Rozdział 30
Trochę mnie to smuci, że powrót do Londynu budzi we mnie tak wielkie uczucie ulgi. Lot jest długi i spokojny. Pierwszy raz lecę sam. A gdy lądujemy na lotnisku, wprost nie mogę się doczekać dotarcia do ASP. Nawet mimo tego, że oznacza to samotne przemieszczanie się metrem. Chyba przestałem się już bać nim jeździć.
Choć to raczej mało prawdopodobne. A może?
Jednak podróż do akademika przebiega gładko i nim się obejrzę, otwieram drzwi mojego pokoju i rozpakowuję walizkę. Budynek huczy przyjemnie głosami innych przybywających uczniów. Zerkam przez zasłonę na restaurację po drugiej stronie ulicy. Nie widzę tej szurniętej kobiety latającej z głośnikiem, ale jest dopiero wczesne popołudnie. Zjawi się pewnie wieczorem. Myśl ta wywołuje uśmiech na mojej twarzy.
Dzwonię do Daehyun'a. Przyleciał do Londynu poprzedniego dnia wieczorem.
Na zewnątrz jest zadziwiająco ciepło i on oraz Bang postanowili skorzystać z ładnej pogody. Siedzą na stopniach przed domem kultury. Daehyun namawia mnie, żebym do nich dołączył.
Oczywiście, że tak zrobię.
Nie umiem tego wyjaśnić, ale gdy idę ulicą, nagle ogarnia mnie zdenerwowanie. Dlaczego się trzęsę? Minęły tylko dwa tygodnie, ale za to bardzo dziwne dwa tygodnie.
Daehyun przemienił się z kogoś nieokreślonego, kto mnie nieustannie wprawiał w zmieszanie, w najbliższego przyjaciela. On myśli tak samo o mnie; wiem to, tak jak wiem, jak wygląda moje odbicie w lustrze.
Żeby zyskać na czasie, wybieram dłuższą trasę do domu kultury. Miasto wygląda przepięknie. Przechodzę koło kościoła, o którym Daehyun mi opowiadał, jak jego mama malowała gołębie i rozpakowywała koszyk piknikowy.
Próbuję wyobrazić sobie małego Daehyun'a, biegającego po placu w szkolnym mundurku, krótkich spodenkach i z podrapanymi kolanami, ale nie jestem w stanie.
Widzę tylko chłopaka, którego znam - spokojnego, pewnego siebie, z rękoma w kieszeniach, o dumnym kroku. Osobę emanującą wrodzonym magnetyzmem, do której wszyscy się garną i którą wszyscy podziwiają.
Styczniowe słońce wychyla się zza chmur, rozgrzewając mi policzki. Dwóch facetów niosących coś, co można nazwać jedynie męskimi portmonetkami, zatrzymuje się, aby podziwiać widok nieba. To samo robi szczupła kobieta w szpilkach.
Uśmiecham się i mijam ich.
A potem skręcam za róg i moja klatka piersiowa zaciska się tak mocno, tak boleśnie, że nie mogę złapać oddechu.
Bo on tam jest.
Pogrążony w lekturze jakiejś wielgachnej księgi, nad którą się pochyla, nie widząc nic dookoła. Gryzie paznokcie, a włosy powiewają mu, mierzwione wiatrem.
Bang siedzi kilka kroków dalej i rysuje coś czarnym piórem w szkicowniku. Na schodach jest jeszcze kilka innych osób, kąpiących się w promieniach słonecznych, tak rzadko się teraz pokazujących. Ale ja je tylko omijam wzrokiem i zaraz o nich zapominam. Przez niego.
Chwytam się brzegu stojącego na chodniku kawiarnianego stolika, żeby się nie przewrócić. Klienci kawiarni patrzą na mnie z niepokojem, ale ja się tym nie przejmuję. Kręci mi się w głowie i głośno sapie, próbując złapać powietrze.
Jak mogłem być aż tak głupi?
Jak mogłem nawet przez moment myśleć, że nie jestem w nim zakochany?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro