Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział czwarty: Koszmary przeszłości

Dźwięk moich kroków jest jedynym co zakłóca ciszę, gdy przemierzam puste korytarze opery. Przygaszone lampy nie są w stanie rozproszyć wszystkich cieni, a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coś mnie obserwuje... Mrok, który tyle razy był moim schronieniem, nagle stał mi się kompletnie obcy. Odczuwam niemal ulgę, gdy wreszcie docieram do pierwszych drzwi. Lecz nie trwa ona zbyt długo.

Drzwi nie prowadzą do kolejnego pomieszczenia a na dach, gdzie wśród migoczącego w świetle gwiazd śniegu wciąż leży porzucona róża.

Bez słowa odwracam się i raz jeszcze naciskam klamkę. Nie chcę na to patrzeć.

Tym razem drzwi zabierają mnie jednak do mojej podziemnej siedziby – zniszczonej, zimnej i obcej. Ruszam dalej.

Pręty klatki. Loża piąta. Cmentarz i świeża krew barwiąca ziemię. Pusty pokój Giry. Scena, na której prawdziwe płomienie powoli pochłaniają te, które do niedawna stanowiły jedynie dekorację... Otwieram kolejne drzwi i mijam aż nadto znajome miejsca nie poświęcając im uwagi. Błądzę w tym dziwnym labiryncie wspomnień nie wiedząc dokąd zmierzam i czy kiedykolwiek tam dotrę.

W garderobie Christine zatrzymuję się, słysząc kobiecy szloch. Wołam jej imię, ale nikt nie odpowiada. Może to i lepiej. Wątpię, żeby to na mnie czekała.

Kolejne drzwi.

Chybotliwe kładki zawieszone nad przepaścią, donośna muzyka i kolorowy tłum daleko pode mną...

Znam tę scenę.

Moje spojrzenie ląduje na przerażonym mężczyźnie, który ze wszystkich sił stara się zwiększyć dystans pomiędzy nami. Zalewa mnie fala znajomego podekscytowania, a ja natychmiast zapominam o swojej bezcelowej wędrówce.

Buquet, Buquet... Na prawdę sądzisz, że możesz przede mną uciec?

Bez trudu podążam za nim, z gracją przeskakują między kładkami, jak gdyby jeden każdy krok na tej wysokości nie decydował o życiu lub śmierci. Ani na chwilę nie tracę swojej ofiary z oczu. Rozkoszuję się każdym potknięciem i każdym pełnym lęku spojrzeniem. Próbując się nie roześmiać, co chwilę znikam z jego pola widzenia tylko po to by pojawić się tuż obok, gdy już zaczyna czuć się bezpiecznie. Bawię się z nim.

Ale każda zabawa musi dobiec końca.

Buquet nie ma nawet czasu krzyknąć, gdy pętla zaciska się na jego szyi. W dole baleriny wirują coraz szybciej, pełne wdzięku i elegancji przyciągają wzrok widowni... nikt nie widzi ostatnich chwil biednego Josepha. Ręce mężczyzny do niedawna szarpiące w panice linę opadają bezwładnie. Nie mogę już dłużej powstrzymać zwycięskiego uśmiechu.

Wygrałem, Buquet, wygrałem...

Przymykam oczy rozkoszując się tym uczuciem... ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak. Spoglądam z powrotem na ciało i tryumfalny śmiech zamiera na moich ustach. Mój wzrok nie napotyka przekrwionych oczu pijaka, lecz inne, ciemnoniebieskie o niepowtarzalnym, niemal fiołkowym odcieniu...

- - - X - - -

Siadam gwałtownie na łóżku. Nie mogę złapać oddechu. Wizja fiołkowych oczu prześladuje mnie. Pustych. Martwych. Z mojego powodu. W ślepej panice nieporadnie staram się oswobodzić się poplątanej pościeli. Po omacku szukam świecy. Moje drżące palce nie potrafią utrzymać zapałek, które jedna po drugiej upadają na podłogę. Jedna... druga... trzecia... dopiero czwartą udaje mi się zapalić. Drobny płomień rozjaśnia w końcu mrok.

Gorączkowo rozglądam się po pomieszczeniu. Kamienne ściany zamiast morza zwisających lin. Stabilna podłoga zamiast chybotliwych kładek górujących nad rozbawionym tłumem. Gdy wreszcie dociera do mnie gdzie się znajduję i że co najważniejsze jestem sam, opadam na kolana. Zamykam oczy.

Wiem kim, czym, jestem, wiem co zrobiłem... Przyzwyczaiłem się do koszmarów. Zasłużyłem na nie. Lecz zobaczyć w nich Rose...

Przyciskam dłoń do ust, próbując zdusić szloch. To nie było prawdziwe, to nie było prawdziwe, to nie było prawdziwe...

Ale co jeśli kiedyś takie będzie?

Co ją przede mną chroni? Moje słowo? Czy ono jeszcze cokolwiek znaczy? Dla Christine też byłem najpierw obrońcą zanim stałem się jej najgorszym koszmarem... Skąd mam wiedzieć, że historia się nie powtórzy?

- - - X - - -

Dwie godziny później godzę się z faktem, że nie dam już dzisiaj rady skupić się na czymkolwiek co nie jest tą potworną sceną, którą wciąż widzę za każdym razem, gdy zamykam oczy. Odkładam książkę, nie kłopocząc się zaznaczaniem strony na której skończyłem lekturę. I tak niczego nie zapamiętałem.

Zakładam maskę, ponieważ nawet teraz, w środku nocy, nie mam odwagi opuścić bez niej pokoju, a potem najciszej jak potrafię, ruszam w kierunku kuchni. Wbrew sobie przystaję na chwilę przy drzwiach do pokoju Rose, szukając w nich jakiegoś pocieszenia, czegoś co rozwiałoby lęki, który zawładnęły moim umysłem, przyniosło ukojenie w tej trudnej chwili. Jednak nie napotykam pełnej spokoju ciszy, na którą tak liczyłem, a ciche skrzypienie łóżka i czyjś płytki, przerażony oddech.

Unoszę dłoń, by zapukać do drzwi.

– Rose?

Mijają kolejne minuty, a drzwi pozostają zamknięte. Moja ręka zamiera na klamce. Mimo że wiem, co zastanę po drugiej stronie drzwi, waham się z podjęciem decyzji. Czy na pewno mam prawo tam wejść? To jeszcze troska czy już naruszenie prywatności? Gdzie zaczyna się jedno a kończy drugie? Granica jest cienka, a ja w przeszłości już wielokrotnie ją przekroczyłem...

...a Rose wielokrotnie udowodniła, że nie poprosi o pomoc, nawet gdy jej potrzebuje...

Naciskam klamkę.

W świetle chybotliwego płomienia świecy dostrzegam drobną kobiecą sylwetkę. Drżąca i zlana potem wydaje się tonąć w olbrzymim łożu. Ale to widok wyrazu twarzy Rose sprawia mi największy ból.

– Rose... – Mój szept sprawia, że dziewczyna zamiera na chwilę, żeby zaraz zwinąć się w kłębek, jak gdyby starała się wydać jak najmniejsza.

Wspomnienie martwych fiołkowych oczu powraca ze zdwojoną siłą. Podchodzę do łóżka i ostrożnie odkładam świecę na pobliski stolik.

– Rose? – powtarzam, delikatnie kładąc dłoń na jej ramieniu.

Gdy tylko moje palce muskają jej skórę, powieki Rose unoszą się gwałtownie, a usta otwierają się do krzyku, który nigdy nie nadchodzi. Spogląda prosto na mnie, lecz wiem, że w tej chwili mnie nie widzi. Jej spojrzenie zdaje się przeze mnie przechodzić, skupione na jakiejś potwornej scenie, która istnieje tylko dla niej. Chociaż ją obudziłem, Rose wciąż znajduje się w swoim koszmarze.

– To tylko ja... to tylko ja... – szepczę w kółko, niepewny czy jest to rzeczywiście pocieszająca nowina.

Dopiero po chwili jej wzrok skupia się na mojej twarzy a nie na niewidocznym dla mnie oprawcy prześladującym ją nawet we śnie. Gdy w końcu mnie rozpoznaje, Rose rzuca mi się na szyję, kurczowo ściskając materiał mojej koszuli, jakby obawiała się, że w przeciwnym wypadku znów pochłonie ją mrok jej snów. Jej drobnym ciałem wstrząsa szloch. Obejmuję ją niezgrabnie i pozwalam jej na ten moment słabości, którego tak potrzebuje, nawet jeżeli niezrozumiałym jest dla mnie jak mój dotyk może być dla kogokolwiek kojący.

Nie wiem jak długo tkwimy tak w prawie całkowitej ciszy, ale w końcu płacz Rose ustaje, a ona odsuwa się ode mnie. Przez chwilę wciąż pozostaje na tyle blisko, że jestem w stanie policzyć wszystkie drobne piegi na jej mokrych od łez policzkach i patrzy na mnie w sposób, którego wcześniej nie widziałem, zanim ostatecznie zwiększa dystans między nami.

Pomagam jej wstać. Potem prowadzę Rose nad brzeg jeziora, gdzie zachęcam ją żeby usiadła w jednym z foteli, podczas gdy sam zaczynam zapalać świece, ich światło powoli rozjaśnia otaczającą nas ciemność. Gdy kończę, odwracam się w kierunku dziewczyny.

– Zaraz wrócę – zapewniam ją i udaję się do kuchni, gdzie przygotowuję dwie filiżanki herbaty, pamiętając by do jednej dodać miodu.

Gdy wracam, nie zastaję Rose skulonej w fotelu, lecz nad brzegiem jeziora, gdzie siedzi odwrócona do mnie plecami, pozwalając by chłodna woda obmywała jej bose stopy. Błękitna koszula nocna częściowo odsłania jej ramiona i w ciepłym blasku świec dostrzegam kolejne blizny, o których istnieniu wcześniej nie widziałem. Wolę nie myśleć, o której z nich dzisiaj śniła.

Siadam obok i podaję jej filiżankę ze słodką herbatą, którą Rose przyjmuje z wyraźną wdzięcznością. Biorę łyk własnego napoju, rozkoszując się znajomym, gorzkawym smakiem. Siedzimy tak razem w ciszy, popijając gorący napar, każde pogrążone we własnych myślach. Żadne z nas nie próbuje zacząć rozmowy. Są rzeczy o których łatwiej jest nie mówić.

Dlatego nie pytam co Rose widziała zamiast mnie w tych pierwszych chwilach po przebudzeniu. Nie pytam też ile razy już leżała samotnie, bezbronna na łasce koszmarów przeszłości. Widzę w jej oczach, że tak jak ja spędza w ten sposób każdą noc. Ledwo powstrzymuję gorzki śmiech, który rodzi się w moim gardle, gdy to sobie uświadamiam. Oczywiście... oboje woleliśmy w samotności mierzyć się ze swymi lękami niż zakłócić spokój drugiej osoby... i żadne z nas nie pomyślało, że podobna scena może rozgrywać się w innym pokoju.

- - - X - - -

Wraz z nadejściem świtu powracamy do swoich pokoi, a gdy z nich z powrotem wychodzimy, oboje zachowujemy się, jakby ta noc nie miała miejsca.

Jednak w nocy, gdy budzę się z kolejnego koszmaru, znów prześladowany przez puste fiołkowe oczy i własne umazane krwią dłonie, ponownie odnajduję drogę do sypialni Rose i wkrótce świeże łzy zostawiają ślad na mojej koszuli. Sytuacja powtarza się następnego dnia i jeszcze kolejnego.

Piątej nocy to Rose budzi mnie pukaniem do drzwi. Dopiero następnego ranka uświadamiam sobie, dlaczego nie podeszła do łóżka tak jak ja to zwykle robię.

Po tygodniu oboje zostawiamy drzwi uchylone w niemym zaproszeniu.

Początkowo nasze noce spędzamy podobnie do tej pierwszej – nad brzegiem jeziora, z czasem to jednak biblioteka staje się naszym wspólnym azylem, w którym przeszłość nie jest w stanie nas dosięgnąć, a stare blizny nie przynoszą nowego bólu. To tam pokazuję Rose kolejne pozycje mojego księgozbioru, objaśniając rzeczy o których wcześniej nie słyszała i prowadząc ją przez trudniejsze fragmenty – wiem, że choć potrafi czytać, z powodu braku edukacji nie jest w tym tak biegła jakby tego chciała. W wyjątkowo trudne noce po prostu czytam na głos. Przy ciepłym świetle świec, cichym szeleście papieru i dwóch filiżankach herbaty stojących obok po raz drugim w swoim życiu zostaję nauczycielem.

Powrót do dawnej roli początkowo mnie przeraża. Natrętny szept w mojej głowie przypomina mi, jak skończyło się to ostatnim razem. Dopiero z czasem uświadamiam sobie coś ważnego: tym razem nikogo nie okłamuję. Nie jestem też niczyim Aniołem Muzyki. Nie jestem też Duchem czy Upiorem. Przy Rose jestem po raz pierwszy jestem... Erikiem.

Nie jestem jeszcze pewien co to znaczy, kim jest ten mężczyzna... ale chyba chcę się dowiedzieć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro