Rozdzial XI
- Shad! Gdzie jesteś!? - Wołałam idąc ciemnym korytarzem.
Po kilku minutach straciłam nadzieję, przeniosłam się na dach. To było jedyne miejsce gdzie mogłam się wyżalić z problemów do księżyca.
Noc była spokojna i bezchmurna, chciałam usiąść tam gdzie zawsze, ale ktoś już tak był. To Shad! Stał nad krawędzią dachu patrząc w dół.
- Shad! Co ty robisz?! - Krzyknęłam zmartwiona i powoli podeszłam.
- To nie ma sensu... Skrzywdziłem cię... Prawdopodobnie nigdy nie będziemy razem... Jestem potworem!
- Nie rób tego! Błagam!
Jednak on nie posłuchał i skoczył. Na chwilę moje serce stanęło.
Gdyby animatronik przekroczył próg pizzeri, system automatycznie by się wyłączył, co oznacza śmierć.
Nie mogłam na to pozwolić.
Skoczyłam za nim i złapałam go, na szczęście moje skrzydła potrafiły nas unieść.
Wtem nagle, poczułam duszący ból na szyi. To mój przeklęty naszyjnik, zaciskał się coraz mocniej.
Gdy tylko odstawiłam Shada na dach, padłam obok niego, z opuchniętym gardłem, nie zdolna mówić czy oddychać.
I nagle ból ustał a ja łapczywie nabrałam powietrza. Przede mną stał Shad i trzymał naszyjnik, zerwał go.
W tym momencie już wiedziałam, klątwa mówi, że tylko prawdziwa miłość ściągnie partnerowi naszyjnik. To znaczyło że on jest mi przeznaczony.
Jednak szczęście nie trwało długo, naszyjnik oplótł się wokół jego szyi i zaczął go dusić. Nie wiedziałam co robić, aż zdecydowałam się zaryzykować.
Jeśli jestem mu przeznaczona, to przeżyje, jeśli nie, naszyjnik go udusi.
Złapałam linkę naszyjnika i mocno szarpnęłam.
I wtedy nagle się obudziłam cała zdyszana i oblana mokrym potem.
Rozejrzałam się nerwowo, jednak widok Shada leżącego obok, uspokoił mnie.
- S-shad? - Szturchnęłam go lekko.
- Tak kochanie? - Zapytał sennie.
- Z-znowu m-mi s-się t-to ś-śniło... - Shad w odpowiedzi mnie przytulił.
- To było dawno Echoś, teraz jesteśmy razem, i tylko to się liczy. - Pocałował mnie w czoło, a ja z uśmiechem wtuliłam się w niego i zasnęłam.
* * *
Wstałam wcześnie, nawet wcześniej niż zazwyczaj, i od razu poczułam straszne mdłości. Natychmiast pobiegłam do łazienki. Eh, pewnie to wina tego okropnego spaghetti, lepiej chyba jak zostanę przy pizzy.
Wymiotowałam przez 10 minut. Najgorsze 10 minut w moim życiu.
Gdy skończyłam, wytarłam usta i spuściłam wode. Spojrzałam w lustro, moja fryzura była cała zniszczona.
I tak oto kolejne pół-godziny życia zmarnowane na układanie włosów.
Shad jeszcze spał, więc nie zostało mi nic innego jak pójść na obiad do Chici.
W prawdzie nie byłam głodna, ale chciałam się spotkać z Chicą.
* * *
- Hej Chica - Przywitałam koleżankę i usiadłam obok.
- Hej Echo - Odpowiedziała, i wróciła do jedzenia pizzy.
- Jak tam poranek?
- Od świtu gotuje pizze, było warto. Spróbuj.
- Nie, dzięki Chica, ale rano wymiotowałam i szybko raczej nie będę jeść.
- Hm... A wyciek już miałaś?
- Nie, powinnam mieć jakoś za tydzień. - Położyłam głowę na stole - Jaaaaaa nieeeee chceeee
Chica się zaśmiała.
- Oj weź, z komory wypływa płyn kriogeniczny i zastępuje go nowym. Na pewno nie będzie aż tak źle.
- Nie jestem dzieckiem, wiem co to wyciek. - Prychnęłam cicho. - A ty się ciesz, że masz już kriopauze i nie musisz czuć tego rwącego bólu.
- Oj nie narzekaj, ja przeżyłam poród i jakoś nie marudzę.
- O, Chica. Toy Bonnie właśnie zarywa to twojej córki. - Powiedziała Mangle która akurat przechodziła, a Chica osłupiała.
- Zabije małego szpanera! - krzyknęła Chica i ruszyła w stronę Toy Bonniego.
Ja spojrzałam na kawałek pizzy który został nietknięty.
"Cóż... Jeden kawałek mi chyba nie zaszkodzi" - pomyślałam.
I wiecie co? Myliłam się...
---------------
Mam tylko jedną rzecz do powiedzenia
Co.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro