Prolog
Rosja. Wielkie, trawiaste stepy, wielka, śnieżna tajga, wielka, smagana lodowymi wichrami tundra, ogromny kraj. Wiele przestrzeni, wielu ludzi, wiele wiosek. Bardzo dużo miast.
Miasta. Niektóre – odległe, wyłaniające się z dziczy, samotne wyspy – niemal zapomniane. Porzucone przez władze, omijane przez burze historii, ale nie przez jej echa. Zapisane w pamięci jedynie tych, którzy z nich pochodzą i nielicznych, którzy mieli szczęście bądź pecha je odwiedzić. Przybierające formy nic nieznaczących nazw w starych papierach, zagubionych znaków w pobliżu rzadko uczęszczanych torów, marsu w krajobrazie. Zwykle nie budzące niczyjego zainteresowania: ani zwykłych ludzi, ani kupców, ani nawet rządzących. Powoli znikają ze wszelakich spisów i rejestrów, trwające same sobie, „dzikie", nieobarczane podatkami czy obowiązkiem wojskowym. Miasta-wyspy, państwa-miasta, państwa w państwie.
Miasta-wyspy, wiele ich, a wszystkie podzielone na dwa rodzaje, zarazem skrajnie różne i niezwykle sobie bliskie. Te pierwszego – wyrosłe z powoli rozrastających się wiosek. Osad zamieszkałych przez krajan, synów ziemi z dziada pradziada. Te drugiego – siedziby założone przez wszelakiego rodzaju dziwaków, wyrzutków, uchodźców, uciekinierów i poszukiwaczy szczęścia. Ludzi, którym nie sprzyjały okoliczności, fortuna bądź inni ludzie. Nienoszący ziemi we krwi ani w kościach, lecz wrośli w nią bardziej, niżby mogły jej prawdziwe dzieci. Usynowieni przez nią, związani. Jedne i drugie obrzeżone murami nieufności. Zamieszkałe przez zamknięte, stroniące od obcych, społeczności o własnych tradycjach, prawach, a czasem i językach. Własnych światach.
Miasta-wyspy, dziwne miejsca. Miejsca, do których wieści docierają rzadko i prawie nigdy ich nie opuszczają. To, co się stanie w mieście, pozostaje sprawą miasta i tylko miasta. Jego tajemnicą. Zarówno rzeczy dobre jak i złe czy dziwaczne tulone są do piersi i pieczołowicie chronione przed zewnętrzem. Osłaniane przed spojrzeniami obcych, przed ich dotykiem i słowami. Zamykane.
Węsząc swąd publicznych tajemnic, kurtyn i kłódek wykutych z milczenia, cuda odnajdują miasta-wyspy. Szukają zaproszeń, a gdy je otrzymają, wkraczają by zacząć się dziać, zaznać rzeczywistości. Te wielkie, ludzkie samotnie to ich naturalny habitat. Nie lubią metropolii. Nie lubią rozgłosu. Rozgłos wabi ludzi podejrzliwych i ciekawskich, gotowych pokroić pechowy cud na kawałki niczym tuszę wołową, zmielić, poszatkować i wcisnąć pod mikroskopowe szkła swych umysłów. Nie chodzi tu jednak o to, że ów cud może okazać się fałszem, mistyfikacją bądź kwestią nieznajomości świata. Nie. Powód jest o wiele mroczniejszy: cuda istnieją.
***
Z rozbawieniem spoglądał na swych przeciwników. Plujących krwią, słaniających się na nogach. Bezsilnych. Złamanych. Pokonanych. Teraz mieli zginąć tu, na deskach teatru, dając krótkie i dość żałosne przedstawienie. Ostatni akt tej dłużącej się już farsy i pierwszy nowej ery. Szkoda tylko, że publika nie dopisuje, bo przydałyby się gromkie owacje. Owacje na cześć upadku Praw i narodzin Niemożliwego.
- Polegliście. Troje wymierzyło we mnie, troje przegrało. Przebiegłość, Sprawiedliwość i Logika, jestem ponad to. Jestem...!
Coś się poruszyło, skrzypnęły deski. Na scenę, arenę jego zwycięstwa, zza tonących w ciemności kulis wkroczyła kolejna postać. Kobieta. Bosa, okropnie wychudła, odziana w czarne łachmany, wiszące na niej niczym szmaty na strachu na wróble. Jej zapadnięte, otoczone sińcem zmęczenia oczy spoglądały na niego bez gniewu, bez żalu czy strachu. Oba – jedno zwykłe, szare, drugie białe o poziomej niczym u bydlęcia źrenicy – zdawały się puste. Jednak, po dłużej chwili, zauważył na ich dnach słaby żar wstrętu.
- Kolejna wielbicielka praw natury i ohydy rzeczywistości? – zapytał głosem nabrzmiałym od pogardy. Pogardy wobec wszystkiego co żyje, wobec wszystkiego, co naturalne.
Kobieta nie odpowiedziała, jedynie mocniej zacisnęła kościstą, przypominającą szpon dłoń na nadżartym przez rdzę sierpie, marszcząc blade wargi w drapieżnym wyrazie. Wyglądała jak zagłodzony wilk szykujący się do ostatniego boju.
Ziemista, ale gładka cera, płytki oddech, odstające łokcie, kolana i obojczyk. O takich osobach jak ona zwykło mawiać się, że się snują. Snują jak duchy po ciemnych, pustych domach, gdzie mieszka już tylko śmierć.
- Milczysz? – Uśmiechnął się kpiąco. – To może powiesz mi chociaż, jak cię nazywać, snująca się kobieto.
- Kostucha – oznajmiła głosem jak chrzęst ciągniętego po żwirze ciała.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro