Rozdział drugi: Razem
A jednak Rose jak zwykle mnie zaskakuje.
Przychodzi.
Nie mogę w to uwierzyć – cuda się nie zdarzają... a przynajmniej nie mnie... Jednakże jest tam następnego dnia. I jeszcze następnego. I kolejnego.
Przychodzi codziennie.
Każde nasze spotkanie jest trochę inne. Czasami przechadzamy się wspólnie, ramię w ramię, mniej znanymi uliczkami Paryża, z dala od ciekawskich oczu, czasami patrzę jedynie z oddali jak Rose sprzedaje kwiaty przechodniom, każdego z nich żegnając ciepłym uśmiechem, czasami po prostu wspólnie siedzimy w tej niezrozumiałej dla mnie, dziwnie komfortowej ciszy, a czasami... czasami spowiadam jej się.
Ze wszystkiego. Każdej zbrodni, każdego kłamstwa, każdej krzywdy, którą sam wyrządziłem lub która została mi wyrządzona. Mówię jej wszystko – bez zatajania, bez półprawd, bez łagodzenia czegokolwiek. Jednak co bym nie powiedział, Rose zawsze pozostaje obok. Nie ważne o jakich potwornościach mówię, nigdy nie ucieka, nawet się nie wzdryga, nigdy też nie naciska, bym kontynuował, gdy wreszcie milknę. Niczego nie żąda, nie ocenia... po prostu... po prostu jest, słucha tego co mówię, a gdy nie znajduję już słów, uśmiecha się, pomimo smutku jaki dostrzegam w jej oczach, jakby starała się mnie zapewnić, że nic się nie zmieniło... że nie zaczęła mnie nienawidzić.
To ten uśmiech jest niezmiennym elementem w naszych spotkaniach. Wciąż nie jestem w stanie tego pojąć... dlaczego ktoś miałby uśmiechać się dla mnie?
Ale to nie wszystko. Jestem w fatalnym stanie również pod względem fizycznym i Rose także to dostrzega. Na każde kolejne spotkanie zaczyna przynosić ze sobą trochę jedzenia, którym się ze mną dzieli. Zawsze o tym pamięta nawet jeżeli zwykle jest to tylko coś drobnego. Zazwyczaj udaje mi się zjeść chociaż część tego, co przyniesie. Po raz pierwszy od dwóch lat zaczynam jadać regularnie.
Nic z tego nie ma dla mnie sensu. Dlaczego ona to wszystko robi? Dlaczego jest inna niż wszyscy? Dlaczego dba o bestię? Perspektywa samotności jest jednak zbyt przerażająca, bym zaczął to kwestionować i za każdym razem, gdy chcę o to spytać słowa ostatecznie zamierają na moich ustach zanim zdążę je wypowiedzieć. Więc każdego dnia odliczam godziny i sekundy do kolejnych spotkań. To jedyne na co czekam, jedyne co mi pozostało... I tak naprawdę to jedyne, co utrzymuje mnie jeszcze przy życiu. W każdym znaczeniu tych słów.
Jednak pewnego dnia jest inaczej.
Rose nie zjawia się o ustalonej porze.
- - - X - - -
Stoję samotnie na moście, ale dziewczyna o fiołkowych oczach nie pojawia się.
Więc czekam.
Robi się co raz później. Dzwony obwieszają każdą kolejną, mijającą godzinę. Ostatni przechodnie powoli kierują się do swoich domów. Niebo ciemnieje, ulice powoli pogrążają się w mroku. Chłodne, wieczorne powietrze zaczyna zaciekle atakować moje ciało.
Ale czekam.
Z każdą mijającą chwilą, jakaś niewidoczna pętla zaciska się na mojej szyi. Czuję się, jakbym się dusił, nie mogę złapać oddechu. Moje serce bije jak oszalałe, a ręce drętwieją mi od zimna.
Jednak wciąż czekam.
Muszę.
Ponieważ ona tu będzie.
Przyjdzie.
Nie potrafię wierzyć w nic innego.
Ponieważ oznaczałoby to, że jedyny, malutki cud jak mi zesłano, został mi odebrany, że ostatnia, drobna iskierka w mroku zgasła...
Nadchodzi północ. Zamykam oczy.
Ona nie przyjdzie.
I w tym momencie, gdy mój świat zaczyna się walić, słyszę kroki.
Odwracam się, unosząc powieki... i dostrzegam biegnącą w moim kierunku Rose.
Jest tutaj.
Oddycham głęboko, powoli uspokajając się. Ale coś jest nie tak... Dlaczego jej ruchy są takie... sztywne? Wreszcie dobiega do mnie i zatrzymuje się. Stoi ze spuszczoną głową, próbując złapać oddech. Pamiętna czarna wstążka, która zwykle schludnie przytrzymuje jej włosy, dzisiaj jest zawiązana wyjątkowo luźno, wygląda jakby Rose miała ją zaraz zgubić. Część jasnobrązowych loków już zdążyła uciec spod kawałka materiału i opadała na twarz dziewczyny, zasłaniając ją. Wyciągam rękę, delikatnie odgarniam jej włosy... i zamieram na widok, który ukazuje się moim oczom.
Policzek Rose szpeci ciemny siniak.
– Kto ci to zrobił? Co się stało? – pytam natychmiast, nie mogąc oderwać wzroku od jej twarzy.
Rose jedynie zbywa mnie machnięciem ręki i kręci głową, próbując mnie przekonać, że to nic takiego. Uśmiecha się i wręcza mi chleb, który dziś przyniosła, a następnie wskazuje na mnie w znanym mi już geście, którym zawsze pyta mnie o samopoczucie... Tak po prostu. Jakby nic się nie stało. Jakbym za maską sztucznego uśmiechu nie potrafił dostrzec przerażająco znajomego, pełnego lęku spojrzenia, które niegdyś widniało na mojej twarzy, gdy byłem młodszy.
Jak może tak się zachowywać, gdy to oczywiste, że ktoś ją skrzywdził? Jak może zapewniać mnie, że wszystko w porządku, żebym się nie martwił, kiedy prawda jest widocznie inna? Jak może stawiać moje dobro nad swoje własne?
Z powodu późnej pory, Rose nie zostaje zbyt długo. Wkrótce żegna się i odchodzi. Ja jednak nie robię tego samego.
Tak długo pozwalałem, żeby się mną opiekowała, a sam nigdy nie zainteresowałem się jej losem. Nie pytałem i nie dostrzegałem znaków, które na pewno bym ujrzał, gdybym tylko zechciał się bliżej przyjrzeć... Nigdy więcej.
Gdy Rose tylko znika za pierwszym zakrętem, ruszam za nią. Jeżeli ona nic mi nie wyjawi, to sam się dowiem.
- - - X - - -
Podążam parę metrów za nią, trzymając się cieni. Zachowuję dystans na tyle mały, by jej nie zgubić, ale jednocześnie odpowiednio duży, by mieć pewność, że mnie nie zauważy. Przemierzając pogrążone w mroku paryskie uliczki, docieramy do biedniejszej części miasta. Widok wszechobecnej nędzy jest przytłaczający. Specjalnie nie zaglądam do niektóry zaułków – doskonale wiem, że nie chcę widzieć, co się w nich kryje. Owszem, to było oczywiste, że Rose nie należy do zamożnych osób – gdyby tak było nie musiałaby od maleńkości każdego dnia sprzedawać kwiatów przechodniom, ale wciąż... Nie myślałem, że będzie aż tak źle. Czując gorzki smak w ustach, kolejny raz przeklinam swoją głupotę i egoizm, które tak długo mnie zaślepiały. Nigdy więcej.
Z każdym krokiem, Rose coraz bardziej przyśpiesza, w końcu praktycznie biegnie. Widać że się śpieszy, ale dlaczego aż tak bardzo? Gdy dociera do domu z ciemnymi, odrapanymi drzwiami, nawet się nie zatrzymuje, tylko od razu wbiega do środka. W pośpiechu nawet nie zauważa, że niedomknięte przez nią drzwi pozostają uchylone. Po chwili ze środka dobiega odgłos uderzenia i czegoś ciężkiego upadającego na ziemię. Bezszelestnie podchodzę do drzwi i przez pozostawioną nieopatrznie przez Rose szparę, zaglądam do środka.
Pierwszym, co dostrzegam w skromnej izbie, jest wysoki, nie najmłodszy już mężczyzna stojący na środku pomieszczenia z butelką w ręce. W rysach jego twarzy dostrzegam pewną ostrość i srogość, jednak trudno powiedzieć mi coś więcej z powodu gęstego zarostu i przetłuszczonych, prawdopodobnie niegdyś jasnobrązowych włosów, które nie pozwalają mi dojrzeć szczegółów. Doskonale za to widać jego gniew, którego nawet nie próbuje pohamować. Jego ręce niemalże trzęsą się za wściekłości.
Jednak to nie mężczyzna przyciąga mój wzrok, lecz drobna, kobieca postać leżąca skulona na podłodze u jego stóp. Robi mi się niedobrze, gdy uświadamiam sobie, że wcale nie słyszałem upadającego przedmiotu. To Rose upadła.
Zaciskam pięści. Jak on śmiał?
W tym momencie mężczyzna zaczyna krzyczeć.
– Ty bezużyteczna suko! Powinienem był wiedzieć lepiej i nie przygarniać żadnych cholernych bękartów mojego brata, gdy ten wreszcie zdechł! Powinienem był zostawić cię na ulicy zamiast się teraz z tobą użerać! Żadnego spadku, niemej nikt za żonę nie zechce... nawet zarobić na siebie nie potrafisz! Przynosisz coraz mniej pieniędzy! Gdzie się do cholery włóczysz całymi dniami?! Myślisz, że nic nie widzę?! I... patrz na mnie gdy do ciebie mówię!
Jego dłoń unosi się do zadania ciosu.
Wpadam do środka.
Mężczyzna odwraca się w moją stronę.
– Co do... – zaczyna, ale nie dostaje szansy, żeby dokończyć zdanie.
Moje palce zaciskają się na jego gardle. Unoszę go w powietrze.
Jego przekrwione oczy rozszerzają się w szoku i przerażeniu. Butelka wypada z jego dłoni, rozbijając się na dziesiątki kawałków. Ciemna zawartość rozlewa się po podłodze, barwiąc ją tak podobnym do krwi szkarłatem... Mężczyzna rozpaczliwie próbuje się uwolnić z mojego chwytu, jego nogi w panice kopią w powietrzu. To bezcelowe. Żaden jeszcze ze mną nie wygrał – z nim nie będzie inaczej.
W odpowiedzi jedynie mocniej ściskam jego szyję.
Cały świat przestaje dla mnie istnieć. Jestem tylko ja, mężczyzna, którego pragnę zabić i ogarniająca mnie ognista furia. Furia na człowieka, która odważył się ponieść rękę na jedyną osobę, która okazała mi życzliwość, furia na bydlaka, znęcającego się nad kimś słabszym... ale to nie wszystko. To nie jest zemsta tylko za Rose, ale też za mnie. W mężczyźnie przede mną dostrzegam twarz każdego z moich prześladowców, każdą osobę, która mnie skrzywdziła. Znów czuję uderzenia bata na plecach i gorzki smak upokorzenia. W tym momencie człowiek przede mną jest uosobieniem wszystkiego, czego nienawidzę...
Niczego nie pragnę bardziej niż jego śmierci.
Walczy coraz słabiej. Czuję jak ucieka z niego życie... on też to wie. Już nie długo. Jego oczy zasnuwa mgła, a ciało opada bezwładnie... ale wciąż go nie puszczam – wręcz przeciwnie, jeszcze mocniej zaciskam dłoń. Jego serce bije coraz wolniej, zaraz zatrzyma się na zawsze, zaraz umrze...
Jeszcze tylko chwila.
Jeszcze tylko trochę...
Ktoś dotyka mojego ramienia.
Niechętnie odrywam wzrok od swojej ofiary, by spojrzeć w pobladłą twarz stojącej obok Rose. Dziewczyna kurczowo chwyta mój rękaw. Nasze oczy spotykają się, a ona zaczyna powoli kręcić głową.
– Dlaczego mnie powstrzymujesz?! – Po raz pierwszy w życiu na nią krzyczę. – Po tym wszystkim co ci zrobił?! On nie zasługuje by żyć! Powinien umrzeć!
Próbuję sie opamiętać... to nie na nią jestem wściekły. Moje kolejne słowa są już spokojniejsze.
– Z resztą nawet jeżeli go puszczę... dla ciebie to może mieć znaczenie, ale dla mnie to i tak się nie liczy. Na moich rękach jest krew zbyt wielu osób. To tylko jeszcze jedna ofiara na mojej liście... Czy jedno życie naprawdę cokolwiek zmieni?
Patrząc mi prosto w oczy, Rose zdecydowanie kiwa głową w potwierdzeniu.
Patrzę na nią przez chwilę w ciszy.
Powoli rozwieram palce, a mężczyzna upada ciężko na podłogę. Jest nieprzytomny... ale żywy. Oszczędziłem go. Okazałem litość, której on nie miał.
Spoglądam na Rose, która nagradza mnie drobnym uśmiechem. Wyciągam dłoń w jej kierunku, a ona pomimo wszystkiego, co przed chwilą ujrzała, przyjmuje ją bez wahania.
Razem odchodzimy z tego miejsca, pozostawiając je na zawsze za nami.
- - - X - - -
Rose ufnie podąża za mną w mrok, gdy idziemy przez labirynt korytarzy głęboko pod paryską operą. Jakkolwiek wolałbym, żeby było inaczej, to moja podziemna samotnia jest jedynym miejscem, do którego moglibyśmy się teraz udać.
Dopiero na miejscu w pełni uświadamiam sobie w jakim stanie jest moja siedziba. Jeszcze do niedawna mi to nie przeszkadzało, byłem przekonany, że to bez znaczenia, ale teraz patrząc na wszechobecne zniszczenie, żałuję, że nie jest inaczej... prawie... prawie jakbym się wstydził.
Prowadzę Rose do jednego z pokoi i zatrzymuję się na progu nie mając odwagi, by wejść do środka.
Odwracam się do stojącej obok dziewczyny.
– Wiem, że to wszystko nie wygląda najlepiej, ale ten pokój jest nietknięty. Od teraz jest też twój. Korzystaj z wszystkiego wedle uznania, a jeżeli będziesz potrzebować czegoś jeszcze, to natychmiast się tym zajmę.
Rose kiwa głową i chce ruszyć do środka, jednak chwytam jej dłoń. Ostatnie wydarzenia ponownie stają mi przed oczami. Zapewnienie jej, że jest tu bezpieczna, wydaje mi się nagle ważniejsze niż cokolwiek innego. Chcę obiecać jej, że nikt jej tu nie skrzywdzi, że nie musi niczego się obawiać – także z mojej strony, ponieważ moje intencje są całkowicie honorowe... Chce powiedzieć wiele rzeczy, jednak, gdy tylko pierwsze słowa opuszczają moje usta, Rose ucisza mnie z uśmiechem, jakby to, co mówię, było oczywiste, jakby nie miała żadnych wątpliwości...
Wchodzi do środka, a ja zostaję sam, wpatrzony w drzwi pokoju, w którym zniknęła.
Pokoju, który miał należeć do Christine...
Przez dwa lata unikałem tego pomieszczenia, nie będąc w stanie znieść choćby jego widoku, ale teraz nie mogę już przed tym uciekać. Stare wspomnienia wracają... Znów widzę ją przed sobą, słyszę jej głos, czuję delikatne usta dotykające moich...
Z jękiem zasłaniam twarz dłońmi.
Boli.
Dlaczego to wciąż tak boli?
Opieram się o ścianę, próbując pozbyć się natrętnych myśli. To wszystko przez ten pokój... a teraz Rose będzie w nim mieszkać...
Jakiś zdradziecki głosik szepcze, że nikt, nawet ona, nie ma prawa tam przebywać, że ten pokój nie jest dla niej, że pozwolenie komukolwiek, by z niego korzystał to profanacja...
Natychmiast każę mu zamilknąć. Rose zostanie tutaj. Nie wróci do tamtego miejsca. Nie pozwolę na to.
– Koniec z egoizmem – powtarzam i jest to obietnica, której zamierzam dotrzymać.
Gdy powoli zaczynam się uspokajać, drzwi ponownie się otwierają i staje w nich Rose. Zauważam, że zdążyła się przebrać. Ma teraz na sobie nieco za dużą sukienkę koloru bzu, która pięknie komponuje się z jej oczami. Długie rękawy, delikatne białe hafty... pamiętam jak ją kupowałem. Jedna z wielu sukni, które kupiłem dla Christine. Nigdy żadnej nie założyła...
Nie.
Nie teraz. Nie mogę w tej chwili o tym myśleć. Później pozwolę sobie na opłakiwanie przeszłości. Ale to będzie potem – teraz muszę zająć się stojącą przede mną dziewczyną.
Pytam ją, czy oprócz sińców ma jeszcze jakieś inne obrażenia, którymi należy się zająć. W odpowiedzi szybko kręci głową. Za szybko.
– Rose... – zaczynam powoli.
Niechętnie podwija rękaw, pokazując mi skaleczenie na swoim lewym przedramieniu. Jest dosyć duże i mocno zaczerwienione – mam nadzieję, że nie zainfekowane. Musi sprawiać jej ból... Naprawdę zamierzała to ukrywać?
Chwilę później Rose siedzi na jednym z ocalałych foteli, a ja oczyszczam ranę, sunąc wzrokiem po naznaczonej bliznami skórze. Niektóre są drobne, blade linie ledwo widoczne, inne większe wielokrotnie otwierane bądź w przeszłości nieodpowiednio opatrzone. Jednak to te świeże, wciąż różowe, najtrudniej mi znieść. Ponieważ być może niektórym z nich mógłbym jeszcze zapobiec, gdybym tylko zechciał dostrzec prawdę. Każda z tych blizn opowiada o latach cierpienia w ciszy, dobitniej niż zrobiłyby to jakiekolwiek słowa... A ona była gotowa dalej to znosić, nie chcąc mnie martwić...
Ktoś taki jak ja nie jest tego wart.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro