"Pochmurna Noc"
W końcu znalazłam chwilę na drugi rozdział! To straszne, jak życie i brak porządnego łącza internetowego mogą utrudnić publikowanie opka... No nic, zapraszam na rozdział! :D
~*~
Był Sylwester. Ostatni dzień roku od samego rana zapowiadał się równie monotonnie, co wszystkie inne dni świątecznej przerwy. Za oknami mróz, termometr chyba zamarzł – chociaż byłam niemal pewna, że uczono mnie kiedyś, iż rtęć nie zmienia stanu skupienia w takich temperaturach – a ja wybierałam się do pracy. Tyle dobrze, że miałam tego dnia pierwszą zmianę i cały wieczór oraz noc tylko dla siebie i dwójki współlokatorów, którzy również nie mieli odpowiedniej ilości funduszy, żeby wybrać się w jakieś modne miejsce. Mieliśmy świętować nowy rok przed telewizorem, oglądając maraton filmów grozy.
Przez te kilka dni zdążyłam zupełnie zapomnieć o niezwykłym kliencie i wizytówce, którą mi wręczył. Nie uważałam tego, za nic istotnego – ot jedna niecodzienna sytuacja przełamująca monotonię życia, na którą notabene nigdy przesadnie nie narzekałam. Lubiłam spokój i prostotę, zbyt wiele problemów, obowiązków i ogólnie rzecz biorąc: bodźców zewnętrznych, za bardzo mnie męczyło. O karteczce przypomniała mi mimochodem Karolina – współlokatorka, kiedy wpadła do mojej sypialni z tabletem w rękach, uznając, że koniecznie muszę zaakceptować listę wieczornych filmów, jakby od tego zależało życie całego świata.
Potknęła się o górę ubrań kłębiącą się na samym środku pokoju i z impetem upadła na łóżko, lądując nosem zaledwie kilka centymetrów od nocnej szafki. Tej to się zawsze udawało, ja w takiej sytuacji zapewne złamałabym nos. Kumpela momentalnie zapomniała, po co właściwie przyszła, kiedy tylko oślepił ją blask złotych liter na wizytówce. Chwyciła ją i zaczęła dokładnie oglądać kartkę ze wszystkich stron, zerkając na mnie podejrzliwie.
— Em, to agencja towarzyska? To ten nowy wieżowiec w centrum! Od kogo to dostałaś? — wypytywała, nie dając mi nawet chwili na odpowiedź.
— Widziałaś nazwisko? — mruknęłam kpiąco. — Jakiś obłąkany koleś dał mi to kilka dni temu na bazarze. Minus trzydzieści, a on nie miał na sobie nawet rękawiczek, nawet kurtki, Kara!
— Psychol?
— No, tak założyłam. Dał mi to typograficzne cudo i powiedział, żebym tam przyszła, jeśli chcę wiedzieć więcej — wyjaśniłam w skrócie.
— Więcej o czym?
— Żebym to ja jeszcze wiedziała... Typ podsłuchał pewnie, jak ktoś mówi do mnie po imieniu, a potem użył go i udaje jakiegoś jasnowidza albo inne cudo. Olałam to, taka głupia nie jestem...
— A może powinnaś iść? — zapytała zupełnie poważnie brunetka. Spojrzałam na nią jak na wariatkę, uznając, że pod pewnym względem pasowałaby do tego dziwaka, i prychnęłam z dezaprobatą. — No bo przecież lubisz takie historie! — Nie dawała za wygraną.
— Na ekranie! Z domu, z łóżka, wpieprzając popcorn. Opamiętaj się... — Próbowałam ją uspokoić, ale rozgadała się do reszty.
Nie słuchałam. Nie zamierzałam pakować się w jakąś szemraną akcję rodem z kiepskich historyjek o seryjnych mordercach, miałam lepsze rzeczy do roboty. A Kara najwyraźniej z nudów postradała zmysły. Zamknęła się dopiero, kiedy wyciągnęłam wizytówkę z jej rąk i dla świętego spokoju wcisnęłam w kieszeń płaszcza, by wyrzucić ją do pierwszego lepszego śmietnika, gdy tylko wyjdę z domu.
— Zamiast wkręcać mi takie rzeczy, może zajmiesz się projektem rozkładówki? Markiewicz nie da ci żyć, jeśli nie wyślesz pracy do piątej, a z tego, co pamiętam, to już za pięć dni, tak się zabawnie składa — burknęłam, krzywiąc się wymownie.
Karolina była naprawdę sympatyczną dziewczyną. Poznałyśmy się na pierwszym roku licencjatu i niedługo potem wynajęłyśmy wspólnie mieszkanie na bielanach, blisko linii jednego z autobusów, który miał bezpośrednie połączenie z naszym przystankiem docelowym. Obie uznałyśmy, że to najlepsze możliwe miejsce, bo słynęłyśmy z wygodnictwa. Z tym że z czasem życie zweryfikowało nieco moje podejście. Kiedy zaczynałam studia, miałam dom, przybraną rodzinę i wsparcie finansowe, jednak z powodu nieszczęśliwego wypadku autobusu wiozącego rodziców do górskiego kurortu, straciłam ich, a wraz z nimi miejsce zamieszkania. Zostałam sama. Musiałam zacząć pracę, bo stypendium socjalne ledwie starczało na pokrycie kosztów mieszkania i jakieś tanie, sztuczne żarcie w markecie. Przez to musiałam spoważnieć. Stałam się odpowiedzialna, zaradna, a moje lenistwo w krótkim czasie zmieniło się niemal w pracoholizm.
Z Karoliną było inaczej. Pochodziła z dobrze sytuowanej rodziny, mieszkającej nawet w naszym mieście, ale dziewczyna przekonała bliskich, że musi zacząć się usamodzielniać i dlatego pozwolili jej wynająć mieszkanie. Dorabiała miesięcznie pięćset złotych, pisząc teksty reklamowe dla jakiegoś idiotycznego portalu pro-fitnessowego, ale poza tym nie robiła zbyt wiele. Głównie marnotrawiła czas na unikaniu obowiązków i gdybym jej nie pilnowała, kto wie, czy udałoby jej się wygrzebać z warunku z historii książki po drugim roku. Na szczęście miała mnie, a ja miałam ją.
Nie raz wyciągała mnie z różnych problemów. W przeciwieństwie do Kary byłam raczej introwertyczką. Może nie jakąś skrajną, ale nie przepadałam za pewnymi sytuacjami społecznymi, zazwyczaj takimi, w których nie umiałam się zachować, bo nie miałam doświadczenia. I chociaż logika mówiła (do spółki z prowadzącą proseminarium na pierwszym roku licka), że trzeba się oswajać, a nie uciekać – ignorowałam te rady. Nie znosiłam wychodzić poza swoją strefę komfortu. I właśnie w takich chwilach pojawiała się moja kasztanowowłosa wybawicielka, przejmując pierwsze skrzypce wszędzie tam, gdzie zaczynałam fałszować. A talentu do gry na instrumentach nie miałam nigdy.
— No już dobra, dobra — jęknęła, sięgając po tablet. Kilka stuknięć i moja kieszeń zawibrowała dwa razy na krótko – jak zwykła robić, gdy schowany weń telefon sygnalizował nadejście wiadomości z Messengera. — Ty wybierz filmy, ja zrobię projekt, a potem ustawisz mi procenty w kerningu, okej?
— Musisz wejść w odstępy, kerning i tracking i w pierwszej linijce zmienić na dziswięć...
— Stop! — przerwała mi przyjaciółka. — Nie zapamiętam tego. Zrobimy, jak wrócisz. Idź, bo się spóźnisz!
Miała rację. Autobus miałam za cztery minuty, a na przystanek szło się pięć, co oznaczało, że byłam zmuszona biec. Nienawidziłam biegać, szczególnie po oblodzonej ulicy. Nie miałam jednak wyjścia. Wciąż nie wiem, jak to się stało, że zdołałam się nie zabić, a kiedy się pośliznęłam, płynnie wpadłam przed przednie drzwi autobusu, lądując na siedzeniu tuż za kierowcą. Magia jakaś, czy ki czort.
W pracy skorzystałam z okazji i wybrałam po pięćdziesiąt gramów Pochmurnej Nocy (klasycznego Darjeelinga z odrobiną goździka), Słonecznego Wertepu (żółtej herbaty z trawą cytrynową) i Błękitnego Dymu. Zapakowałam je w ozdobne, noworoczne pudełeczka i schowałam do torebki na prezenty dla współlokatorów i dla siebie (bo czemu miałam sobie żałować?). Potem oczywiście włożyłam do kasy odpowiednią ilość pieniędzy, bo złodziejką nie byłam. Wolałam żyć zgodnie z prawem, łamanie go było zbyt problematyczne. Nie lubiłam utrudniać sobie życia, szczególnie niepotrzebnie.
Pod koniec zmiany zjawiła się moja zmienniczka. Sześćdziesięcioletnia, urocza kobieta krępej postury, właścicielka stoiska. Podeszła do mnie i konspiracyjnym szeptem z szerokim uśmiechem na ustach zapytała, kim jest przystojny chłopak, który o mnie pytał. Odparłam zgodnie z prawdą, że nie mam zielonego pojęcia. Obawiałam się, że to znów może być ten wariat, dlatego poprosiłam kierowniczkę, żeby wyszła i powiedziała mu, iż mnie nie ma, umarłam, zniknęłam – cokolwiek, byle tylko sobie poszedł. Nie czułam się z tym dobrze.
Akurat tego dnia, kiedy Kara o nim wspomniała, znów zjawiał się na bazarze. To nie był przypadek, nigdy nie był. W moim życiu było mnóstwo takich zbiegów okoliczności. W końcu uznałam, że to coś więcej niż ślepy los. Od tego casu starałam się zauważać te znaki i przewidywać, co się stanie, i co chciała przekazać mi opatrzność. Jak można się domyślać, bo to w końcu życie, a nie kiepski serial science-fiction, bezskutecznie.
— I co? Poszedł sobie? W ogóle w co był ubrany? — zapytałam, kiedy pani Krysia ponownie zawitała pod dachem stoiska. Wydawała się nieco zmartwiona, a ja przeraziłam się, że ten, wydawałoby się niegroźny, dziwak zrobił jej krzywdę.
— Nie wiem, Emilko, o co wam, dzieciom, chodzi, ale te chłopak sobie poszedł. Może cię słyszał i zrobiło mu się przykro? Nie powinnaś traktować tak chłopców. Masz już dwadzieścia trzy lata, powinnaś zacząć rozglądać się za mężem — odpowiedziała i od razu zaczęła mi matkować.
Nie lubiłam takiej gadki. To znaczy, pani Krysia była miła, ale ja musiałam skupić się na skończeniu studiów. Nie miałam czasu na chłopaków i jakieś sercowe dramaty. Chciałam zostać naczelną redaktorką znanego wydawnictwa i nie zamierzałam osiągnąć tego przez łóżko. Miałam do siebie szacunek.
— Dwadzieścia dwa. Dwadzieścia trzy skończę po północy... — mruknęłam zbywająco.
Tak, urodziłam się raptem dwie godziny po północy. W niezwykle mroźną, ciemną noc, kiedy wichura zerwała linie wysokiego napięcia i na oddziale szpitala wojewódzkiego w Gdańsku do rana wspomagano się zapasowym generatorem. Podobno kiedy wyjęto mnie z łona matki, spojrzałam prosto na trzymaną przez pielęgniarkę latarkę i uśmiechnęłam się, a dopiero potem zaczęłam wyć. Ale to była historyjka rodziców zastępczych. Nawet gdyby była prawdziwa, to pewnie i tak w ciemności kobiecie coś się przywidziało. Noworodki się nie uśmiechają.
Nie lubiłam swoich urodzin. Zawsze wtedy czułam się... cięższa na duchu. Właściwie ciężko było to opisać. Najważniejsze było to, że dziwaczne odczucie było nieprzyjemne i tylko ustawowo wolny pierwszy stycznia – międzynarodowy dzień kaca – dawał mi doskonałe alibi, żeby cały dzień leżeć zawinięta w pościeli, unikając wszystkiego i wszystkich. Nie to, że miałam jakąś depresję, że niby życie to tylko oczekiwanie na śmierć, czy coś w tym stylu... Nic z tych rzeczy. Naprawdę lubiłam swoje i biorąc pod uwagę wszystko, co się w nim wydarzyło, uważałam, że wychodziłam na ludzi, łamiąc stereotyp o zepsutych przez system zastępczy, biednych dzieciach.
— Szczęśliwego Nowego Roku, pani Krysiu, do zobaczenia w czwartek! — krzyknęłam, machając do kobiety na odchodne.
— Wszystkiego najlepszego, Emilko, do zobaczenia! — odpowiedziała z tym swoim ciepłym, niemal babcinym uśmiechem na ustach.
Szłam szybko, bojąc się, że przypadkiem wpadnę na wariata. Opuściłam teren bazaru i pobiegłam na przystanek, by nie przegapić nadjeżdżającego autobusu. Naprawdę czułam się nieswojo. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie powinnam zadzwonić na policję i tego zgłosić, ale stwierdziłam, że nikt nie weźmie mnie na poważnie. Marcinowi – mojemu drugiemu współlokatorowi – ukradziono rok wcześniej rower i policjant na posterunku powiedział mu wprost, że nie będą go szukać i może zapomnieć o tym, że go odzyska. Nie miałam więc po co robić sobie nadziei, nikt nie weźmie na poważnie czegoś takiego. Miałam tylko wizytówkę i panią Krysię, która nie widziała nic dziwnego w ubiorze tego, kto na mnie czekał, więc może to nawet nie był...
— Sebastian — mruknęłam pod nosem, wyciągnąwszy z kieszeni wizytówkę. Miałam ją wyrzucić, ale coś mi mówiło, żeby jeszcze się z tym wstrzymać. I nie, nie było to piękne wykonanie złotych liter, choć na pewno miało jakiś wpływ na tę decyzję.
Kiedy wysiadłam z autobusu, poczułam się już bezpiecznie. Byłam zbyt daleko, by mnie znalazł. Nawet jeśli próbował mnie śledzić, nie wsiadł razem ze mną, a przecież by się nie teleportował, no bo jednak mieliśmy dwutysięczny dziewiętnasty, a nie trzytysięczny osiemset siedemdziesiąty trzeci, na który naukowcy przepowiedzieli ostatnio powstanie pierwszej w pełni bezpiecznej maszyny do podróży w czasie. A przecież wszyscy wiedzieli, że jak traver through time to i through space w pakiecie, no bo wibbly-wobbly, timey-wimey stuff – jak to mówił Dziesiąty Doktor.
Idąc do domu, oglądałam się jednak wielokrotnie, jakoś nie mogąc się przekonać, że nikt mnie nie śledzi. Byłam wściekła, że jakiś wariat aż tak wpłynął na moje życie. Przez moment nawet chciałam zadzwonić pod podany na wizytówce numer i opieprzyć gościa, ale wtedy znałby mój numer i mógłby mnie zlokalizować, a tego nie chciałam. Nie, nie zrobiłam nic głupiego, powstrzymałam się, samokontrola to jednak potęga.
Zaczęłam się tylko zastanawiać, dlaczego wariat uwziął się akurat na mnie. Nie kojarzyłam go z uczelni, więc raczej nie był studentem naszego instytutu. Nie zaszłam mu za skórę, bo nie zwykłam tego robić, to zbyt kłopotliwe. Nie byłam w żadnym nowym miejscu, nie poznawałam nowych ludzi, nie poszłam nawet do tego nowego spożywczaka po drugiej stronie ulicy, bo przez promocje były w nim straszne tłumy. Jedyne, co osiągnęłam, zastanawiając się nad tym, to potknięcie się o nierówną płytkę chodnikową i twarde lądowanie tyłkiem na zamarzniętej zaspie usypanej przy jednej z kolumn banku, który znajdował się ledwie dwieście metrów od mojej klatki schodowej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro