęła od niej flaszkę na bezpieczną odległość... A przynajmniej myślała, że bezpieczną. – Bity pies potrafi ugryźć nawet rękę podającą mu strawę, a co dopiero chcącą go pogłaskać. A dziewucha w życiu raczej łatwo nie miała, chociaż zdaje się urodziła się w bogatym domu ze srebrną łyżeczką w gąbce. Jednak ta wasza rewolucyjo szczególnie łaskawa dla jaśniepaństwa nie była i nie jest, oj nie. Wielu wieziono tędy na Sybir, samych dobrze urodzonych. Katię też, ale brat wyrzucił ją z pociągu w pełnym pędzie, szubrawiec. Dziewczyna rzec słowa nie chce czemu, a Kamulce teorie o spiskach snują, jakoby Katia jaką wiedźmą była, ale ja wiem swoje. Mała zacięta jest w taki sposób, w jaki są tylko ci, co to doznali dużej krzywdy. I pani Tofilukowa też to wie, inaczej małą by się nie przejmowała.

- Niewykluczone, że los ją doświadczył, jednakże to jej nie usprawiedliwia. I mnie życie nie rozpieszczało, a staram się zachowywać w stosunku do innych uprzejmie, tak by nie uchybić ich godności.

- Może i nie usprawiedliwia, ale pomaga zrozumieć. A zrozumienie to pierwszy krok do porozumienia niezbędnego do zgody – oświadczyła położna. – I do wyjścia poza ramy własnej głowy. Niewielu ludzi to praktykuje, takie wyglądanie poza samych siebie.

Władka ewidentnie zamierzała poszerzyć horyzonty doktora, ale to nie był czas ani miejsce na takie rozmowy. Przynajmniej nie według komendant, która już jakiś czas zerkała na zegar. Zamierzała zrobić swój zwyczajowy obchód po posterunkach, a przecież jeszcze musiała wrócić do domu, napić się czegoś na szybko, może przekąsić, a potem, kiedy ciemność na dobre rozgości się na ulicach, odwiedzić teatr. Przekazać Starszemu Bratu listy jego... No cóż, brata, i powiadomić go o spadku. Oraz, tak przy okazji, wypytać o zielarza, którego nazwisko coraz częściej słyszała z ust różnych ludzi. Zwykle tych chwalących jego umiejętności weterynaryjne i lekarskie, łatwość z jaką radzi sobie ze zwierzętami, ale czasem pojawiały się i inne głosy. Te, w których obok szacunku, pobrzmiewał swego rodzaju pobożny lęk... I nie chodziło tu tylko o Zukova czy Władkę. Tak... Zielarz stanowił coraz większą zagadkę i chociaż wątpiła, aby to on był jej przeciwnikiem, musiała mu się przyjrzeć.

Może, jeżeli pospieszy się z obchodem, to zdąży wpaść do Mrewki nim zajdzie do teatru? Nienawidził jej, ale miała z nim dobry układ, więc a nuż powie coś więcej na temat zielarza, w końcu zdawali się być w całkiem niezłej komitywie, a przynajmniej tak twierdził Zukov. Teoretycznie powinna też wpaść do Katii i ją podpytać, ale wiedziała, że albinoska nic nie powie. Nigdy nic jej nie mówiła. To, że wygadała się lekarzowi, jasno świadczyło, że między tym dwojgiem doszło do jakiejś intensywniejszej scysji. Tylko wzburzona pozwalała sobie na podzielenie się z kimś swoimi odczuciami... Przeważnie niechęcią. Nie, Katia w niczym jej nie pomoże, lepiej będzie, jeżeli zerknie na miejsce, w którym psy rozdarły Szramę. Może tam znajdzie jakieś ślady i haka na Zubera. Nie, żeby pragnęła zamknąć zielarza za kratami, a przynajmniej nie z powodu takiego ścierwa jak Szrama, dla którego rozdarcie przez psy – przynajmniej w jej opinii – było dość łagodną karą. Jednak chciała mieć poczucie, że posiada nad nim jakąkolwiek kontrolę... Że w razie czego może go powstrzymać, gdyby chciał... Sama nie wiedziała., co chciał. Jednak jego słowa, o tym, że nie wybrał jeszcze strony, po której stanie, kiedy nadejdzie czas próby... No cóż, na razie nie wierzyła, aby był winien jakiejkolwiek straszliwej zbrodni, jednak nie wykluczała, że w przyszłości może to się zmienić. Sprawiał wrażenie kogoś mocno skrzywdzonego przez los, a tacy czasem lubią brać na świecie odwet za swe cierpienie. Szkopuł w tym, że elementami świata są zarówno winni jak i niewinni, silni jak i słabi.

- Katia nie jest ważna, przynajmniej na razie nie – mruknęła przerywając wywód doktora, o tym, że porozumienie i dialog wymagają dobrej woli obu stron, których albinoska nie wykazuje. – Niewykluczone, że wie sporo o szacownym pani Zuberze, a może i o wielu innych rzeczach, jednak nie ma sposobu, aby owe informacje z niej wydobyć. Nie boi się ani więzienia, ani ostracyzmu, a informacjami nie handluje... Woli zdechnąć z głodu niźli ułatwić komu życie. Póki nie wiemy, jak do niej dotrzeć i nie mamy pojęcia, jak się tego dowiedzieć, lepiej skupić się nad bardziej naglącymi sprawami. Toteż będę wysoce zobowiązana, jeżeli nadal będziecie mieć państwo otwarte oczy i uszy. Ktoś w tym mieście mąci i naprawdę zależy mi, aby dowiedzieć się któż to. Szczególnie, iż sprawa zgonu nieszczęsnego Hovki wydaje mi się nie być jedynie nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności.

Ton jej głosu jasno oznajmiał, że czas już powoli kończyć ich małe, nieoficjalne zebranie. Władka dużym haustem dopiła alkohol, a wyprostowany niczym struna doktor sztywno dźwignął się ze swego miejsca. Doktor, właśnie... Pewnie zmierzał w stronę Wężowego Mostu. Może sama powinna udać się w stronę Aorty? Dawno nie odwiedzała tamtejszego posterunku, a chociaż dzielnica była najspokojniejszą w całym mieście, też wymagała pewnego nadzoru, prawda? Zresztą wielu z panującego w niej spokoju, a tym samym zmniejszonej czujności stróżów prawa, mogło korzystać w sposób niezbyt zgodny z prawem. W końcu przestępczość to nie same włamania, morderstwa, burdy czy inne „głośne" działania.

- Wracacie do domu? –zapytała Zukova, samej wstając.

- Zaiste. Jest już dość późno, a tutejsze ulice nie należą do szczególnie bezpiecznych dla obcych. Nie po zapadnięciu zmroku – mruknął.

Miał rację, jednakże komendant zainteresowała swego rodzaju pewność pobrzmiewająca w jego głosie oraz nieprzyjemny grymas, który przebiegł przez jego twarz niczym pająk. Miał coś konkretnego na myśli?

- Czyżby przytrafiło się wam coś nieprzyjemnego? – zapytała.

- Prawie. Szczęśliwie mości Zuber wychynął jakby znikąd i zniechęcił tamtych osobników. – Znów ten grymas. – To było z jednej strony niezwykle fartowne spotkanie, a z drugiej... No cóż, muszę rzecz, że nasz zielarz jest specjalistą w zbudzaniu obawy bez czynienia czegokolwiek czy to słowem czy gestem.

- Skoro tak, odprowadzę was. Sama zmierzam do posterunku w Aorcie, zatem mogę was eskortować.

- Dziękuję za propozycję, jednakże to dżentelmen winien eskortować damę...

- Za wyjątkiem Wasyla żaden mężczyzna w Kościokamieńcu nie widzi w komendant kobiety, a nawet on nie nazwałby jej damą! – Władka zarechotała. – A nawet jeżeli, to przeszło mu, kiedy ujrzał, jak szacowna pani Murza dwóm rosłym chłopom urządza takie lańsko, że aż Obrzynowego wykidajło wprawiła w zdumienie. HA!

- Och, Władko, ależ ja jestem damą. – Damira obnażyła zęby w wilczym uśmiechu, od którego między innymi otrzymała swój przydomek „Wadera". – Żelazną damą, żelazną dziewicą i gotowam wykrwawić każdego, kto podejdzie za blisko.

- Zaiste pani komendant, macie rację. – Zachichotała ponownie położna, wyraźnie mając niezły ubaw z lekarza, który sprawiał wrażenie nad wyraz zmieszanego. – Pytanie tylko czy teraz mości pan Zukov powinien się przy was czuć bezpiecznie.

Na widok skołowanej miny młodego doktora obie kobiety parsknęły śmiechem, na co policzki młodziana okryła czerwień, a twarz przyozdobił wyraz urażonej dumy. Mimo tego nie oponował, kiedy komendant ruszyła wraz z nim do wyjścia zabierając po drodze płaszcz i swoją uszatkę. Nie śmiałby. Tak jak nie śmiał za wiele mówić, kiedy kroczyli niemal pustymi uliczkami powoli tonącego w coraz gęstszych ciemnościach miasteczka. Nadal żywił w stosunku do niej zbyt wielką obawę. A może wyczuwał, że nie lubi pustego gadania? Podtrzymywania rozmowy dla samej rozmowy. Kto wie. Jeżeli tak, była mu szczerze wdzięczna za tę ciszę, dzięki której mogła odpłynąć myślami ku swoim sprawom. Ciszę mąconą jedynie ich miarowymi oddechami, przytłumionymi odgłosami dobiegającymi z mijanych domów i skrzypieniem śniegu pod butami.

Z zamyślenia Damirę wyrwał dopiero dość nieoczekiwany widok. Widok mości Zubera dźwigającego ciężką, wypchaną nieokreślonym czymś torbę, który nucąc pod nosem dziwaczną melodię, prężnym krokiem zmierzał do domu doktora. Na ich widok skłonił się, uchylając swej futrzanej czapy, jednak wyraźnie nie zamierzał przystawać. Komendant zaś nie zamierzała go zatrzymywać, jednakże instynkt gliniarza kazał jej to zrobić niejako w brew niej samej. Czasem naprawdę nienawidziła w sobie tego policyjnego wścibstwa.

Naprawdę nie miała ochoty psuć sobie tego dnia, tym bardziej, że jeszcze czekała ją wizyta w teatrze i spotkanie ze Starszym Bratem. Spotkanie na myśl o którym przez jej grzbiet przebiegał nieprzyjemny dreszcz. Nie potrzebował jeszcze do tego myśli o Zuberze, o tym, kim może być, co może zrobić, co wie, a czego nie i skąd to wie. Mimo tego zawołała:

- Witajcie mości zielarzu. A cóż to takiego taszczycie tak późną porą?

Zuber zwolnił i przystanął, uśmiechając się słabo, jednak widać było, że ten przestój mu nie na rękę. Niestety jej bystre oko nie dopatrzyło się żadnych oznak zdenerwowania, jedynie zmęczenia. Chociaż mężczyzna z cała pewnością wyglądał o niebo lepiej, niż kiedy go pierwszy raz widziała, pod jego oczami widniały fioletowe cienie niewyspania i przemęczenia.

- Nic ciekawego pani komendant, nic ciekawego. Jeno zapasy – mówiąc to uchylił wieka torby ukazując wypełnione konserwami i paczkami sucharów wnętrze. Całość musiała niemało ważyć, nic dziwnego, że nie miał ochoty stać z tym ciężarem i po próżnicy język strzępić. Rozumiała to, jednakże wrodzona nieustępliwość nie pozwalała jej odpuścić, mimo iż widziała, że pogawędka jest nie na rękę Zukovowi.

- A po cóż wam tyle tego? Przecież wy i doktor i z miesiąc tego nie przejecie.

- Dobrze wiecie, że zbliża się czas niepokoju, a na ten trzeba się przygotować. Zresztą my z doktorem mamy i trzecią, kocią gębę do wykarmienia, a ta je niemało.

- Czas niepokoju? A po czym to wnosicie? – zapytał doktor, marszcząc wrogo brwi, na co Zuber tylko znowu uśmiechnął się, a jego jedyne oko nabrało jakiegoś-takiego łagodnego wyrazu. Podobnie czasem patrzą do rośli na dzieci, które tkwią w błędzie i stanowczo, a zarazem wielce naiwnie upierają się przy swym zdaniu..

- Nienaturalne zachowania zwierząt, nienaturalny zastój powietrza, to, że dzika zwierzyna coraz bardziej zaczyna się oddalać od miasta, a większość wędrownego ptactwa omija je szerokim łukiem, nie licząc rzecz jasna kruków i wron. Do tego ten mało przyjemny zgon w magazynach i jego przyczyna... - kolejny uśmiech, gdy zaskoczony Zukov wyraźnie drgnął. – Niechże pan nie robi takiej miny, wszak jestem pod skrzydłami doktora Hryciuka, a sama obecna tu panna Damira przekazywała mu wieści. Wiem, co ma tu miejsce, tak jak i wiem o czynionych przez was wysiłkach, aby uchronić miasto przed klęską, pochwały godnych notabene. Dlatego na waszym miejscu również zacząłbym gromadzić zapasy nim zrobi się gorąco. Nikomu nie pomożecie, jeżeli zastanie was głód i słabość.

Lekarz w pierwszej chwili otworzył usta, jakby chciał coś odpowiedzieć, ale niemal natychmiast je zamknął. Zamiast tego wbijał czujne spojrzenie w szczerą, uprzejmą twarz zielarza.

„Wyglądającą na szczerą" upomniała się w myślach obserwująca tę scenę Damira.

- A właśnie, a propos dziwnych zachowań zwierząt, nie wiecie czegoś na temat ataku dzikich psów na niejakiego Szramę? Bestie ponoś go rozdarły na strzępy – zapytała pozornie niewinnie Damira.

- To ten szubrawiec, który napadł tę bezdomną albinoskę? – zapytał równie niewinnie, na co komendant skinęła z uśmiechem głową. – Cóż... Przeszkodziłem temu padalcowi w jego czynnościach i zająłem się poszkodowaną. Niestety w drodze powrotnej owo ścierwo postanowiło wziąć na mnie odwet. Nie stanowił dla mnie większego wyzwania, więc nieco go poobijałem, lecz gdy odchodziłem jeszcze żył... Chociaż. Miałem ze sobą wiadro krwi. Wcześniej opiekowałem się kozami Macnika, parę z nich zaczęło rodzic na raz, a trzy miały przy tym nieliche problemy. W każdym razie zabrałem krew ze sobą, ażeby wylać ją z dala od gospodarstw właśnie ze względu na dzikie psy. Niestety w trakcie zamieszania chlusnąłem nią na Szramę. Niewykluczone, że odór posoki zwabił bestie, a że ten był mocno poobijany, to nie miał się jak bronić i... Cóż nieprzyjemna okoliczność. Jednakże rzekłbym nieprawdę mówiąc, iż żal mi tego ścierwa. Los dał mu to, na co ów zasłużył.

Damira uśmiechnęła się do siebie w myślach. Tak, on to miał wyjaśnienie na wszystko. W dodatku naprawdę robił wrażenie szczerego. Kto inny na jego miejscu próbowałby się wypierać, kłamał, kręcił byleby odsunąć od siebie podejrzenia. Byleby nie być wmieszanym w tę sprawę. Tymczasem on... Mogła się założyć, że hodowca kóz potwierdzi jego wersję wydarzeń. Znów ona sama... Jak mogłaby mieć za złe mężczyźnie, że ten broniąc się przed ochlaj mordą i recydywistą chlusnął na niego krwią? Gdyby spróbowała go za to zamknąć, zostałaby wyśmiana tym bardziej, że wielu ludzi życzyło od dawna śmierci Szramie i cieszyło się, że ten skonał jak skonał. Uznawało to za swego rodzaju boską sprawiedliwość.

- To dobrze. To pewnie z powodu tego wiadra krwi biedna Katia przestraszyła się ciebie. Bo obecny tu mości Zukov na prośbę wdowy Tofilukowej poszedł sprawdzić co z Katią i ta niezbyt pewnie się o was wyrażała.

- Nie, to nie dlatego. Po prostu zirytowała mnie swym zachowaniem i udzieliłem jej pewnej lekcji, a propos kąsania ręki wyciąganej z pomocą – oświadczył, a w jego głosie pobrzmiał gniew, na co Damira z trudem skryła uśmiech. Nikt tak nie potrafił wyprowadzić z równowagi jak Katia. – Po kilku godzinach męczenia się z rodzącymi kozami nie miałem najmniejszej ochoty na fochy obrażonej na cały świat dzierlatki. Utarłem jej nosa i porządnie natarłem uszu, a także nastraszyłem i szczerze powiedziawszy, nie mam na tym tle najmniejszych wyrzutów. Zresztą lepsze to, niżbym pozwolił wdać się w jej rany gangrenie, bo „nie pozwoli tknąć się jakiemuś brudasowi".

Zukov westchnął ciężko, chociaż nic nie powiedział. Wyraźnie, mimo swej niechęci do zielarza, w tym wypadku rozumiał go aż nadto. Mało tego. Damira mogła się założyć, że miał nadzieję, że zafundował albinosce porządne lanie, takie jakie należy się rozkapryszonemu dzieciakowi. Bo tak prawdopodobnie patrzył na dziewczynę, jak na rozkapryszonego dzieciaka.

Damira uśmiechnęła się w zaciszu swych myśli. Naprawdę musiała przyznać, że zielarz jest kuty na cztery kopyta. Swą – pozorną bądź nie – otwartością, mimo dziwacznej aparycji, wzbudzał sympatię i zaufanie. Odnosiło się wrażenie, że ten oto mężczyzna mówi prawdę, samą prawdę i tylko prawdę. Jednak, nawet jeżeli istotnie tak było, doskonale potrafił ukryć tym, co mówił, to, o co nie chciał zostać zapytany. Po głowie chodziło jej kilka pytań, którymi mogłaby spróbować go przyszpilić, ale to była gra niewarta świeczki. Tym bardziej, że nie chciała, aby widział w niej wroga. Przeciwnie. Chciała przeciągnąć go na swoją stronę. Sama niezbyt potrafiła stawić czoła tej paranormalnej ohydzie dziejącej się za kulisami Rzeczywistości, nie wiedziała jakimi zasadami ta się kieruje, więc ktoś, kto już wyjrzał poza bezpieczny koc i spojrzał monstrom w oczy, stanowił dla niej bezcennego sojusznika. Tym bardziej, że jak na razie zielarz zdawał się mieć odpowiednio prosty kręgosłup moralny i bystry umysł.

- Dobrze wiedzieć, że trzymacie dłoń na pulsie – rzuciła tylko. – Może niedługo odwiedzę...

- Pani Komendant!!!

Damira natychmiast umilkła, odwracając się w stronę wrzasku, którego źródłem okazał się być młody chłopaczyna gnający w ich stronę na złamanie karku. Jasne włosy rozwiał wiatr, a zaaferowana, a zarazem przestraszona buźka była czerwona od uszczypnięć mrozu.

- Hola, hola, kawalerze! Co się stało?

- Coś pozabijało nasze strusie. Tatko myśli, że to robota sąsiada, Isaeva i tera się biją. Matka i pani Isaevowa prosili, żebym na policje gnał, bo się tatko i pan Isaev  pozabijają i trza nam tyż odkryć kto tak poubijał biedne strusie.

- Isaev... A ty młody to z czyjego domu jesteś? – zapytał ni z tego ni z owego Zuber wyraźnie zaniepokojony.

- Kozlov panie zielarzu.

- Kozlov, szczęście... – odsapnął, po czym, widząc jej pytające spojrzenie i badawczy, niemal oskarżające wejrzenie doktora, uśmiechnął się krzywo. – Wczoraj opiekowałem się do późna strusiami Takala. Jego farma jest dość mocno oddalona od farmy Isaeva, ale na upartego można nazwać ich sąsiadami. Wiem, iż to samolubne, jednakże nie chciałbym być w to wplątany nawet pośrednio. Jestem tutaj nowy i zła fala lada moment może wezbrać przeciwko mnie, sami wiecie... Szczególnie, że ostatnio miałem małą acz niemiłą scysję z Białolicą i jej opiekunem szarlatanem – wyrzucając ostatnie słowo skrzywił się z wyraźną wzgardą, a jego smutne, spokojne wejrzenie nabrało nieprzyjemnego odcienia.

Damira zamrugała. No o tym to nie wiedziała, a gdyby owa „scysja" była sprawą publiczną na pewno Władka doniosłaby jej o wszystkim. W końcu plotki stanowiły żywioł, w którym położna czuła się najlepiej. Nie, to musiało się stać na gruncie prywatnym, w czterech ścianach, a tym, którzy byli świadkami zdarzenia zależało na utrzymaniu tajemnicy.

Intrygujące.

- Dobrze, to gdzie mieszkacie mości Kozlovie i skąd twój tatko wnosi, że te strusie pomordowano i że pomordował je właśnie Isaev? – zapytała dzieciaka, starając się skupić na sprawach bieżących.

- No bo mości Isaev strasznie nie lubi ptaków, boi się ich. Tatko mówi, że ma z tym coś z głową. Jak jaki ptak tylko wejdzie na jego podwórze czy to czyjaś kura, czy to wrona, to go ubija jak zdoła. Zawsze bardzo dużo przy tym krwi i wrzasku, bo robił to nadto okrutnie. A te nasze strusie to właśnie okrutnie poubijane. Wygląda to tak, jakby kto je porozrywał. Mają pokaleczone łby i piersi, powybijane oczy, połamane karki, no i całe są pokaleczone. Jest mnóstwo, mnóstwo krwi...

Damira poczuła jak krew odpływa jej z twarzy. Przerażona ze ściśniętym żołądkiem zerknęła kątem oka na doktora, który również gwałtownie zbladł. Zielarz zaś jedynie spoważniał. Słowa chłopca w żadnym wypadku nie zaskoczyły go ani nazbyt nie zaspokoiły. Wyglądał raczej, jakby otrzymał złe wieści, których od dawna się spodziewał. Dlatego też jemu, w przeciwieństwie do niej, nawet na chwilę nie odebrało języka w gębie.

- Powiedz mi no, druchu, czy ty albo kto z twojej rodziny zbliżał się do martwych strusi? Albo zbliżał się do nich nim zostały znalezione martwe.

- No tatko. Był im dać żryć w południe, no i tera jak poszedł je zagonić na noc. Zobaczył, że wszystkie lezą martwe, obaczył czy żaden nie przeżył i w te pędy pobiegł do pana Isaeva.

- A czy zbliżał się potem do ciebie bądź twej matki?

- Nie, jak wpadł do pana Isaeva, to dostał takiego szału, obaj dostali, że próbować ich powstrzymać było darmo. Dlatego matula pognała mnie po policjantów.

- Jedno dobre – odsapnęła Damira, wlepiając ponure spojrzenie w chłopaczka. Niewykluczone, że na dniach, a nawet na godzinach miał stracić ojca... A może i matkę, jeżeli ta nierozsądnie jednak spróbowała powstrzymać męża i go przytrzymać. – Dobra paniczu, prowadź jeno wartko. Nie chcemy, żeby twój ojciec i sąsiad sobie łby porozbijali. – Spojrzała przez ramię na stojących obok niej mężczyzn. – A wy za mną. Będziecie potrzebni. Obaj.

Zielarz nieznacznie się skrzywił, widocznie dźwiganie ciężkiej torby było mu nie w smak, jednakże, nie oponował. Zaś Zukov... Biedny lekarz wyglądał, jakby nagle został wtrącony w piekielne otchłanie, gdzie najgorsze z jego koszmarów witały go wśród fanfar i potępieńczych wrzasków.

Godzinę zajęło im dotarcie do miejsca burdy, a przynajmniej jej i lekarzowi, bo Zuber zobligował się zabezpieczyć miejsce zgonu nieszczęsnych strusi, za co była mu szczerze wdzięczna. Tym bardziej, że on z ich trójki najlepiej nadawał się do tego zadania. Właściwie to nie potrafiła powiedzieć czemu, jednakże jego kompletny brak lęku wobec choroby... Miała dziwne przeczucie, że od czegokolwiek Zuber nie zginie, to na pewno nie od tej zarazy.

Dom Isaeva był duży i porządny, przypominał bardziej wiejski dwór niźli rolniczą chałupę. Przed takim domem człowiek nie spodziewa się widoku dwóch kompletnie przerażonych kobiet. Jedna z nich: krągła i rumiana niczym bułeczka wyciągnięta z pieca – roniła rzewne łzy głośno szlochając. Druga usiłowała ją uspokoić, chociaż sama drżała na całym ciele. Nic dziwnego, z wnętrza domu dobiegały wręcz nieludzkie wrzaski i rzężenia, którym przygrywały rozmaite łomoty. Wszystko doskonale słyszalne przez wybite okna, które brutalnie potraktowano stołkami i innymi sprzętami domowymi.

Damira zaklęła w duchu. Do tej pory burda powinna dawno wygasnąć – idąc tutaj zakładała, że matka przewodzącego im chłopaczka wysłała go tylko po to, aby ów nie widział mordobicia. W końcu żadna normalna bijatyka, a przynajmniej bijatyka pomiędzy dwojgiem ludzi, nie powinna trwać aż godzinę. Chyba że w grę wkroczył jakiś czynnik zewnętrzny. Czynnik, który nie tak dawno widziała na mikroskopowym szkiełku.

- Matulu, matulu! – zawołał wyraźnie przerażony chłopak, biegnąc ku spłakanej i przerażonej matce, której wyraźnie już zaczynało brakować sił. – Co się dzieje? Gdzie tatko.

- W-w śro-środku – wydukała z trudem.

Widząc, że z pani Kozlov raczej niewiele wyciągnie, Damira prężnym krokiem podeszła do nieco bardziej opanowanej kobiety, zapewne żony Isaeva.

- Dobry wieczór obywatelko, możecie mi treściwie wyjaśnić, co się tu właściwie dzieje?

- Pani komendant... - zająknęła się ta, najwyraźniej nie oczekując, że dzieciak sąsiadów sprowadzi samą Krwawą Waderę. - Nie wiem. Naprawę nie mam pojęcia. Pierwej sąsiad napadł Ignacego, że niby ten mu strusie poubijał. To jeszcze mogłam zrozumieć, jak i bijatykę potem. Sąsiad krewki, a i mój Ignac w gorącej wodzie kąpany. Ani jednemu ani drugiemu lepiej nie wchodzić w drogę, kiedy się z kim za łby weźmie, chyba że ten ktoś silniejszy od nich dwóch do społu. No to z sąsiadką odstąpiłyśmy licząc, że ci jak zwykle po mordach se dadzą, zdyszą się i padną, a gdy ochłoną to możno rozsądnie porozmawiają... Ale nic z tego. Jak sąsiad nagle furii nie dostanie, jak gołymi dłońmi nie złapie rozgrzany pogrzebacz... Przerazilim się, sąsiadka też i Ignac również. Ja z Kozlovową uciekli na podwórko, ale co oni tam... - Pokręciła głową, a jej ciało przeszedł dreszcz. – Pierw było słychać tylko Kozlova, ale potem i mój Ignac zaczął wrzeszczeć i rąbać. Od kilku chwil jest prawie cicho, ale ani ja, ani sąsiadka nie mamy odwagi by zajrzeć, co tam. Pani komendant, ja znam Kozlova od małego, od takiego dzieciaka, co ledwie od ziemi odstaje i to nie był on, jeno jaki demon, co jego skórę przywdział.

- Nie demon, a choroba. Pewnie i Kozlov i wasz mąż już nie żyją, jeżeli mają szczęście – rzekła, na co chlipiąca obok niewiasta zaniosła się jeszcze większym płaczem. – Czy w domu dobrze napalone?

- Co? – Isaevowa, najwyraźniej porażona co dopiero zasłyszanymi wieściami, spojrzała na nią zaskoczona. Dopiero po chwili zrozumiała. – A tak. Dobrze. Ignac lubił, aby gorko było w chałupie, kiedy mróz przyciska. A czemu pytacie?

- Choróbsko szybko wypala się, kiedy chory umiera, bo wtedy nie ma co żreć. Chyba, że zamarznie, wtedy może długo przetrwać i się poprzenosić. Jeżeli w chałupie jest ciepło, będzie można z tego korzystać, oczywiście, jeżeli wszystko się poczyści styrolem czy bimbrem. W przeciwnym razie musielibyście dom spalić.

Kobieta umilkła, kiwając głową i odetchnęła z ulgą, chociaż strapienie nie opuszczało jej twarzy. Wyraźnie wyrok, jaki zapadł na jej męża, uderzył ją, ale nie zmiażdżył. Nie tak, jak pochlipującą obok Kozlovą, która padła na kolana i zaczęła zalewać się rzewnymi łzami, niepomna usiłującego ją pocieszyć chłopaka.

Stojący obok Zukov z lękiem spoglądał na powybijane okna domu, zaciskając usta niemal do białości. Lekarska torba, z którą prawie nigdy się nie rozstawał, drżała w jego dłoni, zaś oczy płonęły jakby gorączkowym blaskiem. Okalające go niczym płaszcz przerażenie można było wyczuć na kilometr. Mimo tego nie cofnął się.

- Doktorze wchodzimy? – zapytała go.

Zapytała, bo sama nie wiedziała czy wejść, czy może nie odczekać trochę. Nie poczekać, aż mikroby się wypalą, przynajmniej w większości, i dopiero wtedy wejść. Chciała również sprawdzić jak lekarz zareaguje. Właściwie to była niemal pewna, że każe poczekać albo nakaże tymczasowy odwrót, celem lepszego przygotowania się... A może nawet zwyczajnie weźmie nogi za pas.

Lekarz przez chwilę nie odpowiadał, tylko patrzył pustym wzrokiem na częściowo uchylone, bogato rzeźbione drzwi tonące w cieniu krytego strzyżoną strzechą dachu. Wyglądało to tak, jakby siłował się z czyhająca za nimi grozą na spojrzenia. W końcu jego twarz wykrzywił grymas dziwnej, zajadłej determinacji.

- Tak, ale ostrożnie – oznajmił, chociaż drżał ze strachu. – Ja przodem, pani za mną i niczego nie dotykajcie... Ale pierwej lepiej zabezpieczmy się. W torbie mam alkohol, rękawiczki i maski na twarz.

Pod czujnym okiem pani Isaevowej, wdziali lateksowe, długie do połowy przedramienia rękawice, założyli maski i zrosili odzienie alkoholem. Jednak okrycie wierzchnie zostawili przed domem. Chwila nieuwagi mogłaby starczyć, żeby któreś otarło się płaszczem czy kurtą o krwawą plamę i już mogłoby zawlec zarazę do miasta. Woleli nie ryzykować. Poza tym, jeżeli wierzyć gospodyni, w domu było porządnie napalone w piecu i mimo wybitych okien nie powinni zmarznąć.

Tak, nie zmarzli. Głównie dlatego, że nie tylko napalono w piecu, ale też w ogromnym, kamiennym kominku, którego blask rozświetlał izbę główną, gdzie też rozegrała się tragedia. Czerwonawe płomienie odbijały się w brązowiejących plamach krwi, nadając im wyglądu połyskliwych granatów, sprawiały, że porozrzucane fragmenty ciała różowiły się niczym dojrzewające pączki róż. Odurzający, żelazisty, a zarazem słodkawy zapach posoki był wszechogarniający. Wzbogacała go nęcąca woń otaczająca porozbijane talerze i zastawę. Najwyraźniej Kozlov odwiedził sąsiadów, gdy ci zasiadali do wieczerzy.

Kozlov. Jego poszarpane ciało budziło prawdziwą grozę. O ile na szczątki Hovki potrafiła patrzeć bez większych oporów, to zwłoki hodowcy strusiów... Rozerwana jama brzuszna, rozlane wnętrzności... Nawet jej ścisnął się żołądek. Za część obrażeń zapewne odpowiadał on sam, a część zadał mu usiłujący bronić się Isaev. Isaev, którego widok budził najczystszą grozę.

Okrutnie okaleczony mężczyzna jakimś cudem jeszcze żył... Na swoje nieszczęście. A żył tylko dlatego, że w trakcie walki z Kozlovem doznał tyłu złamań, że nie mógł sam zadać sobie śmierci. Co nie znaczy że nie próbował. Nieustannie przebierał bosymi, połamanymi nogami po kawałkach rozbitej zastawy, najwyraźniej chcąc zadać sobie jak najwięcej ran. Jednocześnie rzężąc pocierał twarzą po sterczących z dłoni, połamanych paliczkach raz zarazem ją tnąc. Spływały po nich resztki jego oczu.

No cóż, najwyraźniej odnaleźli źródło dziwnych dźwięków dobiegających z wiejskiego domostwa.

Damira zaklęła soczyście. Naprawdę myślała, że największym wyzwaniem tego dnia, będzie wizyta w teatrze i przekazanie Starszemu Bratu spadku. Tymczasem wszystko się posypało. Plaga wychynęła z ukrycia, mieli dwie ofiary śmiertelnie – na razie tylko jedną, ale praktycznie już dwie – oraz dwie rozbite rodziny. Lada moment miasto miały ogarnąć panika i gniew. Wiedziała, że w jej stronę i w stronę magistratu posypią się kamienie, zarówno te metaforyczne jak i nie. W końcu ukryli pierwszy przypadek zarazy, zatuszowali wszystko. Zrobili to dla dobra miasta i jego obywateli, ale jasnym jest, że spojrzenie na sprawę szarego mieszczanina nie miało wyglądać w ten sposób. Zaufanie do wszelakich władz podupadnie, za co prawdopodobnie porządnie zapłacą, kiedy przyjdzie do wdrażania planu ratunkowego... Zakładając oczywiście, że wybuchnie epidemia, co teoretycznie nie było jeszcze takie pewne, chociaż czuła... No cóż, wierzyła w przepowiednie zielarza, a dzisiejszy wypadek zdawał się być ostatnim werblem przed występem czterech jeźdźców apokalipsy.

W dodatku teraz... Teraz stała nad trzęsącym się strzępem człowieka, cierpiącym stworzeniem, na które z trudem patrzyła i zastanawiała się jak ukrócić jego męki. Jak go zabić, żeby pod jej adresem nie padły żadne zarzuty, a jednocześnie nie wystawić się na ryzyko zarażenia. Co zrobić...

- On musi żyć. Tak długo jak to tylko możliwe.

Nieoczekiwane słowa ze strony doktora zaskoczyły ją. Mężczyzna wlepiał w nią dziwne, przepełnione przerażeniem, a jednocześnie całkiem opanowane spojrzenie. Dziwnie zimne.

- Co masz na myśli? – zapytała.

- Jeżeli mamy poznać chorobę i być może ją zwalczyć, musimy też w pełni poznać jej przebieg. To jak wyniszcza ludzkie ciało. Hovka zmarł od zadanych sobie ran, ale pewnie i sama zaraza w końcu pozbawiłaby go życia. Musimy dowiedzieć się w jaki sposób. Który organ pierwszy się wyłączy. Co zostanie najbardziej uszkodzone. Nastąpi krwotok? A może niszczycielski stan zapalny? Być może chorych da się spętać, żeby nie uczynili sobie krzywdy i jakoś uleczyć, jednak pierwej musimy wiedzieć, jak to zrobić. Co chronić, co łagodzić.

Damira skinęła głową ze zrozumieniem. To miało sens, chociaż pozostawienie Isaeva przy życiu, skazać na mogąca trwać godziny mękę budziło w niej grozę. Miała tylko nadzieję, że Zukovem naprawdę kierowała troska o przyszłych pacjentów, a nie pragnienie zdobycia sławy. Nazwanie śmiercionośnego, budzącego powszechną grozę choróbska jego nazwiskiem... Coś podobnego musiało być marzeniem niejednego lekarza, prawda?

Spojrzała jeszcze raz na zwłoki i na jeszcze-nie-zwłoki z lekka wzdrygając się przy tym. Naprawdę dziwiła się, że jej żołądek jeszcze nie tańczy trepaka. Właściwie to w ogóle dziwiła się sobie... Co prawda „wystrój" głównej izby wzbudził w niej prawdziwą grozę, jednak nie było to tak intensywne jak powinno. Zupełnie jakby już nie mogła odczuwać pełni grozy. Nie po zobaczeniu Alexandry w jej przedagonalnym stanie... Właściwie to zazdrościła doktorowi. Drżał na całym ciele, a zawartość jego torby z lekka podzwaniała, miał przyśpieszony oddech, a po jego cele spływał pot. Do tego ta bladość zdobiona lekką sugestią zieleni na twarzy, a przynajmniej jej częściach widocznych zza maski. Mimo iż zachowywał logiczne rozumowanie i chłodny osąd, ledwie krok dzielił go od paniki. Ten lęk, ta odraza, które zdominowały sporą część jego świadomości jak i podświadomości stanowiły prawdziwy balsam dla duszy, albowiem pełnia tego, co się stało, chłodna, pozbawiona emocji, brudna pełnia, trzymała się na dystans.

- Dobrze, to jesteśmy tutaj i co dalej? – mruknęła. – To bardziej wasze pole do popisu niż moje... Przypuszczam, że będzie chciał pan, aby przewieźć do przebadania zwłoki, ale jedne z nich jeszcze zwłokami nie są i nie sądzę, aby było bezpiecznie się do nich zbliżać. Poza tym trzeba coś zrobić z Isaevową, bo raczej nie będzie mogła tu dzisiaj wrócić.

- Ani ona tutaj nie wróci w ciągu najbliższych dni, ani Kozlovowie nie wrócą do siebie. W końcu nie wiadomo, co wywołało tę zarazę, ale zaczęło się u nich. Padły ich strusie. Czynnik zakaźny nadal może tam być. Jeżeli wrócą do siebie, nie dość, że mogą sami się zarazić, to jeszcze rozwlec to cholerstwo po całym mieście. Trzeba ich gdzieś przewieźć... Do znajomych albo do jakiegoś schroniska, jeżeli miasto takie posiada.

Tak, miasto posiadało schronisko... Poniekąd. Schroniskiem była swego rodzaju ponadgabarytowa, szopa, którą zamieszkiwał Wasyl, a która należała po równi do Obrzyna, po równi do miasta. Magistrat zgodził się, aby mogli tam zamieszkiwać stale ludzie karczmarza, pod warunkiem, że będą naprawiać i utrzymywać we względnie dobrym stanie pozostałą część budynku przeznaczoną dla ludzi przejściowo pozbawionych domu. Obrzyn, będący swego rodzaju pokrętnym filantropem, zgodził się na to, jednocześnie dając radzie miasta do zrozumienia, że idzie im na rękę. Bo też szedł. Oddać mu budynku po całości ot tak nie mogli, on kupić nie zamierzał, a dzielić go czy szarpać się z mężczyzną o tę budę nikomu się nie chciało... Tym bardziej, że mogło to przynieść negatywny rozgłos. Pytaniem pozostawało, dlaczego, za wyjątkiem tymczasowych lokatorów – zwykle prostytutek chcących rozstać się z zawodem – w budynku na stałe zamieszkuje jedynie Wasyl.

Naprawdę miała nadzieję, że kobiety mają rodziny i przyjaciół u których mogą się zatrzymać na jakiś czas. Ostatnim, czego było jej dzisiaj to Wasyl. Wasyl mający do niej pretensje, że nie powiedziała nic o pladze i że tak wiele zataiła... Jakby była mu cokolwiek winna. Jakby on był kimś więcej niż tylko nachalnym natrętem. I tak już miała za wiele na głowie, nie potrzebowała jeszcze, aby karczmarz próbował jej utworzyć „kącik spraw prywatnych", których od dawna praktycznie nie miała i nie chciała mieć.

Westchnęła ciężko. Było ich troje. Ona, doktor i zielarz, który został przy strusiach i demony wiedzą, co robił. Na jego miejscu spaliłaby truchła padłych strusi, zostawiając może jednego czy dwa do przebadania, ale to ogrom roboty. Zebranie drewna, ułożenie wielkiego stosu, rzucenie nań ciał nielekkich zwierząt. W dodatku te leżały dłuższy czas na mrozie, więc zaraza w nich z pewnością się zachowała , a co za tym idzie były śmiertelnie niebezpieczne...

Zresztą, cokolwiek nie robił, nie było go tutaj, chociaż tam gdzie został, również był potrzebny, chociażby po to, żeby odganiać ludzi, którzy chcieliby sprawdzić, cóż się stało z padłymi zwierzętami oraz bestie liczące na łatwy żer. Tutaj też musiał ktoś zostać. Rzecz w tym, że doktor miał mały posłuch. Wiedziała, że jej ludzie mogą nie posłuchać jego rewelacji, chociaż przecież widzieli, że wychodziła z doktorkiem. Jeżeli znów Zukov zostałby tutaj, istniała szansa, że ktoś z mniej szlachetnych obywateli będzie próbował obrabować dom mimo jego ostrzeżeń i rozwlecze syf po mieście. Nie wyglądało to dobrze. Inna rzecz, że nie czuła się kompetentna stać tutaj, przed tym domem zarazy. Los nie przeznaczył jej do walki z mikrobami, tylko ze złem tkwiących w ludziach. Z niesprawiedliwością.

W końcu, po chwili dłuższego namysłu, podjęła decyzję.

Wyszli na zewnątrz i starając się oszczędzić kobietom co bardziej drastycznych szczegółów, opowiedzieli im i chłopakowi, co zastali w środku oraz, że na parę dni muszą poszukać schronienia poza swymi domami. Oczywiście Damira nie omieszkała wspomnieć o możliwości skorzystania ze schroniska. Na szczęście Kozlova, chociaż prawie nieprzytomna z płaczu, oznajmiła, że ma do kogo pójść, zaś Isaevowa stwierdziła, że sama zagadnie Obrzyna, z którym ponoć dość dobrze się znała. Damirze naprawdę ulżyło, kiedy to usłyszała. W jednej chwili spadło na nią tyle obowiązków: zabezpieczenie miejsc potencjalnych źródeł epidemii, poinformowanie członków rady miasta, wymuszenie nadzwyczajnego spotkania rady miasta w środku nocy, zbadanie sprawy, uspokojenie mieszkańców. Myśl, że teraz musiałaby niańczyć którąś z tych kobiet, a potem jeszcze znosić Wasyla, była niczym cierń w boku. Mimo tego nie wiedziała czy postępuje dobrze puszczając Kozlovą samą na miasto. Wyglądała na mocno wstrząśniętą i mogła narobić wielu głupot. Miała tylko nadzieję, że jej dzieciak, dwunastoletni zuch, w razie czego zdoła ją powstrzymać przed czymś nierozsądnym. Isaevowa to zupełnie inna sprawa. Wyglądała na przybitą, ale zapewne już teraz planowała jak poukładać sobie życie po śmierci męża. Bystre brązowe oczy błyszczały, a pełne usta zaciskały się w cienką linię determinacji, gdy maszerowała żywym krokiem w stronę odległych zabudowań miejskich.

Kiedy kobiety oddaliły się westchnęła i wyjęła z kabury broń odwracając się w stronę doktora. Ten pierw spojrzał na nią wystraszony, niemal odskakując do tyłu, mimo iż nie trzymała rewolweru jak do strzału.

- Weźcie to – poleciła mu. – Jak kto zechce wleźć do chałupy i nie posłucha was strzelajcie bez wahania. No i chyba byłoby dobrze dorzucić i do kominka, i do pieca co, by ta zaraza na pewno obumarła, ale wy już wiecie najlepiej, co czynić. Ja idę po pomoc dla was i Zubera. Za godzinę, jeżeli dobrze pójdzie, powinny zjawić się posiłki.

Zukov wziął ostrożnie broń w dłoń, a ta zadrżała, jednak jego spojrzenie, gdy skinął głową, potwierdzając jej rozkaz, było twarde i stanowcze. Przypuszczała, że jeżeli ktoś spróbuje włamać się do Isaevów skończy z kulką w piersi. W końcu lekarz już raz strzelał i niewykluczone, że kogoś zabił. Właściwie obstawiała, że tak właśnie zrobił. Że zabił.

- Polegam na was, panie Zukov – oznajmiła, spoglądając mu w oczy. No bo polegała. I na nim, i na robiącym gdzieś-tam Bóg wie co Zuberze. Z tym, że doktora była bardziej pewna. Zielarz znów... On stanowił zagadkę. Zresztą, jak sam powiedział, nie zdecydował jeszcze, po której stanie stronie. – Nie zawiedźcie mnie.

- Zawodząc was, zawiódłbym i siebie – mruknął. – Nie mogę stąd wyjechać z rozmaitych przyczyn. Zatem, pozwalając się rozplenić zarazie, nie wystawiłbym na niebezpieczeństwo jedynie Kościokamieńca, a również i siebie. Zresztą, jeżeli wybuchnie epidemia, już nikt stąd nie wyjedzie.

Damira skinęła głową. Tak, czytała wstępne plany poczynione przez doktora, które miały zarówno chronić Kamulców, jak i cały kraj. Po wybuchu plagi, miasto – jak wszystkie inne miasta toczone przez zarazy – zamierzano zamknąć, aby nikt nie rozwlókł mikroba. Chociaż, biorąc pod uwagę jak szybko owa choroba rozwijała się i zabijała, wątpliwym było, aby jakikolwiek nieszczęśnik zdołał ją zanieść na tyle daleko poza miejskie granice, żeby zarazić kogokolwiek innego. Poza tym, jeżeli bakteria istotnie tak szybko wypalała się, stanowiła prawdziwe zagrożenie tylko teraz – w zimie. Latem, wszyscy zarażeni zginęliby na dniach, a zarazek wraz z nimi. Dlatego ironią było, że choroba uderzyła akurat teraz.

Tak, cudowny plan awaryjny i miasto, które chroniąc świat zewnętrzny miało stać się klatką dla jego mieszkańców. Więzieniem zewsząd otoczonym płonącymi stosami ostrzegawczymi, tak aby nikt nieostrożny przypadkiem się nie zbliżył. Z daleka straszącym i ostrzegającym przed sobą.

Wzdychając głęboko, ruszyła szybkim krokiem w stronę komendy. Czekała ją długa, nieprzespana noc, a potem długi, bardzo długi i bardzo nieprzyjemny dzień. Dzień pełen wyrzutów, zarzutów i wykłócania się. Obrony i walki o swoje racje. Brudnej roboty.

Jeszcze się nie zaczęło, a już miała dość. Naprawdę dość. A perspektywa, że doktora być może czekają jeszcze większe męczarnie jakoś jej nie pocieszała. Chyba zaczynała robić się na to za stara. Umysł jeszcze pracował na wysokich obrotach, ale ciało już było nie to. Odchorowywała zarwane noce, długie biegi i kiepskie jedzenie. Była zwyczajnie zmęczona... A największa próba miała dopiero nadejść i nie tylko jej los zależał od tego czy zwycięży, czy polegnie. Czuła to.

***

Obudził ją sen. Koszmar. Nie jeden z tych o Aleksandrze, ale inny stanowiący zlepek ostatnich wydarzeń. Nieustannie przewijały się w nim twarze Mrewki, Władki, Zukova i Zubera... I wielu innych. Wszystko to stanowiło jeden, wielki chaos, jedno wielkie szaleństwo. Obłęd. Jeden, wielki obłęd. I chaos. Dokładnie jak ostatnie dwa dni, z których, tak właściwie niewiele pamiętała... Przynajmniej nie teraz, po śnie przypominającym bardziej pijackie omdlenie niźli normalną wędrówkę po krainie Hypnosa. Chociaż, wedle nakręcanego zegara spokojnie tykającego na komodzie, przespała ponad dwanaście godzin, nadal czuła się potwornie zmęczona.

Usiadła na łóżku, usiłując jakoś poukładać w głowie ostatnie wydarzenia. Jedyne, co pamiętała wyraźnie to fakt, że po raz pierwszy wszyscy członkowie rady miasta zwarli szyki, aby uspokoić wzburzonych mieszczan. Ci, którzy zwykle rzucali się sobie  do gardeł stanęli ramię przy ramieniu i zaczęli działać, jednak to przede wszystkim doktor Hryciuk ocalił im wszystkim, całej władzy Kościokamieńca, tyłki. On i stojący w tłumie Ostrawa, który natychmiast go wsparł. Wiekowy, siwowłosy lekarz, ryczał niczym lew na tłuszczę, która wdarła się na zebranie rady. Wrzeszczał, wyzywał od idiotów, a przede wszystkim zadał jedno ważkie pytanie „A co zrobilibyście, gdybyście wiedzieli o wszystkim zawczasu?". Oczywiście prawie nikt pomysłu nie miał, co takiego mądrego zrobiłby. Ci którzy zaś pomysły mieli... No cóż, w praktyce okazało się, że nie były to takie świetne idee. Lekarze, persony mające największy szacunek w społeczeństwie, gdzie dziesiątki, jeżeli nie setki ludzi winnych było im życie, zbijały je jedną po drugiej. Na sam koniec wsparła ich wyraźnie rozsierdzona Władka, która przyjęła na świat dzieciaki połowy miasta. Wytknęła wszystkim parę bolesnych rzeczy, a mąciciele spuścili głowy.

Niestety, chociaż bunt przeciw władzy został zduszony, problemy nie zniknęły. Epidemia co prawda nie wybuchła, ale wszyscy zakładali, że lada dzień się to stanie. Prawdopodobnie słusznie. Niosło to za sobą wiele nieprzyjemnych konsekwencji. Przede wszystkim ceny jedzenia skoczyły dwukrotnie w górę. Powody były dwa: po pierwsze sklepikarze nie zamierzali wyzbyć się całej żywności, na wypadek, gdyby musieli przeczekać Bóg wie ile zamknięci w swych domach. Poza tym wyczuli dobry interes. Wiedzieli, że wystraszeni mieszkańcy zaczną robić zapasy, a skoro można zbić niezłą kasę na nieszczęściu bliźniego, to czemu by nie? Podobna sprawa miała się z aptekarzami oraz sprzedawcami broni. Tak, wszyscy wkoło zaczęli się zbroić, wychodząc z niejako słusznego założenia, że gdy zaraza wypełznie na ulice, a śmierć zacznie zbierać żniwo, w co poniektórych obudzą się najgorsze instynkty. Rzecz w tym, że tam gdzie strach i dużo broni, tam są również przypadkowe ofiary. Szczęście w nieszczęściu, że magistrat zawczasu poczynił pewne przygotowania... W tym przygotowania do przygotowania obywateli. Przede wszystkim zebrano sporo żywności, głównie kaszy i konserw, aby móc rozdysponować je wśród mieszkańców w razie plagi. Jako że na razie nie znano żadnego remedium na chorobę, prawdopodobnym, pierwszym krokiem po wybuchu epidemii byłoby zakazanie obywatelom opuszczania domów, jak to dawniej czyniono, gdy czarna śmierć szła przez Europę. Uczynieniem ich więźniami we własnych domach i wyznaczenie im strażników. Ubranych w zapobiegające zarażeniu przebrania ochotników, którzy w zamian za rozmaite benefity rozwoziliby im pożywienie, środki opatrunkowe i leki, a także palili ścierwo.

Wszystko to było po równi przerażające, jak i przygnębiające. Jednak istniała też nadzieja. Lekarze, znaczy Zukov i Ostrawa przy doraźnej pomocy Hryciuka badali chorobę. Zielarz, który nie wiadomo jakim cudem zdołał samodzielnie spalić większość padłych strusi, a przy tym nie zarazić się chorobą, zachował ciało jednego z myślą o lekarzach. Ci wiedząc już, że i zwierzęta są podatne na zarazę, zaczęli testy na szczurach. Schwytali ich niemało, usunęli im zęby, żeby zmniejszyć zagrożenie z ich strony, kiedy zaczną wpadać w szał i zaczęli zarażać bakterią. Teraz pozostawało poczekać na wyniki... Nie tylko badań.

Równocześnie z walką w magistracie, trwała walka z horrorem na farmach ofiar pełzającego szału, jak nazwano zarazę. O ile Zuber sam uwinął się nadspodziewanie szybko z bałaganem w gospodarstwie Kozlovów, to jeżeli chodzi o dom Isaevów... No cóż, tutaj było o wiele więcej do roboty. Szczęśliwie lekarzom pomagali odziani w ubrania ochronne ochotnicy i niestety dzieci. Tak, dzieci. Zarówno Zukov jak i Ostrawa wzięli ze sobą dzieciaki, które zamierzali przyuczać do lekarskiego fachu. Ostrawa bezdomne, rudowłose rodzeństwo, którego na dobrą sprawę nie znała, a Zukov Marka. Oczywiście dowiedziała się o wszystkim poniewczasie. Gdyby wcześniej ktoś jej szepnął chociażby słówko, że ci dwaj mają zamiar narażać dzieciaki, chyba by im łby poukręcała. Niestety, mimo  że nie tylko ona była niezadowolona z tego, co zrobili, oni sami nie wykazywali w tej kwestii najmniejszej skruchy. Bełkotali coś o konieczności przeprowadzenia śledztwa na farmie Kozlovów, gdzie doszło do pierwszego zakażenia i tym, że nie mają czasu na przeszkolenie ochotników. Dzieciaki ponoć przeszkalać nie trzeba było, bo już zostały wstępnie obznajomione ze wszystkim w trakcie swych praktyk.

O ile nie zgadzała się z nimi, co do zaprzęgnięcia dzieci do pracy, to śledztwo na farmie Kozlovów było koniecznością. Jednak, z tego co się dowiedziała, nim padła na wznak na swoim łóżku i straciła świadomość, nie przyniosło ono żadnych efektów. To właśnie była ostatnia informacja, którą jej przekazano. Że doktorzy zebrali próbki i teraz je badają, ale wątpią, aby cokolwiek w jakieś znaleźli. Choroba pojawiła się jakby znikąd... A przecież musiał być jakiś nosiciel, prawda? Przynajmniej tak twierdzili lekarze. Biorąc pod uwagę, jak szybko zaraza zabijała musiała istnieć odporna na nią istota, która ją roznosiła? Istota albo jakiś ośrodek. Teoretycznie woda mogła stanowić źródło zakażenia, w końcu w środku zimy miała na tyle niską temperaturę, żeby opóźnić tempo obumierania zawartej w niej bakterii. Jednak wodę przebadano jako pierwszą i wedle zapewnień Władki, która przekazała jej nowiny, nie zawierała śladu śmiercionośnego mikroba.

Wzdychając przypomniała sobie słowa zielarza: „Zawsze ktoś cieszy się z nadchodzącego nieszczęścia.". No cóż, wyraźnie wyczuwała tu ludzką rękę, a jak nie ludzką to chociaż czegoś pokrętnie inteligentnego. Wolała nie myśleć czego. W każdym razie, miała wrażenie, że ktoś sprzyja zarazie.

Przeklęła, westchnęła i przetarła zaspaną twarz dłońmi. Przywołanie wspomnień nie poprawiło jej nastroju, oj nie. Teraz wiedziała, dlaczego po przebudzeniu się niczego nie pamiętała – człowiek zasługiwał, żeby chociaż przez tę parę rozkosznych chwil nie pamiętać jak w głębokiej dupie się znajduje.

Powoli wstała, na co zmęczone ciało i obolałe mięśnie gwałtownie zaprotestowały. Niestety nie mogła sobie pozwolić na lenistwo, mimo iż był to teoretycznie jej wolny dzień. Musiała zasięgnąć języków, zobaczyć co u pań Isaev i Kozlov, pogadać z doktorami, sprawdzić czy do czegoś doszli, przekazać list Starszemu Bratu no i wreszcie spróbować pogadać szczerze z Zuberem, co też miała zamiar załatwić na koniec dnia – a nuż Starszy Brat powie jej coś więcej, o Zuberze, dzięki czemu w razie kłopotów mogłaby przyszpilić mężczyznę pytaniami. W końcu tych z dnia na dzień przybywało. Najważniejsze z nich obecnie brzmiało: „jak zdołałeś spalić wszystkie padłe strusie, nie zarażając się przy tym?". Chociaż może lepiej byłoby prosto z mostu: „dlaczego plaga cię nie przeraża"?

Potrzebowała kawy. Mocnej, czarnej kawy z ogromną ilością cukru, żeby postawiła ją do pionu. Niestety ku swemu niezadowoleniu w szafkach znalazła jedynie herbatę. Nie mając więc dużego wyboru, zrobiła cholernie mocną herbatę z olbrzymią ilością cukru, żywiąc nadzieję, że ta jej pomoże. Tak jak suchar i jajko na twardo, które miała na śniadanie. Ech... Naprawdę nie była dobrą gospodynią. Raz po raz dawać się zaskoczyć brakiem podstawowych produktów w swoim domu, doprawdy. Dobrze, że przynajmniej nadal miała czyste ubrania i pościele, chociaż powinna pamiętać, aby tak za tydzień, dwa zajrzeć do praczki... Niestety.

Uśmiechnęła się krzywo. To doprawdy ironia, że po tym wszystkim , co widziała, nadal czuła nieprzyjemny ucisk gdzieś tam w środku na myśl o odwiedzeniu dusznej i parnej pralni. Zupełnie jak małe dziecko...

Nagle rozległo się energiczne pukanie do jej drzwi. Zaskoczona ruszyła do nich i niepewnie położyła dłoń na klamce, nie mając pojęcia czego może się spodziewać. Z jednej strony nie spodziewała się żadnych gości, z drugiej... Po ostatnich wydarzeniach mógł być to dosłownie każdy. Na przykład rozjuszony obywatel czujący się pokrzywdzonym ostatnim obrotem spraw. Ktoś uzbrojony. Ktoś...

Próba zerknięcia przez judasza i tak mijała się z celem, bo ten był tak upaskudzony, że i tak nic  nie zobaczyłaby. Dlatego też szybko i z rozmachem otworzyła drzwi, mając nadzieję, że zaskoczy tego, kogoś, kto za nimi czeka.

Nie zaskoczyła. Prędzej sama została zaskoczona. Otóż była to dźwigająca wielki kosz, około trzynastoletnia dziewczyna. Duża. Solidna. Taka bardziej grubokoścista niż gruba, przypominająca filar bądź mitologiczną walkirię, z tym, że niezbyt urodziwą... Można rzec, że wręcz antypatyczną. Jasne, muśnięte sugestią rudego włosy miała splecione w dwa warkoczyki związane irracjonalnymi kokardkami, a toporną, ziemistą twarz zdobiły piegi w ilościach wręcz hurtowych oraz szeroki nos i jeszcze szersze usta. Na pierwszy rzut oka wyglądała na strasznie tępą, lecz przeczyły temu błyszczące inteligencją oraz swego rodzaju sprytem, czarne oczy.

Nieznane dziewczę emanowało swego rodzaju siłą i pewności siebie. Damira z miejsca je wyczuła, chociaż nie pasowało jej ono ni w ząb do aparycji tępej krowy... Dlatego też, gdy nastolatka nie czekając na zaproszenie, burknęła „dzień dobry" i dosłownie wepchnęła się do mieszkania, odniosła wrażenie, że bydło wtargnęło na jej salony. Było to tak nieoczekiwane, że ona – komendant miejscowej straży, kobieta słynąca z twardego charakteru, ciężkiej ręki i ciętego języka – zająknęła się, mimowolnie pozwalając wejść małoletniej intruzce.

- Mości Zuber przysłał mnie, żebym sprawdziła, co z wami, pani komendant, po tym wszystkim, co się działo ostatnio. – Oświadczyła dziewczyna rozglądając się krytycznie po mieszkaniu. – No i widzę, że nie za dobrze, jakem Ursula Moroz. Zara, zara, toż to jeno miało być wasze śniadane? – Wskazała topornym paluchem leżące na stole resztki sucharów i we połowie zjedzone jajko na twardo. – Oj nie! Nie przy takiej pogodzie! Nie kiedy choróbsko gdzieś tam się czai. Siadajcie, ja zara rozpalę pod kuchnią i zjecie... Psia morda, ależ tu zimno. Jeżeli tak żyjecie odkąd Mark przestał do was chodzić, to doprawdy wstyd...

W komendant zawrzało. Jakieś obce dziewuszysko nie dość, że wlazło nieproszone, to jeszcze rozstawiało ją po kątach w jej własnym mieszkaniu. Toż to doprawdy przesada.

- Panienko, nie folgujcie sobie, co? – warknęła na dziewczynę, chwytając ją za ramię, kiedy ta właśnie dziarskim krokiem zmierzała do kuchenki. – A teraz bierzcie ze sobą ten kosz i wypieprzajcie stąd, a już. Nie mam najmniejszej ochoty ani czasu na nieproszonych gości.

Na nastolatce nie zrobiło to większego wrażenia.

- Pani komendant, nie ma takiej opcji, ażebym wyszła nim nie zjecie porządnego śniadania i nie napijecie się czego wzmacniającego... Wiecie, co by się uchronić chociaż troszku przed tym cholerstwie co to tam lata gdzieś po mieście – oświadczyła twardo. – Poza tym sami przyznacie, że trochę oporządzić by się tu przydało.

- Dziewczyno, bo cię zaraz stąd SIŁĄ wyrzucę.

- Nie radzę. – Na twarzy dziewczęcia pojawił się twardy, chytry i bardzo nieprzyjemny wyraz. – Bo wtedy JA zacznę krzyczeć na całe gardło, że mnie bijecie i narobię rabanu. A cuś ostatnio ludziska niezbyt za wami przepadają, prawda pani komendant?...

Damira wytrzeszczyła na dziewczynę oczy. Czy ta smarkula jej groziła?

- ... Poza tym, idąc tutaj, spotkałam panią Władkę – kontynuowała Ursula. – Powiedziałam jej, że zmierzam tutaj, aby trochę zadbać o was, po tym wszystkim, co ostatnio miało miejsce. Wydawała się być zachwycona tym pomysłem. Pewno nie będzie zadowolona, kiedy dojdą ją słuchy, że za dobre serce potraktowano mnie ostrymi słowami i wyrzucono za drzwi. Mało tego. Gotowam się założyć, że porządnie wam za to nagada, a dobrze wiecie, jaka ona jest.

Tak. Smarkula jej groziła. I to całkiem skutecznie.

Z ponurą miną i mordem w oczach usunęła się nastolatce z drogi, jednocześnie zastanawiając się, jak bardzo musi być z nią źle, skoro dała się zagiąć jakiemuś dziewuszysku. Małoletniemu, topornemu babochłopowi.

- No już. Nie patrzcie na mnie tak, jakbym was ukrzywdziła. – Mruknęła dziewczyna, ostawiając kosz na niewielki stolik obok kuchenki. – Powiedzcie sami, nie zjedlibyście z chęcią czegoś jeszcze? Czegoś dobrego i ciepłego? Pewnie, że zjedlibyście....

Damira nie mogła zaprzeczyć, że ta cała Moroz ma rację, jednakże sama możliwość spożycia dobrego posiłku powinna być równie atrakcyjna jak i jej okoliczności.

-... Poza tym obiecałam mości Zuberowi i Mości Mrewce, że was dopilnuję i zaopatrzę, a słowa dotrzymuję. Można nawet rzec, że w tej gestii jestem personą aż nadto skuteczną. Znaczy, jeżeli chodzi o dotrzymywanie słowa. Ursula Skuteczna, tak powinni mnie zwać.

Damira zdrętwiała, gdy tylko usłyszała o Mrewce. Zubera, że wyraził uprzejme aczkolwiek dość nieoczekiwane zainteresowanie jej osobą, mogła zrozumieć, ale Mrewkę? Mrewka jej nie znosił, tak jak wszystkich innych, całego miasta, a może i świata za wyjątkiem babci... Chociaż z drugiej strony zdawał się być w całkiem dobrej komitywie z Zuberem. Czemu zależało mu, żeby była... Hm... Zaopatrzona? Bardziej powinien dbać o siebie i swą leciwą babkę. Starowina ostatnimi czasy nie wyglądała dobrze. Możliwe nawet, że umierała, w końcu liczyła grubo ponad osiemdziesiąt zim, a życia łatwego nigdy nie miała.

Doprawdy dziwne... Tym bardziej, że widząc kosz pełen żarcia, chłopak powinien zacząć kombinować jak go zdobyć dla siebie. W końcu nadchodzący czas zagrażał i jemu, który nigdy nie miał wiele. Który całe życie cierpiał głód, chłód i rozmaite niedole. Którego odporność mogła nie wytrzymać pierwszego uderzenia zarazy i ulec, pozwalając infekcji rozprzestrzenić się po całym ciele.

Spojrzała na dziewczynę, żywo uwijającą się przy kuchni. Może jej odwiedziny były bardziej korzystne niż mogła przypuszczać? W końcu sprawiała wrażenie całkiem bystrej , a nawet przebiegłej... Mimo tkwiącego na twarzy tępego, wręcz topornego wyrazu.

- A co Mrewce do mojego śniadania? – zapytała, siadając przy stole. – Zuberowi zresztą też?

- A wiecie pani komendant, sama zapytałam o to mości Zubera. – Usta dziewczyny wygiął dziwny, nieco złośliwy uśmiech. – No to powiedział, że Mrewka, chociaż wywodzi się z plugastwa sam plugastwem nie jest, a do tego można nazwać go człekiem niesłychanej uczciwości. Pokrętnej, ale żelaznej. Możno to i prawda, tym bardziej, że od śmierci babki siedzi wraz z zielarzem u doktora, a tam mu pod dostatkiem wszystkiego. Nie ma powodu być nieuczciwym.

Damira uniosła brwi. Babka Mrewki zmarła? A-ale dlaczego o tym nie wiedziała? Przecież Władka powinna jej donieść o czymś tak istotnym! Chyba że sama nie wiedziała, ale...

- Mrewkowa babka zeszła, kiedy wykryto zarazę u Kozlovów, a wtedy wyście mieli zupełnie inne rzeczy na głowie, tak jak i pani Władka, pani komendant – oświadczyła ni z tego ni z owego Ursula, zupełnie jakby czytała jej w myślach. – Zielarz i rzecz jasna sam Mrewka niekoniecznie, bo to nie na nich skupiły się spojrzenia opinii publicznej, chociaż być może powinny. Przynajmniej na mości Zuberze. Obu starczyło czasu, aby zaoferować starowinie godny pochówek. Im i mnie, bo wzięli mnie do pomocy, wiedząc żem dziewucha młoda, ale silna jako tur, a kiedy trzeba, to potrafię trzymać język za zębami. Kiedy trzeba. – Uśmiechnęła się znacząco. – Potem już obaj zasiedli u Hryciuka. Doktór sprawiał wrażenie zadowolonego z tego.

Komendant wiedziała, że dziewczyna chce zaimponować swymi informacjami – zresztą całkiem nieźle jej to wychodziło – jak również, że nie mówi niczego, czego Zuber i Mrewka nie życzyliby sobie. Przede wszystkim Zuber. Nie miała pojęcia, w co gra Ursula i, jeżeli miała być szczera, nie wiele ją to obchodziło. Bardziej obchodziło ją, co kombinuje zielarz i co Ula ma do powiedzenia na ten temat. Bo na pewno coś miała.

- Jak myślisz, dlaczego zielarz przygarnął Mrewkę? Planuje coś wobec niego?

- Ano, pewnie żal mu chłopaka. Kamulce podle go traktują, a przecie Mrewka nic nie poradzi na to, że ma takie, a nie inne korzenie, prawda? Nikt nie poradzi na to, w jakim domu przyszedł na świat. No i ten Mrewka, to tyż całkiem łebski jegomość, chociaż ma porządnie nasrane między uszami. Bystry, dość silny, chociaż wygląda jak śmierć na wietrze... Z tym to akurat z mości Zukowem sobie ręce może podać... No i potrafi wiele rzeczy. Łowić, szyć, strzelać, oprawiać skóry, zakładać sidła, murować, na stolarce tyż się troszku zna... Czarci wiedzą, co jeszcze. Przyda się zarówno doktorowi jak i jemu, cokolwiek się nie stanie. Poza tym, jest zwyczajnie go ciekaw, zresztą nie tylko on. Sama się łapię na tym, że jak patrzę na jego lokaty łeb, to się zastanawiam, co się w środku dzieje i dlaczego.

Damira uniosła brwi... Dziewczyna wyrażała się pozytywnie o Mrewce, a co ważniejsze w jej głosie nie było słychać ani cienia wstrętu, gdy o nim mówiła. Chociaż, z drugiej strony, wyczuła specyficzną złośliwość, którą czasem spotykało się w wypowiedziach rodzeństwa na swój temat. Cóż... Nie ulegało wątpliwości, że Urszula ma zupełnie inne podejście do młodzieńca niż większość lokalnej społeczności. Widać Mrewka nie jest, aż takim wyrzutkiem, jak uważała... Być może nawet jak sam uważał.

Jednak, tak czy siak, nie uzyskała odpowiedzi na swoje pytanie, bo chociaż Ursula odpowiedziała i to na temat, nie poruszyła kwestii najbardziej ją interesującej. Być może zrobiła to specjalnie, być może nie, trudno orzec. Jednak kwestią istotniejszą było czy – zakładając, że udzieliła niewłaściwej „właściwej" odpowiedzi z premedytacją – nie chciała udzielić informacji, czy zwyczajnie drażniła się z nią. Mogła się przekonać tylko w jeden sposób – zadając bardziej precyzyjne i bezpośrednie pytania. Tylko jak je sprecyzować?

- Owszem, Mrewka potrafi być użyteczny, sama to wiem. Jednakże to dziwne, że Zuber tak ulega jego sugestiom. W końcu, w obecnej sytuacji, żywność to rzecz dość cenna. Starczy spojrzeć na sklepowe ceny. Wiem, że zielarz porobił zawczasu zapasy, lecz...

- Zapasy są głównie dla doktora i Mrewki, pani komendant. No i dla mnie, bom była dla mości Zubera użyteczną, zatem istnieje nadzieja, że mnie wspomoże, jeżeli bieda przyciśnie. Jemu samemu starczy wejść do trupiego domu i zabrać to, co mu potrzebne.

- Jak to?

- Nu... Jak plaga się rozpanoszy, to ludziska zaczną padać jak muchy, prawda? Prawda. A większość z nich pewnie będzie miała jakieś zapasy u siebie, prawda? Prawda. Zatem starczy jemu ino je zabrać.

- Przecie w żywności mogą być bakterie.

- Bakcyl ponoć szybko pada w „martwym ośrodku", a przynajmniej także prawił mości Hryciuk. Poza tym mości Zuber nie wygląda na zbytnio przejętego plagą, a przynajmniej nie nią samą jako-taką. No i popalił te wszystkie zdechłe strusie. Sam. Mówcie co chcecie, ale ja tam czuję, że w jakiejkolwiek formie nie przyjdzie po niego kostucha, to nie będzie to choróbko... A może nawet żadne inne. Pewnie jak się zaraza rozszaleje, będzie chodził wśród ciał chorych bez najmniejszego lęku, nawet nie uszczknięty przez bakcyla. Możno będzie się bał czy ogarnięci chorobą w szale nie rzucą się na niego albo czy zdrowi, widząc, iż plaga się go nie ima, nie zaczną go obwiniać i nie spalą w czarcim dole, ale samej zarazy... Zaraza go nie tknie, ja wam to mówię. W jego spojrzeniu nie ma śladu strachu czy chociażby zwykłego, ludzkiego, pobożnego respektu wobec niej.

Ursula nie powiedziała niczego, czego sama Damira nie wiedziałaby... Czy raczej nie czułaby, jednakże dopiero, gdy usłyszała to z ust innej osoby, prawda przebiła się przez swego rodzaju wyparcie. Tak, Zuber musiał być odporny na to cholerstwo i niewykluczone, że powodem tej odporności jest jego wiedza na temat świata. Tego, że Rzeczywistość to jedynie niewielka, oświetlana blaskiem ciepłych reflektorów logiki i człowieczeństwa scena, a gdzieś tam za kulisami... No cóż, o tym lepiej nie myśleć. Ani o tym, co się stanie, gdy kurtyna opadnie. Bo kiedyś opadnie.

Jednak... Jednak, jeżeli Zuber był „po prostu" odporny, tak zwyczajnie, mogło to oznaczać dwie rzeczy, które w dodatku wzajemnie się nie wykluczały: że jest odpowiedzialny za wszystko, co się wydarzyło, a także miało dopiero wydarzyć oraz że jego krew może kryć lek na zarazę. Jako komendant musiała brać to pod uwagę, chociaż spotkanie z Alexandrą sprawiło, że ostatnimi czasy logiczne wyjaśnienia nie wydawały jej się szczególnie przekonujące. Jednak należała do Rzeczywistości, a rzeczywistością, przynajmniej pozornie, kierował racjonalizm. Dlatego sama powinna być racjonalna. Dlatego musiała zobaczyć się z Zuberem i... I zadać mu parę pytań wprost. Chociażby dla formalności.

Westchnęła w duchu. Nie wierzyła, aby zielarz miał coś wspólnego z chorobą, czy też precyzując – z jej wywołaniem. Jednakże powoli zaczynała się zastanawiać czy za tą wiarą stoi jej policyjny instynkt czy może podświadomy strach przed stawieniem czoła komuś takiemu jak on. W końcu... Po tym, co widziała... Ech... Mógł nie być do końca człowiekiem. Tak, jak Starszy Brat. Zresztą sam Eryk wspominał, że Zuber jest nieokreślony, że nie jest tym czym się wydaje. Skoro Eryk wyglądał jak potwór, a zachowywał się niczym godny i honorowy człek – przynajmniej na razie – to wyglądający jak człek zielarz mógł być potworem.

Potrząsnęła głową. Tego typu rozważania były na nic. Musiała z nim porozmawiać, spróbować coś z niego wytrząsnąć. Zamienić parę słów o „cudach"... Zresztą o nich powinna pogadać już dawno. Rzecz w tym, że chyba nie chciała znać odpowiedzi. A przynajmniej ta jej część pragnąca aby świat był zwyczajny i zrozumiały tego nie chciała. Rozpaczliwie nie chciała.

- Nie dumajcie tak, pani komendant – wyrwała ją z zadumy Ursula, ze stukotem kładąc na blacie obtłuczony kubek z parującym naparem. – Jeżeli chcecie iść pogadać z Zuberem, to w domu jest jeno doktór. Mości Zuber poszedł w miasto doglądać ludzi i zwierząt, bo doktórowie zajęci badaniem bakcyla, a wielu obywateli tera truchleje o zdrowie swoje i inwentarza. Po prawdzie, nim plaga uderzy, zielarz zdoła nieźle się obłowić... Albo zabezpieczyć, bo za zapłatę rzadko dają mu pieniądze, częściej zapasy i przyodziewek.

Damira nie zdziwiła się tym razem, że dziewczyna tak łatwo odczytała jej zamiary. Pewnie emocje miała wymalowane na twarzy. Tak samo nie dziwiło ją nagłe wzbogacenie zielarza. Mężczyzna wyglądał na zaradnego, no i znał naturę ludzka, a ta w podobnych wypadkach okazywała się niezwykle przewidywalna. Plaga czy chociażby jej groźba to ZAWSZE gwałtowny wzrost cen żywności, medykamentów oraz nieufności, a co za tym idzie agresji. W końcu nie wiadomo, kto w tłumie nosi w swym ciele śmiercionośne bakterie prawda? Może sąsiad, przyjaciel, współmałżonek, a nawet dziecko? Strach kogokolwiek wpuścić przez drzwi. Dlatego ludzie zamykają się w domach. Sami. Potem zamyka ich w domach władza, chcąc ograniczyć rejon objęty przez zarazę. Ale przedtem wszyscy oni chcą się widzieć z lekarzem. Chcą aby uzbrojony w leki, mazidła i kadzidła raz po raz upewniał ich, że są zdrowi... Dopóty nie zrozumieją, że plaga jest śmiercionośna. Że lekarz może wydać wyrok „chory", po którym pod drzwi domu podejdą uzbrojeni w deski, młoty oraz gwoździe robotnicy i zabijają je na głucho. Wtedy jedynym Oknem na świat" pozostanie niewielka szczelina, przez którą czyjaś ręka będzie [podawać raz dziennie żywność... Albo i nie. W końcu w trakcie plagi jadło cenne, zatem ktoś może sobie przywłaszczyć prowiant dla chorych bądź przehandlować go za coś. Jednak do tego czasu zarówno zielarz jak i doktorzy będą widziani niemalże jak bóstwa... Cóż, lekarze może nawet dłużej. W końcu ludzie będą widzieć w nich tych, którzy mogą plagę zabić niczym Goliata, a wiara bywa wyjątkowo żywotna. Czasem egzystuje nawet wtedy, kiedy sprawa jest już przesądzona. Zawsze czeka na cud...

Cud. Przeklęte cuda. To przez nie to wszystko...

W każdym razie, zielarz nie był medykiem, nie znał się na szczepionkach, przeciwciałach i surowicach. W związku z tym lada moment z bóstwa mógł stać się demonem. Czarownikiem, którego trzeba spalić na stosie. Ludzie potrzebują demonów, które można obwinić o wszystko, tak samo jak nadziei, bóstw i wiary w cuda... W te przeklęte cuda.

Natura ludzka jest naprawdę łatwa do przewidzenia, szczególnie, jeżeli chodzi o masy. Kościokamieniec nie doświadczył żadnej plagi, ani dżumy, ani cholery, jednak bez trudu mogła sobie wyobrazić ogólny rozwój wypadków. Strach wylewający się na ulice wraz z zarazą, trupy, rozpaczliwą walkę o przetrwanie, ludzi gotowych do najgorszych zbrodni dla bochenka chleba. Gwałty, mordy i kradzieże, bo gdy piekło jest na Ziemi, to czego się bać? Kary boskiej? Raczej nie. Jednak będą i tacy widzący w tym wszystkim palec boży. Karę za grzechy. Szukający winnych. A winnymi zwykle byli ci wyróżniający się czymś. Obcy, dziwacy oraz ci budzący zawiść. Starszy Brat wraz ze swoją rodziną miał się czego obawiać, podobnie zielarz. Dlatego tym bardziej dziwiła ją i niepokoiła jego postawa.

- Dlaczego Zuber pozwala decydować Mrewce. Dlaczego wydał mi żywność, tylko dlatego, bo Mrewka sobie tego zażyczył? – zapytała w końcu, bo właśnie to pytanie na sam przód chciała zadać Ursuli.

- Nie wiem. Znaczy... - Czoło Ursuli na chwilę zmarszczyło. – Mrewka to człek, co to od miasta najwięcej wycierpiał, prawda? Nie ma tu przyjaciół, a większość luda nim gadzi. Może mości Zuber chce sprawdzić, czy ktoś taki potrafi wy... Nie, tu nie o wybaczenie chodzi... Hm... Może chce sprawdzić, czy w jego oczach miasto i ludzie są cokolwiek warci? Nie wiem... Jak to określić dokładniej.

Damira drgnęła. Tak... było coś w tym wszystkim, tym bardziej, że i Zuber nie doświadczył od ludzi za wiele dobrego. Łaziki, których miał za rodzinę, wydali go tym całym Nawianom, a ci traktowali go przez wiele lat gorzej niż psa łańcuchowego. Co prawda tu go przygarnięto i przyjęto dość życzliwie, co nieco zaskakuje, biorąc pod uwagę stosunek Kamulców do obcych, szczególnie tych dziwnych. Należy jednak pamiętać, że to miasto zaciągnęło na sam przód dług wobec niego, a nie on wobec miasta. Ocalił łowczego, prawie natychmiast zaczął zarabiać na swe utrzymanie, ratował inwentarz, leczył, wspomagał Hryciuka. No i nie należy zapominać, że dobrze manipulował ludźmi.

Podświadomie objęła dłońmi kubek. Był ciepły. Rozkosznie ciepły, a ciecz w nim pachniała słodko i aromatycznie. Niemal automatycznie zbliżyła naczynie do ust i upiła niewielki łyk gorącego naparu. Mocna herbata z dodatkiem jakiś ziół – zapewne mieszanka przygotowana przez zielarza – pigwy i miodu. Nieco pikantna, ale przyjemna w smaku i pobudzająca... Nawet lepiej niż kawa. Tego potrzebowała. Tego i solidnego posiłku jaki po chwili zaserwowała jej Ursula – jajek na toście i fasolki z dodatkiem warzyw oraz sporej ilości czosnkowej kiełbasy. Naprawdę nie potrafiła uwierzyć, że ledwie przed chwilą zamierzała wyrzucić dziewczynę z mieszkania. Co za głupota.

Kończąc posiłek, Damira obserwowała jak nastolatka sprząta. No cóż, Ursula, naprawdę była skuteczna. Miało się wrażenie, że bród i bałagan same uciekają przed tą małoletnią walkirią o aparycji barowego wykidajły. Nie minęła nawet godzina, a mieszkanie niemal lśniło. Jedyne ustępstwa dziewczyny na rzecz bałaganu, to pominięcie mycia okiem – co można było zrozumieć ze względu na czającą się na zewnątrz zarazę, nie wspominając o mrozie – i szorowania podług, chociaż trzeba oddać sprawiedliwości, że wymiotła je tak, iż nie było znać żadnej różnicy.

- Dobrze, pani komendant, moja praca jest zakończona – oświadczyła po wszystkim Ursula, wycierając ręce w poszarzałą od użytkowania szmatę. – Fasoli starczy wam jeszcze na dwa dni. Bez obawy, nie popsuje się. Użyłam takich przypraw, że nic z temu nie będzie. W koszu macie konserwy i kaszę, zabezpieczy was to na tydzień, może dłużej. Wy tylko nie zapomnijcie dołożyć do pieca, bo tu zamarzniecie i pomyjcie gary, jak skończycie jeść...

- Już skończyłam – mruknęła, wstając od stołu. – A gary pomyję, jak wrócę do domu. Mam z paroma osobami do pogadania i parę spraw do załatwienia.

- A gdzie idziecie? – w bystrych oczach dziewczyny błysnęła ciekawość.

- Gdzie, gdzie, gdzie... To moja rzecz, prawda? – Spojrzała surowo na dziewczynę, jednak nie zamierzała przed nią zbyt wiele zatajać. Z doświadczenia wiedziała, że rozpalona ciekawość potrafi być bardzo niewygodna, a pozorną otwartością można wiele ukryć. –Jak już musisz wiedzieć, to zamierzam zajrzeć do naszych doktorów, jak im idzie badanie bakcyla. Potem może odwiedzę panie Kozlov i Isaev, sprawdzić jak sobie radzą.

- Jeżeli wam to nie przeszkadza, pani komendant, chciałabym wam towarzyszyć do doktorów... Mnie też interesuje, czy coś zdziałali, zresztą to nie dziwota. No i siedzi tam doktor Hryciuk, możno będzie miał mi co do zlecenia.

- Coś bardzo chcesz się przydać doktorowi, prawda? A właściwie to jemu i zielarzowi.

- No ba! Przecie to zwiększa moje szanse, kiedy gruchnie plaga, no nie? Po niej może i też. A nuż mości Zuber będzie szukał kogo do terminu, a zielarz do dobry zawód, szczególnie kiedy doktórów mało. Nawet już powiedział, że możno bym się nadawała, zatem trza kuć żelazo póki gorące.

- Tak mówią...

Spojrzała na naciągająca na grzbiet połatany płaszcz dziewczynę. Ten płaszcz poruszył jej pamięć. Znała go... Znaczy prawdopodobnie znała i dziewczynę. Musiała ją już spotkać i to nie tylko minąć na ulicy.

- Moroz... Znam to nazwisko...

- Pięć lat temu, mój ojciec zatłukł moją matkę, a ja rozwaliłam mu łeb, kiedy próbował ubić i mnie. Szczęście matula nieźle go poharatała, to nie miałam trudno. – Uśmiechnęła się paskudnie. – Było sporo krwi. Powinniście pamiętać, wkurzyliście się, kiedy jeden z waszych nazwał mnie małą rzeźniczką.

Tak, Damira pamiętała. Mała dziewczynka o pustym, pozbawionym lęku spojrzeniu, ściskająca w ręku tłuczek do mięsa, mająca wiele siniaków i zadrapań na ciele, zarówno starych jak i nowych. Sąsiedzi mówili, że zarówno ojciec jak i matka zaniedbywali i tłukli ją, czasem zapominali nakarmić, lecz wszystko działo się za zamkniętymi drzwiami i na tyle cicho, że uniknęli znaku krwawej dłoni. W każdym razie, nie wyglądało na to, aby dziewczynka martwiła się tym, co zaszło, przeciwnie. Przepytywana szczerze przyznała, że nie kocha rodziców i uważa, że dobrze, że nie żyją. Były nawet podejrzenia, że poszczuła ich nawzajem na siebie, ujawniając romans matki, ale nawet jeżeli tak było nie mogli tego udowodnić... No i nawet gdyby udowodnili, nie mieliby za bardzo o co oskarżyć małą. W końcu to Władysław Moroz złapał za nóż, nie ona. Ona tylko się broniła.

Przyjrzała się Ursuli... Tak, rysy twarzy się zgadzały. Dziewczyna nawet jako dziecko nie była najładniejsza. Nie poznała jej głównie dlatego, iż wtedy, przed pięciu laty, ośmioletnia dziewczynka, którą zabrała z zachlapanej krwią kuchni, cierpiała na potworną niedowagę, teraz znów... Teraz Ursula była babą, co się zowie. Widać dobrze jej się wiodło. Na pewno o wiele lepiej niż za życia rodziców.

Ten połatany płaszcz należał do jej matki. Zapewne on i mieszkanie, to jedyne, co od nich dostała. Przynajmniej z wartościowych rzeczy.

Przypomniała sobie ojca Ursuli. Podrzędny kuśnierz znany z okrucieństwa wobec zwierząt i agresywny alkoholik mający zakaz wstępu do obrzynowego burdelu, bo lubił bić dziewczyny. Nie był to przyjemny człek, oj nie. Jej matka znów... Nie wiedziała o niej nazbyt wiele, ale również nie sprawiała dobrego wrażenia. W każdym razie, nawet jeżeli dziewczyna poszczuła rodziców na siebie, nie mogła mieć jej tego za złe.

- Tak, pamiętam. Istotnie było bardzo dużo krwi. Pewnie miałaś sporo szorowania, kiedy w końcu wróciłaś do domu.

Paskudny uśmiech Ursuli nieco stopniał. Westchnęła ciężko i skinęła głową, a jej oczy jakby pociemniały.

Damira w milczącym towarzystwie Ursuli opuściła mieszkanie, wychodząc na zalany słonecznym blaskiem, mroźny świat, gdzie śnieg i lód skrzyły się niczym najszlachetniejsze diamenty. Zwykle w takie dni zewsząd było słychać gwar i śmiechy dzieci urządzających ślizgawki, wojny na śnieżki, bądź jeżdżących na sankach. Jednak nie dziś. Wszędzie wokół zalegała niemal grobowa cisza, jeszcze głębsza niż w ostatnich dniach. Wieść o groźbie plagi zmroziła Kościokamieniec skuteczniej niż surowa zima. Nikt, absolutnie kit nie wychodził bez powodu z bezpiecznych mieszkań, jedynie co jakiś czas czyjaś niespokojna twarz pojawiała się w oknie. Wyglądano zarazy, zupełnie jakby ta miała się pojawić na progu czyjegoś domu w namacalnej formie.

Właściwie to poniekąd miano rację. Plaga czy raczej jej zapowiedź pojawiła się w nader widocznej formie.

Doktorzy otworzyli swe laboratorium w Nerce, gdzie rozgościło się kilka zakładów chemicznych, fabryka farmaceutyczna – wszystkie należące do Katarzyny Car – a także garbiarnia. Ze względu na nieprzyjemny zapach otaczający owe przybytki niewielu mieszkało tu ludzi, zatem i groźba nieoczekiwanego rozniesienia się mikroba była nikła. Zresztą mało który zarazek byłby w stanie wytrzymać w tutejszych wyziewach i zanieczyszczeniach. Nawet szczury i karaluchy unikały tego miejsca, uznając je za niezdatne do życia. Ludzie również, chociaż zdarzali się i tacy, którzy najmowali tu kwatery. Dziwni osobnicy.

Tak, niewiele było tu szczurów, toteż Damira potężnie zdziwiła się słysząc liczne, chociaż niezbyt głośne szczurze popiskiwania, którym towarzyszyły charakterystyczne chroboty. Po chwili do jej uszu dobiegły również nieliczne miauknięcia, krakania i skamlenia.

Zaskoczona, jeżeli nie kompletnie ogłupiała, spojrzała pytająco na Ursulę, która wyglądała na równie zdziwioną, co ona. Dopiero po chwili zobaczyła to. Obie zobaczyły.

Pierwsze pojawiły się wrony i kruki. Całą chmarą nieśpiesznie przeleciały nad ich głowami. Czarny obłok złożony z smolistych piór i cichego, wypranego ze zwykłej żywiołowości, jakby żałobnego krakania. Chwilę później pojawił się ciągnący z głębi miasta pochód. Wielki przemarsz szczurów, którym towarzyszyły idące z nimi ramię w ramię koty i udomowione lisy płowe. Zgodnie, bez zwady maszerowały w stronę Nogi, a stamtąd – zapewne – w dzicz. Opuszczały Kościokamieniec i jego niezabezpieczone piwnice, obfitujące w resztki śmietniki oraz pełne miski, mimo iż zima była wyjątkowo sroga, a poza murami czaiły się wilki i tygrysy.

Jeżeli zobaczycie coś niezwykłego, coś czego nie widzieliście nigdy ze strony braci mniejszych, możecie być pewną, że nieszczęście stanęło na progu i puka do drzwi" – komendant przypomniała sobie słowo w słowo ostrzeżenie zielarza, a włosy stanęły jej dęba na karku.

Plaga, przed którą uciekały szczury. Epidemia, której chciały uniknąć wrony i kruki. Zaraza, na której nawet padlinożercy nie zamierzali ucztować. Nie wyglądało to dobrze, oj nie...

- Zaczyna się... - rozbrzmiał tuż obok komendant pełen nabożnego lęku głos Ursuli.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro