⚜️Dwadzieścia⚜️
Przez długi czas nie byłam pewna, czy chcę się zebrać w sobie, bo uwolnienie się od smutku znaczyłoby, że musiałabym ponownie zdefiniować siebie, a czasami nadal podążałam w stronę ciemności i nie wiedziałam, kim się stanę bez niej. Rozumiałam, że budowałam się na czymś, czemu nie powinnam pozwolić się pojawić i nienawidziłam siebie za to.
Depresja jest czymś, z czym borykałam się, od kiedy miałam 12 lat. I myślę, że powodem, przez który nie wiem, co zrobić z moją przyszłością, jest to, że nie sądziłam, że będę miała jakąś przyszłość. Spędziłam tyle dni, chcąc umrzeć, że nigdy nie zastanawiałam się, co będzie, jeśli... przetrwam. Spieprzyłam, naprawdę. Mogę to przyznać. Ale niech mnie diabli, odmawiam oznaczenia siebie jako złamanej. Nie jestem pomyłką. Nie jestem porażką. Nie jestem moimi upadkami.
Więc dlaczego zawsze czuję się, jakbym była?
Nie byłam pewna, czy wierzę w „czas uleczy wszystkie rany". Nie określiłabym tego, jako leczenia, a raczej jako zasłanianie ran, dopóki nie będziesz zbyt przerażony, by odsłonić stare blizny i zobaczyć co się z nimi stało. Wierzyłam w upływ czasu, wszystko potrzebuje odrobiny cierpliwości. Potrzeba czasu, by sobie odpuścić, by zrozumieć, czego chcesz, albo, co ważniejsze, czego potrzebujesz. Co jest dla ciebie najlepsze albo coś w tym stylu. Może to w zasadzie jedno i to samo.
Włóczyłam się właśnie po miejscowym sklepie z książkami (z Ashtonem czającym się za moimi plecami w dziwny, ochronny sposób), z nosem w książkach, kiedy przelało się przez mnie dziwne uczucie. Odłożyłam książkę na półkę i złapałam Ashtona za dłoń, ściskając ją.
— Coś nie tak? — zapytał, spoglądając na mnie w dół. Rozejrzałam się wokół gorączkowo.
— Ja tylko... możemy już iść? — wyjąkałam, ściskając jego dłoń jeszcze mocniej i ciągnąc go w stronę wyjścia.
— Meredith? — ktoś zawołał. Zatrzymałam się w pół kroku, powoli zamykając oczy. Ashton odwrócił się w stronę, z której dobiegał głos, pochylając się do mnie.
— Mae, kim jest ten facet? — wyszeptał.
Panicznie pokręciłam głowa i szybko opuściłam sklep, upewniając się, że Ashton wciąż idzie za mną. Zimne powietrze uderzyło we mnie jak tona cegieł, kiedy wyszliśmy na zewnątrz i wzięłam kilka głębokich wdechów.
— Mae? — Ashton chwycił mnie za ramiona.
— Zabierz mnie do domu, proszę — błagałam. Usłyszałam dźwięk dzwonka, zawieszonego przy drzwiach i moje serce się zatrzymało.
— Meredith — powiedział Dylan, brzmiąc, jakby nie mógł złapać oddechu. Gapiłam się na ziemię, ale mimo to czułam na sobie jego spojrzenie.
— Kto to? — zapytał Ash, ale przez ton jego głosu mogłam stwierdzić, że dokładnie wiedział, kim on jest.
— Jestem jej chłopakiem — odpowiedział za mnie Dylan. Prychnęłam.
— Fałsz — to było wszystkim, co powiedziałam. Dylan rzucił mi piorunujące spojrzenie. — Nie rozmawialiśmy ze sobą od sześciu miesięcy. Zerwałam z tobą, Dylan.
— Ale nie to miałaś na myśli. Skarbie, robimy to cały czas. Tacy już jesteśmy — uśmiechnął się do mnie, przeczesując dłonią swoje ciemne włosy. Zrobił krok w moją stronę, na co Ash zareagował, wsuwając między nas.
— Nie sądzę, stary — powiedział Ash, krzyżując ramiona na piersi.
— Jest moja — burknął Dylan.
Odepchnął Ashtona, łapiąc mnie za ramię i ciągnąc w przeciwnym kierunku, niż ten, w który ja zmierzałam. Walczyłam z jego uściskiem, już wiedząc, że jego siła zostawi ślady na mojej delikatnej skórze. Ashton podskoczył, odciągając Dylana za kaptur jego bluzy. Wyszarpnęłam się, kiedy Ash, obrócił go i wymierzył cios prosto w szczękę.
— Nie dotykaj jej — warknął Ashton, wściekły. Chwyciłam jego ramię, odciągając go. Skinęłam głową, pokazując, że wszystko jest w porządku i że musimy odejść. Zanim jednak to zrobiliśmy, zrobiłam krok w stronę Dylana, patrząc się na swoje stopy. Spojrzałam na chwilę na niego, później znowu opuściłam wzrok. Oczyściłam gardło.
— Nie należę do nikogo.
///////
💙don't be a silent reader 💙
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro