Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział piąty: Coś tak niepozornego

Chwile wspólnie dzielonego bólu i nieustanne towarzystwo Rose sprawiają, że powoli powraca do mnie dawno zapomniane uczucie. Nadzieja. Jednak pomimo tego w moim życiu wciąż jest jeszcze jeden cień, który prześladuje mnie bardziej niż pustka, którą zostawiła po sobie Christine czy wspomnienia powracające wraz z nadejściem zmroku. Nie... jest jeszcze coś gorszego, od czego cały czas nie mogę się uwolnić...

Morfina.

- - - X - - -

Stoję sam w swoim pokoju i wpatruję się z nienawiścią w drewniane pudełko, które leży przede mną na stoliku. Przez te wszystkie tygodnie nadal brałem morfinę. Cały czas obiecuję sobie, że z tym skończę, że to ostatnia dawka, ale gdy przychodzi co do czego i wstaje nowy dzień, moja dłoń ponownie sięga do tego przeklętego pudełka.

Nie potrafię przestać.

Podwijam rękaw, odsłaniając lewe przedramię, a wcześniej przygotowany pasek mocno zaciskam powyżej łokcia. Otwieram kasetkę i patrzę na strzykawkę oraz na wypełniającą ją przeźroczystą substancję. Coś tak niepozornego... Dlaczego potrafi mieć nad człowiekiem taką władzę, dlaczego potrafi uczynić z niego swego niewolnika? Sięgam do pudełka.

Nawet nie próbuję już z tym walczyć.

Jednak igła nigdy nie dotyka mojej skóry. Strzykawka zostaje wyrwana z mojej dłoni.

Podnoszę wzrok. Jak mogłem tak zatracić się w myślach o narkotyku, żeby nie zdać sobie sprawy, że Rose weszła do pomieszczenia? Dziewczyna spogląda na trzymany przez siebie przedmiot, na jedną, jedyną rzecz, o której nigdy jej nie powiedziałem, jakby nie dowierzając w to co widzi. Na jej twarzy widzę szok, przerażenie... a po chwili także zdecydowanie.

Porywa pudełko ze stolika, a następnie odwraca się i wybiega z pokoju.

– Rose! – krzyczę, pędząc za nią.

Co ona planuje zrobić?

Docieram do niej w samą porę, by ujrzeć jak bierze zamach i rzuca oba przedmioty daleko przed siebie. Prosto do jeziora. Ciemna toń pochłania łapczywie rzuconą jej ofiarę, a po jaskini roznosi się głośny plusk.

Rose patrzy na mnie, a w jej fiołkowych oczach dostrzegam stanowczość, jakiej nigdy wcześniej tam nie widziałem. Nie potrzebuję niczego więcej, żeby wiedzieć, że każda odrobina morfiny, jaką przyniosę ze sobą do domu, skończy tak samo. Otwieram usta, ale nie ma niczego co mógłbym powiedzieć. Doskonale wiem, że ona ma rację – to musi się skończyć.

A ponieważ ja sam nie potrafiłem podjąć tej decyzji, to Rose zrobiła to za mnie.

Dlatego nie powstrzymuję jej, gdy zaczyna jeden po drugim przeszukiwać wszystkie pokoje. Kilka razy nawet sam podpowiadam jej gdzie szukać i cierpliwie czekam aż skończy. Dopiero kiedy sięga po butelki wina, chcąc zgotować im ten sam los co morfinie, otwieram usta, żeby zaprotestować – przecież nie mam problemów z piciem. Jednak, gdy dostrzegam wyraz twarzy Rose, odrazę z jaką patrzy na te butelki... nie mówię nic.

Wspomnienie brudnej izby w biednej dzielnicy miasta jest wciąż świeże w mojej pamięci.

Są rzeczy, których Rose też potrzebuje.

- - - X - - -

Wszystko ma jednak swoją cenę – odejście od narkotyku nie jest wyjątkiem. Wiedziałem, że to nie będzie łatwe, ale... nie sądziłem, że będzie aż tak źle. A przecież to było jedynie kilka miesięcy... Co by było gdybym poddał się morfinie zaraz po odejściu Christine, gdyby uzależnienie naprawdę trwało dwa lata? Ja... nie sądzę, żebym był w stanie to przeżyć.

Gdyby to wszystko zależało tylko i wyłącznie ode mnie, to prawdopodobnie już dawno się poddał i kolejną dawką przerwał te tortury. Ale Rose we mnie wierzy. Jak mogę ją zawieść?

Dlatego walczę.

Każdego ranka trudniej mi wstać z łóżka. Ból zdaje się rozsadzać mi czaszkę. Żołądek odmawia posłuszeństwa.

Ignoruję to.

Moje własne ciało obraca się przeciwko mnie – zarówno mięśnie jak i umysł krzyczą jedynie w agonii, błagając o morfinę. Czuję się słabiej niż kiedykolwiek wcześniej. Przez drżenie rąk nie potrafię już utrzymać smyczka.

Jednak cały czas próbuję, cały czas walczę...

Aż pewnego dnia upadam i nie jestem w stanie się już podnieść.

- - - X - - -

Gorąco, tak strasznie gorąco, a jednocześnie przeraźliwie zimno. Stoję... a może leżę? Nie wiem. Niczego nie wiem – ani tego gdzie jestem, ani tego co się dzieje, ani dlaczego tak trudno mi się skupić, dlaczego nie jestem w stanie jasno myśleć, łączyć faktów, dlaczego nabranie powietrza jest takie trudne... Czuję się, jakby mój umysł otaczała gęsta mgła, z którą nie jestem w stanie w żaden sposób walczyć.

Ale to nie jest najgorsze. To wszystko nie jest najgorsze!

...ponieważ nie jestem sam w tej mgle...

Głosy. I twarze. Rzeczy, o których chciałem zapomnieć. To wszystko jest tutaj ze mną.

Widzę twarz Christine, która uśmiecha się do swojego nigdy nieistniejącego anioła. Ponownie słyszę jej słodki głos, gdy śpiewa... i wtedy gdy z przerażeniem opowiada o mnie swojemu młodemu Wicehrabiemu, wtedy gdy mówi jak bardzo się mnie boi. I każde słowo rani tak jak wcześniej. Ona w ramionach innego. Łańcuszek z pierścionkiem, który lśni oślepiająco, jakby naśmiewając się ze mnie. Jej dłoń zdzierająca moją maskę. Wrzaski tłumu. Pocałunek tak pełny strachu, że nie jestem w stanie tego znieść. I ulga. Ta okropna, wszechogarniająca ulga w jej oczach, gdy pozwalam jej odejść. Pośpiech, z jakim odchodzi, oglądając się za siebie tylko raz...

Czy naprawdę aż tak mnie nienawidzisz, Christine?

Wołam ją, błagam, żeby nie odchodziła, żeby mnie nie zostawiała...

Ale jej już nie ma.

Nie oznacza to jednak upragnionego spokoju, ponieważ następne wyłaniające się z mgły obrazy są jeszcze gorsze.

Pręty klatki. Twarze tłumu wykrzywiające się groteskowo w drwinie i obrzydzeniu. Bat smagający moje plecy niczym rozpalone do czerwoności żelazo. Dłonie moich oprawców, sięgających w moim kierunku, by zadać mi ból.

Walczę. Uderzam na oślep pięściami, próbując rozgonić widma, nie pozwolić im mnie ponownie tknąć. Raz wydaje mi się nawet, że jeden z moich ciosów rzeczywiście dosięga celu, ale nie jestem pewny. Ale nawet jeżeli to prawda, to i tak nie ma to znaczenia.

Ponieważ niczego to nie zmienia. Moi prześladowcy nie odchodzą. Wręcz przeciwnie – jest ich coraz więcej. Każdy, kto kiedykolwiek mnie skrzywdził, każde okrucieństwo... i królujący nad tym wszystkim obraz Christine, całującej młodego mężczyznę.

Zbyt wiele, zbyt wiele, zbyt wiele!

Nie jestem już w stanie walczyć. Więc krzyczę. Krzyczę aż moje gardło zaczyna palić żywym ogniem, a ostatnie resztki sił mnie opuszczają.

Wtedy wszystko pogrąża się w ciemności.

- - - X - - -

Powoli otwieram oczy. Wciąż jestem słaby, ale mgła, która przysłoniła mój umysł opada, a ja po raz pierwszy od dawna jestem w stanie trzeźwo myśleć. Rozglądam się po pomieszczeniu. Znajduję się w moim pokoju. U swojego boku, na krześle, dostrzegam Rose. Zasnęła opierając się o moje łóżko. Rozpuszczone włosy, nie pozwalają mi dostrzec jej twarzy, widzę jednak sukienkę – jasnoniebieską z fioletowym kwiatowym wzorem... tę samą, którą miała na sobie, gdy ostatnio ją widziałem.

Dlaczego jej nie zmieniła?

Spoglądam na otaczające ją przedmioty: koc, dzban i misa z wodą, kawałki materiału – można by ich użyć na przykład, by przemyć czyjeś czoło... Mój wzrok ponownie wędruje do śpiącej dziewczyny... I w tym momencie do mnie dociera. Ona była tutaj cały czas, czuwając i opiekując się mną. Nie odeszła nawet na chwilę.

Gdy uświadamiam to sobie, czuję ukłucie winy... ale także coś innego, ciepłego... Nie potrafię tego wytłumaczyć.

Delikatnie głaszczę ją po głowie. Nic dziwnego, że śpi – musi być wyczerpana. Powinna odpocząć. Zabieram dłoń, chcą pozwolić jej na to, jednak robię to zbyt szybko i mój nagłych ruch, budzi Rose.

Uświadamiając sobie, że jestem przytomny, dziewczyna natychmiast siada prosto na krześle. Jej podkrążone od braku snu oczy rozszerzają się w zdumieniu. Rose z uśmiechem rzuca mi się na szyję i przytula mnie mocno. Nigdy nie widziałem jej tak szczęśliwej. Przez moment, nie jestem w stanie nawet się ruszyć, jednak po chwili ja także ją obejmuję. Wtulam twarz w jej miękkie loki i dopiero teraz, czując ich dotyk tylko na jednym, odsłoniętym policzku, zdaję sobie sprawę z tego, że drugą stronę mojej twarzy wciąż skrywa maska.

Nie zdjęła jej.

Zamykam oczy.

– Dziękuję – szepczę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro