Rozdział 8
Mam nadzieję, że jesteś w berecie. - Tak właśnie wita się ze mną Jongup.
Szczerzę się do telefonu. Zadzwonił!
- Niestety nie. - Odpowiadam, krążąc po moim małym pokoju. - Ale jeśli chcesz, przywiozę ci jakiś. Każę wychaftować na nim twoje imię. Będziesz go nosił zamiast plakietki z nazwiskiem.
- W berecie byłoby mi do twarzy. - Słyszę rozbawienie w jego głosie.
- Nikt nie wygląda dobrze w berecie, nawet ty. - parskam śmiechem.
Daehyun nadal leży na łóżku. Podrapał się po głowie i zaczął się mi przyglądać. Uśmiecham się, wskazując na tapetę na ekranie laptopa.
- Jongup - mówię cicho.
Kręci głową.
- No więc wczoraj w kinie była ta twoja Momo. Nie wiedziałem, że gra na perkusi - mówi. - Jest dobra?
- Najlepsza.
- Mówisz tak, bo to twoja przyjaciółka, czy faktycznie jest niezła?
- Najlepsza - powtarzam. Kątem oka widzę, że Daehyun zerka na zegarek na komodzie.
- Mój perkusista zwinął żagle. Myślisz, że byłaby zainteresowana?
Poprzedniego lata Jongup założył swoją kapelę. Skład się często zmieniał i dochodziło do sprzeczek w kwesti tekstów, ale zespół nigdzie dotąd nie występował. A szkoda. Założę się, że Jongup dobrze wygląda z gitarą.
- Tak się składa, że może być. - odpowiadam. - Szurnięty nauczyciel gry odrzucił jej kandytaturę na lidera sekcji i pewnie chętnie wyładowałaby gdzieś wściekłość. - Podaję mu numer Momo, a Daehyun stuka w niewidzialny zegarek na nadgarstku.
Jest dopiero dwudziesta pierwsza, więc nie rozumiem, skąd ten pośpiech. Nawet ja wiem, że to wczesna godzina jak na Londyn. Daehyun głośno odchrząkuje.
- Hej, wybacz, ale muszę lecieć.
- Ktoś z tobą jest?
- No, taa... Znajomy. Zabiera mnie na miasto. - mówię.
Chwila ciszy.
- Znajomy?
- Kolega. Odwracam się plecami do Daehyuna. - Ma dziewczynę. - Zaciskam oczy. Nie wiem, czy powinienem to mówić.
- Więc, eee, nie zapomnisz tam o nas? To znaczy... - Jongup przerywa. - Nie przekreślisz nas dla jakiegoś innego i nigdy nie wrócisz?
Serce wali mi jak szalone.
- Jasne, że nie. Przyjadę na Święta.
- Jak tak, to w porzątku. Okej, Youngjae. I tak muszę już wracać do pracy. Taeyang pewnie się wścieka, że nie pilnuję wejścia. Ciao.
- Raczej Goodbye - żartuję.
- Bez znaczenia. - Śmieje się i rozłącza.
Daehyun podnosi się z łóżka.
- Zazdrosny chłopak?
- Mówiłem już, że nie jest moim chłopakiem.
- Ale go lubisz.
Czerwienie się.
- Cóż... tak...
Trudno określić wyraz twarzy Daehyuna. Wygląda na lekko poirytowanego. Kiwa głową, pokazując na drzwi.
- Nadal masz ochotę na wyjście? - pyta.
- Słucham? - Jestem zdezorientowany. - Tak, jasne. Tylko się przebiorę.
Wypuszczam go na zewnątrz, a po pięciu minutach idziemy ulicą na północ. Włożyłem ulubioną koszulkę, kupioną na wyprzedaży. Do tego dżinsy i czarne płócienne trampki.
Wieczór jest piękny i ciepły. Londyn mieni się żółtymi, zielonymi i pomarańczowymi światłami. Wszędzie słychać rozmawiających ludzi i stukanie kieliszków w restauracjach.
Mam wrażenie, że jest doskonale. No, prawie, bo właśnie uświadamiam sobie, że jestem teraz dalej od szkoły niż kiedykolwiek wcześniej. Uśmiech znika mi z twarzy.
Daehyun chyba to zauważa, więc się zatrzymuje.
- Wszystko w porządku? - pyta.
- Tak, w porządku.
- Aha. A mówił ci już ktoś, że nie umiesz kłamać?
- Chodzi tylko o... - Milknę, bo jestem zakłopotany.
- O? - Dopytuje się Dae.
- Londyn to takie... obce miejsce. - Szukam odpowiedniego słowa. - Onieśmielające.
- Coś ty - zaprzecza natychmiast.
- Łatwo ci mówić. - wzdycham.
- Posłuchaj, chyba wiem, jak ci pomóc, ale to trochę potrwa.
- Co chcesz zrobić? Załatwisz mi angielski paszport?
Daehyun parska śmiechem.
- Nie powiedziałem, że zrobię z ciebie anglika. - Otwieram usta, żeby zaprotestować, ale on mi przerywa. - Umowa stoi?
- No okej. - odpowiadam, chociaż niechętnie. Nie przepadam za niespodziankami. - Tylko żeby ten twój pomysł był dobry.
- Och, jest świetny. - I Daehyun robi tak zarozumiałą minę, że mam ochotę go pobić, tylko, że znowu uświadamiam sobie, że nie widzę już budynku szkoły.
Nie mogę w to uwierzyć. Zagadał mnie.
Trochę to trwa, nim do mnie dociera, co czuję, ale drżenie w nogach i wiercenie w żołądku to nieomylne sygnały.
Wreszcie jestem podekscytowany naszym wypadem!
- No to dokąd idziemy? - Nie umiem ukryć podniecenia w głosie. - Nad rzekę? Wiem, że to gdzieś w tamtym kierunku. Usiądziemy nad brzegiem?
- Nic ci nie powiem. Idziemy.
Przemilczam to. Co się ze mną dzieje? Już drugi raz w ciągu jednej minuty pozwalam, żeby trzymał mnie w napięciu.
- Och! To musisz zabaczyć najpierw! - Chwyta mnie za rękę i ciągnie przez ulicę. Poirytowany kierowca trąbi na nas klaksonem. Śmiejemy się.
- Zaczekaj, co... - I nagle odbiera mi dech.
Stoimy przed wejściem do wielkiej katedry. Cztery grube kolumny podtrzymują gotycką fasadę z imponującymi posągami, rozetami i wymyślnymi rzeźbieniami. Wąska dzwonnica wznosi się ku atramentowej czerni wieczornego nieba.
- Co to jest? - pytam szeptem. - Coś sławnego? Powinienem to znać?
- To mój kościół.
- Chodzisz tu na msze? - Jestem zdziwiony. Daehyun nie pasuje mi na pobożnisia.
- Nie. - Kiwa głową. - Zawsze miałem słabość do tego miejsca. W dzieciństwie przychodziłem tu z mamą. Zabieraliśmy lunch i jedliśmy na tych schodach. Czasami brała szkicownik i rysowała gołębie albo taksówki.
- Twoja mama jest artystką?
- Malarką. Jej prace wiszą w nowojorskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej. - Słychać, że jest dumny, a ja sobię przypominam słowa Zelo, że Daehyun podziwia Banga za to, że tak dobrze rysuje. I że Dae ma w tym semestrze zajęcia z malarstwa. Pytam na głos, czy też jest malarzem.
Wzrusza ramionami.
- Nie bardzo. Chciałbym. Mama nie przekazała mi talentu, tylko upodobanie. Yongguk jest sto razy lepszy.
- Dobrze się dogadujecie, prawda? Mówię o twojej mamie.
- Kocham ją. - Wyznaje to bez cienia młodzieńczego wstydu.
Stoimy w ciszy przed podwójnymi drzwiami katedry.
Na szczęście Daehyun przerywa milczenie.
- Dobra chodźmy. Mamy kupę rzeczy do zobaczenia.
Im dalej idziemy, tym robi się tłoczniej. Mijamy następną olbrzymią budowlę, wyglądającą jak ruiny średniowiecznego zamku.
- Jezu, tu wszędzie, aż kipi przeszłością - zachwycam się. - Co to za miejsce? Możemy wejść do środka?
- To muzeum i tak, możemy, ale nie teraz bo jest zamknięte.
- Och, no jasne. - Staram się nie pokazywać, jak bardzo jestem zawiedziony.
Daehyun wygląda na rozbawionego.
- To dopiero pierwszy tydzień. Jeszcze zdążymy odwiedzić to muzeum.
My zdążymy? Z jakiegoś powodu wierci mnie w żołądku.
Po chwili docieramy do miejsca, gdzie panuje jeszcze bardziej turystyczna atmosfera niż w naszym sąsiedztwe. Pełno tu restauracji, sklepów i hoteli. Sprzedawcy uliczni wykrzykują z każdej strony po angielsku: "Kuskus! Lubicie kuskus?", a ulice są tak wąskie, że auta nie mogą po nich jeździć. Idziemy środkiem drogi jednej z nich w tłumie przechodniów. Jak na jakimś karnawale.
Skręcamy za róg i... jest - rzeka. W pomarszczonej wodzie odbijają się światła miasta. Wstrzymuję oddech. Jest cudownie. Wzdłuż brzegu przechadzają się pary, na kartonach sprzedawcy rozłożyli używane książki i stare ilustrowane pisma. Mężczyzna z rudą brodą gra na gitarze i śpiewa jakąś piosenkę. Słuchamy go przez chwilę, potem Daehyun rzuca kilka euro do futerału.
- Musimy przejść przez most, żeby dostać się do takiej jednej katedry. - mówi.
Rzeka migocze pod nami, głęboka i szmaragdowa, a pod mostem przepływa długa rozświetlona łódź.
Wychylam się za poręcz.
- Patrz na tego gościa! Jest tak pijany, że zaraz wypadnie z... - Oglądam się i widzę, że Daehyun drepcze niepewnie do barierki.
Przez chwilę nic nie rozumiem. Potem mnie olśniewa.
- Co ty? Masz lęk wysokości? - pytam.
- Po co mam się przeciskać przy barierce, skoro jest tyle miejsca na chodniku?
- A więc o to chodzi? - zacząłem się śmiać.
- Zmieńmy temat, dobrze?
Znowu się wychylam za poręcz i udaję, że się chwieję.
Daehyun robi się biały jak kreda.
- Nie! Przestań! - Wyciąga ręce, jakby chciał mnie ratować, zaraz jednak łapie się za brzuch, jakby teraz dla odmiany miał zwymiotować.
- Przepraszam! - Odskajuję od barierki. - Wybacz. Nie sądziłem, że to aż tak poważne.
Macha ręką, żebym przestał gadać. Drugą nadal przyciska do żołądka.
- Przepraszam. - powtarzam.
- Chodźmy. - Jest wkurzony, jakbym to ja nas wstrzymywał. - Nie po to cię tu przyprowadziem.
Nie umiem sobie wyobrazić czegoś lepszego od Katedry Westminsterskiej.
- Nie wejdziemy do środka?
- Jest zamknięta. Jeszcze zdążymy ją obejrzeć. Mamy mnóstwo czasu, pamiętasz? - Prowadzi mnie na dziedziniec, a ja mam okazję obejrzeć go sobie od tyłu. Okazuje się, że istnieje coś lepszego od tej katedry.
- To tutaj. - mówi.
Setki figur wyrzeźbionych na trzech kolosalnych portalach. Rzeźby wyglądają jak lalki, każda ma swoją indywidualność.
- Niesamowite - szepczę.
- Nie tam. Tutaj. - Pokazuje na ziemię pod moimi stopami.
Spoglądam w dół i ze zdumieniem stwierdzam, że stoję na środku małego kamiennego okręgu.
- Moja mama kiedyś powiedziała, że jeśli ktoś przyjedzie do tego miejsca to będzie to dla niego nowy początem wszystkiego. - powiedział Dae.
Spoglądam na niego. Uśmiecha się.
- Witaj w Londynie, Youngjae. Cieszę się, że tu jesteś.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro