Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~*~ PROLOG ~*~

Jesień tego roku dość wyraźnie dawała o sobie znać. Stojące w miejscu chmury, na tle niemalże szarego nieba, jak tykająca bomba oznajmiały, że za chwilę lunie deszcz. Zimny wiatr z prawie już ogołoconych drzew zrywał ostatnie, wirujące w powietrzu barwne liście. Jesienna depresja udzieliła się również trawie i krzewom bezwładnie powiewającym na wszystkie strony pod naporem wcześniej wspomnianego wiatru.

Wszystko to tworzyło piękny, żywy obraz oddzielony od domowego ciepełka podwójną szybą oprawianą w grubą, dębową ramę. Zapewne nikt o zdrowych zmysłach bez konkretnego powodu nie wyszedłby w taką pogodę z domowego zacisza. No właśnie- bez konkretnego powodu.

Pięćdziesięcioletni Robert Hudson usadowił się wygodnie w ulubionym, bujanym fotelu ubrany w piżamę oraz świeżo wyprany, granatowy szlafrok, a nogi przykrył ciepłym, polarowym kocem. Mimo iż było już pięć minut po szesnastej, za oknem szarość na niebie powoli przeganiały ciemniejsze barwy granatu. Wyraźne skrzypnięcie dawno nie oliwionych drzwi rozniosło się po całym pomieszczeniu, które było zarazem gabinetem Hudson'a. Po drewnianej posadzce słychać było ciche stukanie pazurków siedmioletniej cavalier king charles spanielki umaszczenia blenheim. Na przeciw fotela w, którym siedział mężczyzna znajdował się drugi, również bujany na, którym leżała beżowa poduszka i zielony, polarowy koc złożony w idealną kostkę. Pomiędzy nimi usytuowany był zwykły, brązowy stolik kawowy na wysokich nóżkach uginający się pod kryształowym półmiskiem wypchanym ulubionymi morelami, migdałami i śliwkami pana domu. Suczka, imieniem Lady Marmalade, pomachała wdzięcznie do swojego właściciela, którego nie widziała cały dzień po czym z gracją wyskoczyła na fotel ignorując całkowicie swoje własne, psie, luksusowe legowisko. Obróciła się kilka razy wokół własnej osi po czym odetchnęła ciężko smutnym wzrokiem patrząc na widok za wysokimi oknami jakby wyrażając tym tęsknotę do tak bliskiego jej sercu lata.

Robert Hudson mimo swojego polskiego pochodzenia miał amerykańskie rysy twarzy. Jego matka była polką mieszkającą w Stanach Zjednoczonych, a ojciec Amerykaninem. Robert tak jak jego ojciec od najmłodszych lat interesował się końmi, a kiedy inni chłopcy w jego wieku popołudniami spotykali się na boisku, by pograć w football, on biegał do pobliskiej szkółki jeździeckiej na lekcje jazdy konnej. Matka Roberta pielęgnowała w swoim domu polskie tradycje, zwyczaje, polską kuchnię jak i oczywiście polski język. Dlatego też Wanda tak tęskniła za swoim rodzinnym krajem. Pewnego lata, pod pretekstem, zwykłych rodzinnych wakacji Will Hudson razem z rodziną wyjechali do Polski. Dopiero po przyjeździe mężczyzna wyjawił żonie i synowi, że to jednak wyprowadzka. Wanda i Robert byli zaskoczeni, ale zarazem szczęśliwi. Młody Hudson miał wtedy dwanaście lat i biegle mówił po polsku. Po osiedleniu się w małej miejscowości parę godzin drogi od stolicy William Hudson jako znany i ceniony deweloper mieszkaniowy miał na swoim koncie pokaźną sumkę kilkudziesięciu milionów dolarów, więc postanowił spełnić największe marzenie swojego syna- na gigantycznej posiadłości, której zdecydowana większość stała pusta gdyby nie duży dom, powstała stajnia na dziesięć boksów. Pierwszym koniem Roberta była siwa klacz pełnej krwi angielskiej o świetnym rodowodzie i z wyścigową przeszłością i to właśnie ona została założycielką hodowli. Rozbudowano stadninę, Will zaczął dokupywać nowe konie, trenowano młode konie, które wygrywały polskie gonitwy. I tak w wieku trzydziestu lat Robert odziedziczył po ojcu stadninę, którą prowadził tak dobrze jak on.

Błękitne oczy, które rzadko kiedy traciły radość i blask, pojedyncze zmarszczki, siwe włosy i ciepły, serdeczny uśmiech przedstawiały obraz miłego, starszego pana, który chętnie wszystkim pomagał.

Podniósł ze stolika białą filiżankę gorącej, czarnej kawy. Zamknął oczy, a jej zapach przypomniał mu dzieciństwo- codziennie rano zapach świeżo zmielonej przez jego mamę kawy roznosił się po całym domu wabiąc jego lokatorów do kuchni.

Lady Marmalade leżąc obróciła głowę w stronę drzwi przez, które w tej samej chwili weszła starsza kobieta w tym samym wieku co Robert, który odwrócił głowę w jej stronę. Miała na imię Małgorzata i była żoną właściciela stadniny. Ubrana była w białą koszulę nocną, różowy szlafrok oraz pomarańczowe, puchate kapcie. Miała krótkie do uszu, brązowe, gdzieniegdzie wpadające w rudy kolor włosy, zielone oczy, pojedyncze zmarszczki. A życzliwy uśmiech mówił sam za siebie, że tak jak jej mąż kochała zwierzęta, a w szczególności konie, i że żadnemu nie zrobiłaby krzywdy. Nie licząc agresywnego kota, który mieszkał na terenie stadniny, gryząc kogo popadnie, którego pani Małgorzata musiała przeganiać batem jeździeckim.

-Witaj Małgosiu, jak ci minął dzień?- zapytał mężczyzna.

-Całkiem dobrze. Robert? Kiedy ta klacz, Con Panna, miała się oźrebić?

-Termin miała na dzisiaj, ale byłem u niej godzinę temu i najwidoczniej źrebakowi się nie śpieszy.- odpowiedział biorąc łyk kawy.

-No wiesz, słyszałam minutę temu strasznie głośne rżenie ze stajni, więc zadzwoniłam po weterynarza. Właśnie jedzie.

Robert niemalże zakrztusił się kawą po czym jak oparzony wstał z fotela zrzucając polarowy koc na spanielkę, która w tym samym momencie zeskoczyła na podłogę.

-Gdzie ty idziesz?

-Małgosiu! Teraz w tym momencie rodzi nam się przyszła gwiazda toru wyścigowego! Ty wiesz co to znaczy!?- mówił uradowany. Z radości złapał żonę za ramiona, okręcił kobietę kilka razy wokół jej osi, nie zważając na to, że dwa kawałki sernika i dwie szklanki kompotu śliwkowego niebezpiecznie zakołysały się na drewnianej tacy w dłoniach kobiety, pocałował ją w policzek i wybiegł z pokoju w kapciach prawie zabijając się na schodach.

***

-Mirek?! Mirek jesteś tu?!- krzyczał Robert wpadając cały mokry do stajni, bo ulewa rozpętała się już na dobre.

-Tak Robert, jestem tu.- odpowiedział z boksu weterynarz. Hudson szybko podbiegł do boksu Con Panny usytuowanego jako trzeci po prawej stronie.

-I co, co, co?! Mów!

-Robert, uspokój się.

-Masz rację. Dzięki, że tak szybko przyjechałeś. Ale powiedz wreszcie! Źrebak się urodził? Zdrowy? Klaczka, ogierek?- pytał podając dłoń weterynarzowi, który odwzajemnił gest.

-Tak, dokładnie trzy sekundy przed twoim przyjściem. Klaczka. Zdrowa. Sam zobacz.

Robert przyjrzał się klaczce, która próbowała wstać, a gdy udało jej się stanąć na nogi i złapać równowagę- udało jej się ją również zachować.

-Wygląda dokładnie tak samo jak Siwa...- szepnął Hudson przyglądając się klaczce o siwej sierści o delikatnym, krótkim włosie, czarnym pyszczku, podpalanych kopytach. Mała głowa pełna wyrazu, sucha o prostym profilu. Lekka budowa ciała z cechą charakterystyczną dla tej rasy- skośnie ułożoną łopatką. Pęciny suche, mocne, długie i elastyczne.

-No wiesz, Siwa była jej babką, prababką?

-Babcią.- wyszeptał.

-Jak dasz jej na imię?- zapytał weterynarz wyrywając właściciela klaczki z zamyślenia.

-Błyskawica.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro