Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział pierwszy: Przeszłość i teraźniejszość

Światło. Jaskrawy blask w oddali i otaczająca mnie zewsząd ciemność. Nie wiem gdzie jestem ani co powinienem zrobić. Słyszę śmiech. Odwracam się w kierunku, z którego dochodzi i wtedy ją widzę. Radośnie biegnie w kierunku światła, a jej ciemne loki tańczą za nią przy każdym jej ruchu. Na jej pięknej twarzy widać jedynie wyraz całkowitego szczęścia. Jest taka piękna... Ale nie dostrzega mnie – spogląda jedynie na ten dziwny blask majaczący w oddali. Dlaczego na mnie nie nawet nie spojrzy? Chwytam ją za rękę, gdy mnie mija. Odwraca głowę i wreszcie patrzy prosto w moją twarz. Błogi wyraz radości natychmiast znika z jej twarzy zastąpiony grymasem przerażenia. Odtrąca moją dłoń i pędzi z dala ode mnie, kierując się ku światłości. Chcę ruszyć za nią, ale nie jestem w stanie się ruszyć. Chcę ją zawołać, ale nie jestem w stanie wydobyć z siebie głosu. Jest coraz dalej i dalej ode mnie... Mogę jedynie patrzeć, pozostawiony w ciemności. Na tle światła dostrzegam męską sylwetkę.

- - - X - - -

Budzę się z krzykiem, który rozbrzmiewa wokół mnie, odbijając się od kamiennych ścian.

Nie ma tutaj jednak nikogo, kto mógłby go usłyszeć.

– Christine... – szlocham, chowając twarz w dłoniach. – Dlaczego?

Dlaczego odeszłaś? Dlaczego okazałaś się taka jak wszyscy i mnie porzuciłaś? Dlaczego nie mogę o tobie zapomnieć? Dlaczego wciąż musisz mnie nawiedzać? Dlaczego po prostu nie zostawisz mnie w spokoju? Dlaczego...dlaczego jestem znowu sam? Dlaczego muszę tracić wszystko, co jest mi drogie? Dlaczego nie mogę mieć chociaż odrobiny szczęścia?!

Dwa lata... Minęły dwa lata, a ja wciąż pamiętam jej twarz, jej głos, nawet jej zapach. Każdy dzień, każda mijająca sekunda to niekończąca się tortura. Chcę krzyczeć, chcę płakać, chcę wyrywać sobie włosy garściami, chcę wbijać paznokcie głęboko we własne ciało i kaleczyć je do krwi – cokolwiek, co pozwoliłoby chociaż na chwilę zapomnieć o bólu. Ale wiem, że żadna z tych rzeczy nie pomaga.

Próbowałem.

Powoli wstaję na drżące nogi i zaczynam stawiać niepewne kroki, wśród resztek tego, co niegdyś było meblami i przedmiotami, które z taką uwagą wybierałem. Depczę po własnych kompozycjach, rysunkach, planach, ale nie potrafię zmusić się, by się tym przejąć bądź poczuć żal z tego powodu.

Ponieważ żałuję zbyt wielu innych rzeczy.

Potrącam coś nogą. Spoglądam w dół. Skrzypce. Kiedyś natychmiast bym je podniósł i upewnił się, że są całe. Ale teraz mnie to nie obchodzi, to i tak bezcelowe – od dwóch lat nie tknąłem żadnego instrumentu. Nie potrafię.

Moja muzyka odeszła wraz z nią.

Kolejny krok. Dźwięk szkła pękającego pod moimi stopami. Te odłamki były dawniej lustrem... Ale może to i lepiej? Doskonale wiem jak bardzo te wszystkie miesiące wyniszczyły moje ciało. Praktycznie nie opuszczam podziemi, jem tylko tyle by przetrwać, a i o tym co raz częściej zapominam, moje sny pełne są koszmarów i wspomnień, które nie pozwalają mi wypocząć. Zaniedbałem chyba wszystkie potrzeby ciała, jakie tylko istota ludzka może zaniedbać. Jestem wrakiem człowieka i tak też wyglądam.

Nie potrzebuję niczego, co by mi o tym przypominało.

Wreszcie docieram jednego z niewielu mebli, które przetrwały moje ataki furii, nawiedzające mnie przez pierwsze miesiące – do mojego biurka. To właśnie tutaj, na jego blacie, znajduje się drewniane pudełko, a w nim to, czego szukam. Morfina. Część mnie zastanawia jak mogłem upaść aż tak nisko, kiedy stałem się tak żałosny, ale te myśli szybko znikają pod naporem innych, tych o spokoju i błogości jaką oferuje zawartość strzykawki, słodkiej chwili iluzji, której tak bardzo pożądam. Jakiś cichy głos we wnętrzu mojej głowy próbuje krzyczeć, że to niewłaściwe, że powinienem przestać... ale już dawno nauczyłem się go ignorować. Otwieram kasetkę, wiedząc, że za chwilę będzie lepiej, już niemal czuję tę słodką truciznę płynącą przez moje żyły...

Pusto.

Nie mam już więcej morfiny – wczoraj zażyłem ostatnią dawkę. Nie, nie, nie, nie, nie! Owładnięty paniką, chaotycznie przeszukuję wszystko na około, licząc, że jednak cudem znajdę ukryty zapas, o którym zapomniałem. Oczywiście nic nie znajduję. Z moich ust wydobywa się przeciągły jęk. Potrzebuję więcej.

A to oznacza, że muszę wyjść na powierzchnię.

Desperacko próbuję oszacować upływ czasu, aby ustalić porę dnia. Jednak w zamroczeniu narkotykiem mój umysł nie rozróżniał kolejnych mijających godzin i wkrótce zdaję sobie sprawę, że nie jestem w stanie zdecydować nawet czy na powierzchni jest teraz noc czy dzień... Zabawne... a jeszcze tak niedawno potrafiłem określić to z taką precyzją...

Decydując w końcu, że jest dostatecznie późno, postanawiam opuścić podziemia.

- - - X - - -

Pomyliłem się – słońce dopiero chyli się ku zachodowi. Osłaniam oczy przed wciąż stosunkowo jasnymi promieniami. Boli. Kiedy ostatni raz widziałem słońce? Nie pamiętam...

Nie ma sensu wracać do opery, lepiej poczekać tutaj na nadejście zmroku. Ruszam przed siebie, tak naprawdę nie mam pojęcia dokąd. To nie ma znaczenia. Po prostu idę. Idę kolejnymi ulicami, przechodzę koło budynków, mijam nielicznych przechodniów, ale żadna z tych rzeczy nie jest w stanie naprawdę do mnie dotrzeć – czuję się jakby pomiędzy mną a resztą świata stała szklana ściana, niewidoczna bariera oddzielająca mnie od innych.

Stopniowo zwalniam kroku. Znajduję się na jakimś moście, podchodzę od murowanej barierki i spoglądam na rzekę.

Patrząc na ciemną, wzburzoną wodę, zaczynam się zastanawiać po co to dalej ciągnąć... Doczekam do zmierzchu i dalej co? Znów runę w objęcia nałogu w desperackiej próbie ucieczki przed rzeczywistością? Po co? Kolejne dni zlewają się w jedno, a każdy z nich jest taki sam, kompletnie pozbawiony znaczenia. Nie potrafię się uśmiechać, nie potrafię tworzyć, nie potrafię już nawet odczuwać gniewu... Jestem martwy. Poruszam się, oddycham, mówię, ale tak naprawdę w środku jestem martwy. To co było mną, umarło dawno temu – chyba nic już we mnie nie zostało. To ciało to jedynie pusta skorupa. Na co więc czekam? Po co na siłę przedłużam tę pozbawioną sensu egzystencję?!

...ja... ja już nie mam po co żyć...

To byłoby takie proste... Odejść. Nie myśleć. Nie czuć. Po prostu zniknąć. Pozwolić tej ciemnej głębinie pochłonąć mnie i zwyczajnie zostawić to wszystko za sobą... Położyć kres pustym dniom, oskarżycielskim echom przeszłości wypełniającym ciszę i pełnemu lęku spojrzeniu brązowych oczu, które prześladuje mnie nawet we snach.

Wchodzę na wąski kawałek muru oddzielający mnie od wodnej otchłani. Patrzę na mroczną toń. Nie potrafię dostrzec dna. Po moich policzkach spływają łzy. Dziwne, nie sądziłem, że jeszcze jakieś mi zostały... Ale po chwili nic już do mnie nie dociera. Nie słyszę szumu wody czy odgłosów miasta, nie czuję tchnienia wiatru na moim odsłoniętym policzku – jest jedynie rzeka i słodka obietnica pozbawionej uczuć ciemności, która mnie woła, przyzywa... Jeszcze tylko chwila...

Wysuwam stopę poza krawędź, by uczynić krok w nicość...

I nagle czyjaś dłoń ciągnie mnie za rękaw.

Odwracam się, by spojrzeć na intruza i natychmiast zamieram, gdy spoglądam w oczy osoby przede mną. Znam te oczy. Oczy o niezwykłej barwie, którą widziałem tylko raz...

Oczy koloru fiołków.

– Mała dziewczynka od kwiatów... – szepczę.

Tylko, że ona nie jest już dziewczynką – to nie dziecko stoi przede mną, lecz kobieta. Jednak po mimo tego nie mam wątpliwości. Mówią mi to nie tylko jej oczy. Długie, delikatne loki opadające na jej ramiona, mają znajomy, jasny odcień brązu. W rysach mlecznobiałej twarzy wciąż potrafię dostrzec tę dziecięcą, w jakiś przedziwny sposób słodką niewinność. Im dłużej patrzę, tym więcej detali ukazuje się moim oczom – drobne usta, łuk brwi, kształt nosa... Niewielkie, z pozoru niedostrzegalne szczegóły... Ale ja je widzę. Przeszłość i teraźniejszość zlewają się w jedno. Z młodej kobiety powoli wyłania się ta sama mała kwiaciarka sprzed niemal... ilu? Dwunastu lat? To nie jest żadna iluzja, którą uroiłem sobie w swoim pogrążonym w rozpaczy umyśle.

To naprawdę jest ona.

I ona także mnie rozpoznaje. Jej oczy rozszerzają się w zdziwieniu, a ona sama... uśmiecha się, jakby od tamtego dnia nie upłynęła nawet chwila. Ponownie ciągnie mnie za rękaw, zachęcając, bym dołączył do niej w bezpiecznym miejscu, z dala od krawędzi. Nie potrafię zaprotestować. Powoli, niezgrabnie schodzę z barierki i staję obok, górując nad znacznie niższą kobietą. Nie mogę opanować drżenia, które zawładnęło moim ciałem ani nie jestem w stanie oderwać od niej oczu. To jest zbyt nierzeczywiste.

Wszystko wraca. Wspomnienia sprzed tylu lat zalewają mój umysł. Haftowana chusteczka. Ciepło drobnej dłoni, zaciskającej moje palce na niewielkim przedmiocie. Słodki zapach szkarłatnego kwiatu. Nagły podmuch wiatru, porywający ze sobą czarny kawałek materiału...

Nieprzytomnie sięgam do kieszeni, moje palce natrafiają na coś miękkiego. Nie wiem co mną kierowało ani w jakim celu to zrobiłem, ale zatrzymałem ją. Róża w końcu zwiędła, ale wstążki nigdy się nie pozbyłem, po prostu... nie potrafiłem tego zrobić. Wyciągam ją z kieszeni, prezentując prawowitej właścicielce.

Szok jest aż nazbyt widoczny na twarzy dziewczyny, ale wkrótce jej uśmiech poszerza się, a ona odwraca się do mnie plecami, bym mógł związać jej włosy. Coś tak prostego... a jednak mi nieznanego. Nie pamiętam, by ktokolwiek sam prosił o mój dotyk... I właśnie w tym momencie, gdy drżącymi palcami zawiązuję wstążkę na miękkich lokach, dociera do mnie coś jeszcze.

Jej życzliwość sprzed dwunastu lat była zadziwiająca, owszem, ale nie niemożliwa do wytłumaczenia. Wtedy byłem dla niej jedynie dziwnym mężczyzną w masce – pomijając to, nie miała żadnego powodu, by się mnie obawiać, mogła być dla mnie miła... Ale teraz?

Odsuwam się od niej, a ona raz jeszcze zwraca się w moją stronę. Wygląda na spokojną...

Nie rozumiem tego.

Niemal cała Francja miesiącami mówiła tylko o wydarzeniach z tamtej nocy oraz zamaskowanym szaleńcu, który spowodował pożar opery i zabił tyle osób. Nie ma chyba osoby, która nie słyszała o Upiorze. A to oznacza, że i ona musi wiedzieć. Musi. A jednak tutaj stoi. Nie krzyczy. Nie ucieka. Wręcz przeciwnie. I to właśnie jest bezsensu. Jak może pozwalać mi się do siebie w ogóle zbliżyć, a co dopiero dotknąć? Jaka osoba odwraca się plecami do mordercy? Świadomość z jaką łatwością, mógłbym w tym momencie odebrać jej życie, jest przerażająca. Dlaczego jest taka... ufna? Jestem potworem... a nikt nie okazuje bestiom życzliwości... Więc jaki jest jej powód?

Dopiero w chwili, gdy te słowa opuszczają moje usta, zdaję sobie sprawę że wypowiadam je na głos.

A ona tylko patrzy na mnie przez chwilę tymi niezwykłymi oczami, a potem zbliża się do mnie, unosząc dłoń. Chcę się cofnąć, jednak palce dotykające mojego policzka, ocierają jedynie resztki łez z mojej twarzy. To wszystko. Ten drobny gest jest jedyną odpowiedzią, jaką uzyskuję.

– Co masz na myśli? Skoro płaczę to nie mogę być taki zły? Czy w twojej opinii potwory nie płaczą? Nie. – Zaczynam kręcić głową, myśląc o krwi plamiącej moje dłonie, której nie zmyją żadne łzy. – Mylisz się. Łzy nie świadczą o niczyjej szlachetności, nie czynią nikogo dobrym człowiekiem, to... to bez znaczenia! I... dlaczego nic nie mówisz?!

Ostatnie pełne frustracji zdanie sprawia, że po raz pierwszy na jej twarzy widzę coś na kształt...smutku? Dziewczyna w ciszy dotyka swojego gardła. Gest nie ma sensu... dopóki nie uświadamiam sobie, że one nigdy nie wypowiedziała nawet jednego słowa. Ani wtedy dwanaście lat temu, ani dzisiaj.

– Jesteś niemową? – pytam cicho, mimo że doskonale znam już odpowiedź.

Dziewczyna kiwa głową. Nie wiem co powiedzieć. Przez moją głowę przemyka tysiące możliwych odpowiedzi, jednak żadna nie wydaje mi się właściwa, więc po prostu oboje stoimy w ciszy.

– Chciałbym wiedzieć jak masz na imię... – wyrzucam z siebie w końcu.

Natychmiast czuję się jak skończony głupiec. Spośród wszystkich możliwości musiałem oczywiście wybrałem jedną z najgorszych. Jak ona ma niby odpowiedzieć na to pytanie?

Ale ona znajduje jednak sposób. Sięga do kosza z kwiatami – zabawne, dopiero teraz zauważyłem, że go ze sobą ma... jakby to wszystko nie było dostatecznie znajome... Kwiat, który wyciąga też jest nie jest niczym nowym – to róża. Jedynie barwa jest inna... płatki nie są szkarłatne jak ostatnio, lecz mają głęboką, ciemnoniebieską barwę. Dziewczyna wskazuje na kwiat, a następnie na siebie.

Oczywiście.

– Rose... Masz na imię Rose – mówię.

Bo jakżeby inaczej? Czy istnieje bardziej pasujące imię?

Dziewczyna – Rose – wskazuje teraz na mnie w pytającym geście.

– Erik. Jestem Erik.

Dziwnie się czuję, wypowiadając to głośno. Bo czy właściwie kiedykolwiek wcześniej to robiłem? Nikogo tak naprawdę nigdy nie obchodziło moje imię. Christine nie była wyjątkiem. Przez te wszystkie lata nigdy nie spytała – nawet wtedy, gdy znała prawdę, gdy wiedziała, że jestem jedynie człowiekiem a nie aniołem, w którego tak długo wierzyła... nawet wtedy nie przeszło jej to przez myśl...

Moje rozmyślania zostają przerwane przez dźwięk kościelnych dzwonów obwieszczających godzinę. Liczę kolejne uderzenia i wiem, że jest już późno. Rose też to wie. Spogląda gorączkowo raz na mnie, a raz na miasto. Musi iść. Odejdzie i więcej jej nie zobaczę. Na tę myśl niespodziewanie zalewa mnie fala paniki, której nie potrafię w żaden sposób wytłumaczyć. Chwytam jej dłoń. Nie odtrąca jej.

– Jutro. To samo miejsce. Ten sam czas. Przyjdziesz? – wyrzucam z siebie jednym tchem przez ściśnięte gardło.

Rose uśmiecha się, kiwając głową. Delikatnie ściska moją dłoń, a następnie rozwiera moje palce, by chwilę później zacisnąć je na łodydze róży. Patrzy na mnie jeszcze przez chwilę, a potem odwraca się i odchodzi.

Zostaję sam.

Spoglądam na trzymany przeze mnie kwiat. Błękitna róża. Słyszałem o nich – ten kolor nie występuje naturalnie, otrzymuje się go poprzez barwienie. Są traktowane jako symbol nadziei, ale także stałości, wierności... Czy to obietnica?

Nie wiem...

- - - X - - -

Jednak pomimo mojej niewiedzy, wciąż kurczowo się tego trzymam. Nawet będąc w stanie odurzenia narkotykiem z całej siły zaciskam palce na kwiecie, nie wypuszczając go z rąk. Całą noc nie jestem w stanie zmrużyć oka – potrafię jedynie myśleć o jutrzejszym dniu.

Czy tam będzie?

Czy przyjdzie?

Boję się poznać odpowiedź...

Ponieważ wiem, że jeżeli się mylę, jeżeli jutro na moście nie znajdę, to będzie to mój koniec...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro