Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

✨Prolog✨

Chłopak chodził w tę i z powrotem, stukając w posadzkę mocno podbitymi podeszwami. Dźwięk roznosił się po sali tronowej wprowadzając go w jeszcze większą frustrację. Nienawidził czekać, zwłaszcza, gdy nie wiedział na co, gdy nie mógł ocenić, czy jest to warte takiego poświęcenia. Minuty mijały, a on był pozostawiony swoim myślom. Wiedział, że to kolejna lekcja pokory, jakimi był nieustannie raczony. Ich też nienawidził. Wszyscy już spali, granatowe, nocne niebo zachęcało do położenia się pod ciepłą pierzyną, jednak on musiał czuwać, czekać. Cierpieć. Wpatrywał się w srebrny, świecący księżyc. Wyklinał w myślach każdą chwilę, w której wierzył, że ten przedziwny okrąg go ochroni. Mylił się. Nic nie mogło zatrzymać Potępienia. Wielkie drzwi otworzyły się z trzaskiem, jednak on nie zmienił swojej pozycji. Siedział po turecku na samym środku komnaty, z oczami wpatrzonymi w błyszczącą kulę, jedyne źródło światła nocą. Granatowe niebo było dokładnie takie, jak codziennie, przez lata. Na tronie usiadł mężczyzna, odziany w czarną, długą szatę. Z jego oczu biło zimno, przełamane złotem tęczówek. Młodzieniec wiedział, że to będzie burzliwa rozmowa, dlatego napawał się ciszą, która miała zostać przerwana lada moment.

– Wyruszysz z samego rana – odezwał się władca, gładząc czarnego psa, który przypałętał się pod nogami. Chłopak opuścił wzrok z księżyca, z powątpiewaniem spoglądając na mężczyznę.
– Co? – wymsknęło mu się. Na moment w niepamięć odeszła arystokracka etykieta, a przyszła zwykła, ludzka, bezsilność. – Nie rozumiem.
– Zbierzesz cztery osoby, które ruszą z tobą – gorzki śmiech przeciął ciszę w pomieszczeniu. Wiedział, że do tego był przygotowywany, jednak gdy nadszedł odpowiedni moment, po prostu czuł strach, którego nie umiał uzewnętrznić w żaden inny sposób.
– Znajdź mi najpierw jedną, która będzie chciała iść z dzieciakiem, by zmienić coś, co nigdy jej nie dotyczyło i dotyczyć nie będzie – warknął. Frustracja spływała z niego jak woda z wodospadu. Miał dość traktowania, jakby tylko wadził, przeszkadzał.
– Nikt nie powiedział, że musisz znaleźć osoby, które nie mają z tym nic wspólnego.

Drzwi komnaty strzeliły, gdy młodzieniec opuścił pomieszczenie. Był wściekły, trochę rozżalony, a przede wszystkim bezsilny. Mógłby dać wszystko, by zmienić swój los, jednak nie potrafił, nie dało się. Szedł przed siebie ściskając dłonie w pięści, jego włosy podskakiwały przy każdym zamaszystym ruchu. Wyszedł na zewnątrz, pozwalając zimnemu wietrzykowi ochłodzić jego buzujące emocje. Ktoś musiał spełnić przeznaczenie i najwidoczniej padło na niego. Zastanawiał się tylko, dlaczego. Czemu to on został aż tak pokarany? Drżał, gdy cała wściekłość ulatywała, zostawiając go z uczuciem dziwnej, niepojętej samotności. Skóra na lewej dłoni, skryta pod czarną rękawiczką, jakby płonęła żywym ogniem, gdy próbował sobie wmówić, że wcale nie musi wypełniać żadnych poleceń. Nie wiedział kiedy po jego policzkach zaczęły spływać łzy, nie zanotował, gdy upadł na kolana, zanosząc się głośnym szlochem. Uniósł wzrok, ostatni raz rzucając krótkie spojrzenie ku granatowemu niebu, kiedy coś, jakby srebrne światło, błysnęło prosto w jego oczy. Wiedział, że nie mógł być to księżyc, którego barwa w żadnym wypadku nie przynosiła na myśl ciepłego lata. Gwiazda. To musiała być gwiazda. Chłopak nie widział takich punkcików odkąd skończył trzy lata. Nie pamiętał nawet, jakie to uczucie patrzeć w nocne niebo i widzieć coś innego, niż księżyc. Nagle zrozumiał. Wstał, zarzucając na głowę kaptur ametystowej peleryny. Mógł ruszyć w każdej chwili, nawet teraz. Tylko najpierw musiał znaleźć czterech Potępionych, którzy mieli podzielić jego los. Musiał znaleźć Potępionych

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro