(1) let the good times roll
kotahi.
l u k e ' a obudził wrzask. niepewnie otworzył jedno oko, a kiedy do zaspanego umysłu mężczyzny dotarło, że krzyk należał do jego córki, poderwał się z łóżka tak szybko, że jego długie nogi zaplątały się w prześcieradło i w rezultacie skończył z twarzą rozpłaszczoną na podłodze. szybko wstał i chwycił w rękę lampkę nocną, stojącą przy łóżku, by kilkanaście sekund później wpaść do pokoju znajdującego się po drugiej stronie holu i ujrzeć swoje czteroletnie dziecko, stojące obok ogromnego psa, niemal przewyższającego je wzrostem.
– co się stało? ktoś tu wszedł? powiedz tatusiowi, gdzie ten dupek się schował – rzucił luke, trzymając oburącz szklany przedmiot. mała dziewczynka odwróciła się na pięcie, by spojrzeć na swojego ojca i oparła drobne dłonie na biodrach.
– zobaczyłam pająka, luke, ale florek go zjadł. a ty chciałeś bronić mnie przed dupkiem tą lampką? kochasz mnie jeszcze troszkę? – spytała, wysuwając do przodu dolną wargę. bernardyn imieniem florek podbiegł do swojego żywiciela i zamerdał ogonem, ocierając się o nogę blondyna.
mężczyzna bezradnie opuścił ręce, patrząc na arielle.
– po pierwsze: nazywaj mnie jeszcze tatą, okej? jesteś za młoda na nastoletni bunt, poczekaj na to jakieś dziesięć lat. po drugie: nie używaj słowa na d, to bardzo brzydkie...
– a ty możesz?
– to dlatego, że tatuś też rano jest bardzo brzydki, ale ty jesteś śliczna i nie możesz tego mówić – wytłumaczył cierpliwie, odkładając prowizoryczną broń na szafkę w pokoju arielle. – po trzecie: tak, bardzo cię kocham i dlatego bronię cię na każdy możliwy sposób. ubieraj się, za niedługo musimy wyjść.
arielle zamarudziła trochę, mówiąc, że nie chce iść do przedszkola, ale kiedy luke powiedział, że albo on ją zawiezie, albo mama, dziewczynka posłusznie pobiegła wybrać dla siebie ubranka. odkąd skończyła cztery lata stała się bardzo ruchliwa i uczyła się samodzielności, chciała sama szykować sobie stroje i chociaż często były one dość ekscentryczne, to luke nie miał zamiaru hamować jej rozwoju, odmawiając uczenia się. wrócił do sypialni, by również coś na siebie włożyć. w końcu bezrobotny mężczyzna musi wyglądać pięknie w swój bezrobotny dzień.
stracił pracę tydzień temu, kiedy po raz kolejny nie pojawił się na zajęciach, ponieważ arielle rozchorowała się w przedszkolu. w obecnych czasach znalezienie pracy dla nauczyciela było niemal niemożliwe, ale luke nie mógł przecież zostawić córki, kiedy jej matka była wtedy na innym kontynencie. blondyn przeczytał mnóstwo poradników dobrego wychowania ("super tata" rządzi) i wiedział, że czterolatki potrzebują ciągłego poczucia bezpieczeństwa jeszcze bardziej niż młodsze dzieci.
luke właśnie przewracał się na łóżko, próbując wciągnąć na siebie czarne jeansy (mógł mieć dwadzieścia siedem lat, ale wciąż chciał wyglądać fajnie, a nie tak jak ashton odkąd miał dwójkę synów), kiedy zadzwonił jego telefon. blondyn westchnął z rezygnacją i przeczołgał się bliżej szafki, zostawiając spodnie wciągnięte do pośladków.
– co jest? – spytał zwyczajowo, nie patrząc nawet na wyświetlacz. słyszał jak w sąsiednim pokoju ellie podśpiewuje piosenkę z krainy lodu.
– cześć, lucas. z tej strony anthony – usłyszał po drugiej stronie linii i przewrócił oczami, przekładając komórkę do lewej dłoni, a prawą próbując się ubrać.
– dzień dobry, tony. jak ci mija ten piękny bezrobotny poranek? a, nie, poczekaj. ty masz pracę – rzucił ironicznie, dopinając rozporek i siadając, by wzrokiem przejechać po porozrzucanych ubraniach.
– tak się składa, że od dzisiaj ty też masz, przynajmniej na następne trzy miesiące – powiedział anthony, a luke automatycznie podniósł się na nogi, czekając na dalszą wypowiedź. – problemy zdrowotne, operacja, rehabilitacja. ktoś musi mnie zastąpić na uczelni, a ja wciąż czuję się źle, że się za tobą nie wstawiłem i pomyślałem, że mógłbyś wziąć tę posadę. mój grafik jest w porządku, mógłbyś odbierać arielle z przedszkola i w ogóle.
luke zastanowił się przez chwilę. anthony miał trzydzieści pięć lat i był profesorem na uniwersytecie w sydney, wykładał przedmioty ścisłe, czyli coś, co studiował również luke. nie miałby problemu z zastąpieniem go, ale... cóż, właściwie był jeden problem.
– chcesz, żebym uczył ludzi niewiele młodszych ode mnie? stary, oni mnie znienawidzą na wstępie – stwierdził, już wyobrażając sobie salę pełną studentów w wieku od dziewiętnastu do dwudziestu dwóch/trzech lat. luke byłby tylko o trzy lata starszy od najstarszych uczniów. uznaliby, że się wymądrza, chociaż wie niewiele więcej od nich.
oczywiście to byłoby kłamstwo. luke nie lubił się chwalić, ale poziom jego inteligencji znacznie przewyższał IQ jego rówieśników. po prostu tak było i już, chociaż blondyn przekonał się, że w sprawie wychowywania dzieci żadna wiedza nigdy nie jest wystarczająca. arielle odziedziczyła inteligencję po nim, wraz z uroczym noskiem i wysokimi kośćmi policzkowymi. w wieku czterech lat dzieci przeważnie umieją liczyć do trzech, ona liczyła już do piętnastu. potrafiła nauczyć się na pamięć długich wierszyków i mogła recytować pierwszą część gwiezdnych wojen.
jednak mimo wszystko wizja nauczania dorosłych osób bardzo go niepokoiła.
– to fajni ludzie, luke. a ty potrzebujesz tej pracy. już rozmawiałem z dziekanem, da ci dwa tygodnie okresu próbnego, żeby zobaczyć jak wypadniesz. och, zaczynasz dzisiaj o ósmej. powodzenia! – po tych słowach tony się rozłączył, a luke gorączkowo spojrzał na zegarek. 7:32. kiepsko.
– ellie, jesteś gotowa?! – krzyknął, szybko szukając w szufladzie jakiejkolwiek czystej białej koszuli. ubrał się w błyskawicznym tempie (dwa razy musiał od nowa zapinać guziki, bo o którymś zapominał), po czym pobiegł do pokoju córki. arielle właśnie myła ząbki.
– jus prafie, tatku – wymamrotała z ustami pełnymi pasty. luke spojrzał w lusterku na czerwony ślad na swoim policzku. ellie również go zauważyła. – znowu tuliłeś podłogę?
blondyn uczesał swoje włosy, próbując doprowadzić się do ludzkiego wyglądu, a następnie zaczął rozczesywać czarne włosy czterolatki, patrząc na jej odbicie. miała nieco ciemniejszą karnację i śliczne czekoladowe oczy, odziedziczyła więcej cech po matce, ale luke wciąż widział w niej swoją twarz.
– podłoga też potrzebuje miłości – odpowiedział, wiążąc kręcone włosy w wysoki kucyk. wtedy arielle popatrzyła na jego strój i zmarszczyła malutki nosek.
– mamy pracę? – spytała ucieszona, ciągnąc za krawędź koszuli luke'a. blondyn poczuł, jak jego serce wypełnia się miłością do tej małej istotki. zdecydowanie był zbyt wrażliwy. duży dzieciak.
podniósł ellie na ręce, a wtedy florek zaczął skakać dookoła nich, ciesząc się z miłego poranka.
– tak, słonko, mamy pracę.
może w końcu miało być lepiej.
♪
m i c h a e l czekał aż minie kwadrans studencki, a on będzie mógł iść do domu i spać przez następne dwie godziny. jednak nim minęła piętnasta minuta pierwszych zajęć, do sali wpadł młody mężczyzna, niemal potykając się na schodku, prowadzącym do podium dla nauczyciela. miał na sobie czarne jeansy, które opinały jego szczupłe nogi i białą koszulę z podwiniętymi rękawami, które ukazywały jego opalone przedramiona. przewieszoną przez ramię teczkę położył na ogromnym drewnianym biurku i odwrócił się do audytorium, niepewnie rozglądając się po twarzach studentów.
dziewczyny pochyliły się nieco do przodu na swoich miejscach, a mike miał pewność, że z chęcią polizałyby go, żeby sprawdzić, czy jest prawdziwy. cóż, michael sam nie miałby nic przeciwko temu, ale ten blondyn zdawał się być typowym... dzieciakiem z pierwszego miejsca; na pierwszym miejscu u mamy, pierwszy w klasie, prymus. mógł sobie wyglądać jak bóg, ale ucząc chemii nie mógł być nikim, poza nudnym dziwakiem. swoją drogą dlaczego przysłali kogoś tak młodego? może był tylko praktykantem? czasem tu takich mieli, ale ci nie wytrzymywali dłużej niż tydzień.
– dzień dobry, nazywam się luke hemmings i prawdopodobnie zastąpię waszego profesora przez kolejne trzy miesiące – odezwał się z lekko australijskim akcentem, siadając na krawędzi biurka i krzyżując nogi w kostkach. michael poruszył się niespokojnie, gdy oczy blondyna zatrzymały się właśnie na nim, siedzącym w przedostatnim rzędzie. nie lubił, kiedy ktoś wywoływał u niego uczucie dyskomfortu. nie lubił tego całego hemmingsa. – wiem, że będzie to dla was dziwne, bo jestem tylko o siedem lat starszy niż wy, poza tym żaden ze mnie profesor, dlatego możecie mówić do mnie luke. chociaż przy innych nauczycielach może lepiej będzie, jeśli będziecie nazywać mnie panem hemmingsem... mam nadzieję, że się dogadamy. na początek: macie do mnie jakieś pytania? – spytał, starając się nie brzmieć na zbyt zdenerwowanego.
l u k e spóźnił się już pierwszego dnia, a odczuwany stres sprawiał, że trudno mu się oddychało. w poniedziałek rano miał najpierw dwie godziny chemii ze studentami drugiego roku, a później matematykę z juniorami. teraz stał na środku przed tymi wszystkimi młodymi ludźmi i dosłownie czuł, jak pot spływa mu po plecach. niektórzy wyglądali na znudzonych, inni chyba nawet spali. wzrok luke'a ślizgał się po audytorium, aż w końcu stanął na chłopaku o włosach w kolorze galaktyki; czarny, niebieski, fioletowy. miał bardzo bladą cerę, co wydawało się wręcz niemożliwe w australii, jego palce nerwowo wystukiwały rytm na blacie ławki.
– jest pan gejem? – rzucił głośno ten sam chłopak, a na jego twarzy wykwitł drwiący uśmieszek. luke poczuł, że się rumieni i odchrząknął niezręcznie.
– i tak nie zaliczysz, clifford! – zawołał ktoś z drugiego końca sali, wywołując wśród studentów śmiech. niejaki clifford wciąż patrzył na luke'a, unosząc ciekawie brew ku górze.
luke był zirytowany i nie próbował udawać, że tak nie jest. skrzyżował ramiona na klatce piersiowej.
– to pytanie osobiste, chodziło mi o pytania związane z moją pracą lub metodami nauczania, panie clifford – odpowiedział spokojnym tonem, jakiego czasem używał na arielle, kiedy była zbyt niegrzeczna.
– biorę to za zakamuflowane "tak" – oznajmił kolorowowłosy student, odchylając się na oparcie krzesła.
policz do dziesięciu, pomyślał luke i wziął głęboki oddech.
– nie, nie jestem gejem. ktoś jeszcze chciałby wtrącić się w moje życie prywatne, zanim zaczniemy naukę? – spytał ironicznie, ale kiedy w górę wystrzeliły niemal wszystkie ręce, jęknął z rezygnacją.
spojrzał między nimi na uśmiechającego się głupkowato clifforda i wiedział, że ten dzień będzie długi.
ale miał pracę, a tylko tego teraz potrzebował, więc postanowił pozwolić dobrym czasom się toczyć.
—carry on.
{cześć dzieciaczki,
uprzedzając wasze pytania: nie, matką arielle nie jest calum, okej?
to tylko takie wprowadzenie, później powinno być lepiej. te pogrubione imiona oznaczają, że jest tak jakby zmiana perspektywy z luke'a na michaela.
system edukacyjny w tym opowiadaniu może nie do końca zgadzać się z tym faktycznym, który panuje w australii, ale pozmieniałam trochę na potrzeby opowiadania
miłego dnia/nocy}
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro