Rozdział X
~ Hermiona ~
Siedziałam na parapecie, starając się odczytać cokolwiek w świetle księżyca, nie było to łatwe, ale przynajmniej pobieżnie mogłam sprawdzić o czym jest dana książka. Od kilkunastu godzin praktycznie nie ruszałam się z miejsca. Obłożona grubymi tomami, nie zważałam na zdrętwiałe kończyny, wręcz przeszywający ból kręgosłupa i inne nieprzyjemne dolegliwości. Liczył się czas, którego nie miałam zbyt wiele. Zostało jeszcze kilka godzin. Przymknęłam oczy, byłam niewyspana, nie miałam dostępu do kawy, a mój mózg pracował na najwyższych obrotach. Większość tekstów było napisanych staro angielszczyzną, parę po łacinie i jeszcze w jakimś dziwnym języku, którego nie potrafiłam rozpoznać.
Dosyć szybko zorientowałam się, że w dziale ksiąg zakazanych panuje zupełny chaos. Nic nie było na swoim miejscu, musiałam przedzierać się przez grube warstwy kurzu i starych pajęczyn.
Problemem okazało się, że nie mam ściśle określonego planu działania. Runy stanowiły zbyt obszerny temat, nawet określony wiek powstania nie wiele pomagał. Najważniejszy był ich wykonawca, księgi podawały nazwiska, zaklęcia, których użyli, ale żaden mi nie pasował. Każdy z nich nie był wystarczająco dokładny i precyzyjny.
Pozostawała także sprawa pierścienia i zaginionego ciała. Intrygowała mnie dziwna forma powrotu Voldemorta. Nie dało się znaleźć odpowiedzi na te pytania w przeciągu doby. Potrzebowałam jakiegokolwiek punktu zaczepienia.
Poderwałam się z miejsca, odrzuciłam książki i zaczęłam kluczyć plątaniną korytarzy. Wszędzie leżały książki, czym dalej wnikałam w ich struktury, tym książki były grubsze i posiadały specyficzny zapach suszonych roślin.
Nie patrzyłam na tytuły. Brałam to, co mi wpadło do ręki i raczej się nie ruszało. Nie wzięłam ich zbyt dużo. Usiadłam na podłodze i otworzyłam jedną z nich i już po chwili odrzuciłam. To nie było to.
Straciłam trochę czasu, bez różdżki nie było to zbyt proste, ale w końcu jeden z tytułów przykuł moją uwagę. ,,Założyciele Hogwartu - fakty nie dla uczniów"
Kiedyś myślałam, że o samych początkach magicznej szkoły wiem wszystko, ale tego nigdy nie widziałam, postanowiłam nie marnować okazji i otworzyłam na jednej z pierwszych stron. Oparłam się o wieżę stworzoną z książek i zaczęłam czytać.
Kiedy czterej wielcy czarodzieje stworzyli szkołę, powiązali z nią swoje życie. Mieli być nierozerwalni, tak jak szkoła miała być nie podzielna, ale jak zapewne wiesz, mój drogi czytelniku, Salazar miał trochę odmienne zdanie, w jaki sposób powinno się rekrutować nowych uczniów. Myślisz, że to jedyny powód jesteś w ogromnym błędzie.
Godryk łączyła przyjaźń, ale... nie tylko. Kiedy byli jeszcze kochankami ( przejdziemy do tego za... parę stron) połączyło ich niewiarygodnie silne, ale przypadkowo rzucone przez jednego z ich przyjaciół zaklęcie. Na czym dokładnie polegało? Obaj czarodzieje mieli rodowe pierścienie. Zaklęcie odbiło się od rubinu i trafiło w szmaragd. Od tego czasu Godryk miał podgląd na każdy rzucony czar lub urok, przez swojego kochanka. To nie spodobało się Salazarowi i robił wszystko, aby pozbyć się pierścienia, ale nie ten zawsze do niego wracał.
Po wielu latach, podczas których, co raz bardziej oddalał się od swego ukochanego, natrafił na nieznane mu dotąd runy. Poznał wiele strasznych zaklęć, poznał horkruksy i inne sposoby wracania do świata żywych. Przestał się starać zniszczyć swój pierścień. Runy stały się dla niego wszystkim.
Wkrótce potrafił rzucać zaklęcia bez różdżki, przez co zniknął z radaru Godryka ( nie raz się o to kłócili). Niedługo później poznał niezawodny, ale bardzo trudny sposób, ale... nie był do niego przekonany, ponieważ...
Nagle poczułam swąd dymu. Zerwałam się na równe nogi.
- Już czas - usłyszałam znajomy głos Toma.
Przez moje ciało przebiegł zimny dreszcz, według moich obliczeń zostało mi jeszcze co najmniej kilka godzin, ale przecież mogłam się mylić. Przycisnęłam do siebie trzymaną książkę, nie wiedziałam co mnie czeka, ale wiedziałam, że jeszcze mi się przyda. Powoli ruszyłam do wyjścia. Zamierzałam zachować spokój, ale gdy tylko zobaczyłam czerwone języki ognia, szybko porzuciłam ten pomysł.
~Harry~
Otworzyłem drzwi mieszkania. Za mną do środka wpakował się Draco i Luke. Obaj zrzucili buty i skierowali się do kuchni.
- Zrobię herbatę - krzyknął blondyn.
Po chwili do nich dołączyłem. Wyjąłem kubki i talerze. Syn Hermiony podszedł do lodówki.
- Tam nic nie ma - ostrzegłem. - Miałem zrobić zakupy, ale...
- Mam jakieś cukierki w kieszeniach - Draco wyszedł do przedpokoju i przyniósł swój płaszcz.
- Hermiona mnie zabije - mruknąłem. Nigdy nie zajmowałem się dziećmi, ale zdawałem sobie sprawę, że moja przyjaciółka z całą pewnością nie byłaby zadowolona, gdyby wiedziała co jej syn dostaje u mnie na kolację.
- Na razie jej nie ma - przypomniał mi Malfoy, który wcześniej wziął na siebie, ciężar rozmowy z chłopakiem, o tym, że nie mamy zielonego pojęcia, gdzie aktualnie znajduje się jego mama.
Zapanowała chwila ciszy. Usłyszałem pierwsze krople deszczu na szybie. Znowu miało padać. W pewnej chwili dźwięk trochę się zmienił i usłyszałem inny rodzaj bębnienia. Skupiłem wzrok.
- Sowa - powiedział Luke i otworzył okno. Do środka wleciał szary, gruby puchacz. Usiadł na stole i wystawił nogę. Podszedłem do niego i odwiązałem list.
- Od kogo? - Draco wsadził sobie do ust jeden z cukierków, a kulką zrobioną z papierka, rzucił w nastolatka, ten uśmiechnął się i po chwili zrobił to samo. Nigdy bym nie uwierzył, że Malfoy może się aż tak zmienić.
- Jacob - odpowiedziałem. Pominąłem masę formułek grzecznościowych. - Spłonął dział ksiąg zakazanych.
- Żartujesz, kto - nie dokończył, spojrzałem na niego. Zrozumiał. Znaliśmy się wystarczająco długo, aby nauczyć się czytać z najdrobniejszych ruchów.
- Luke, idź spakuj papiery leżące na stole muszę je zabrać do Ministerstwa Magii... - powiedziałem i poczekałem, aż chłopak wyjdzie.
- Hermiona? - zapytał Draco, kiedy zostaliśmy sami.
- Znaleźli ją niedaleko. Dosłownie parę metrów od wyjścia. Oni myślą... no podejrzewają, że to ona. Nie znaleziono przy niej różdżki, więc nie mogą sprawdzić ostatniego zaklęcia, które rzuciła. Sądzą, że wyrzuciła ją, aby...
- Przecież ona potrafiła...
- No właśnie. Lecę to wyjaśnić - powiedziałem i wypadłem na korytarz. - Będziesz mi towarzyszyć?
- Zostanę z Lukiem - odpowiedział.
- Słucham?
- No nie zabierzemy go ze sobą, sam też nie może zostać, a poza tym może uda mi się ustalić jakie jeszcze runy zna. W końcu pokonał moją ciotkę za ich pomocą, musimy wiedzieć na czym stoimy. Do tego to pomoże w śledztwie, które kiedyś i tak trzeba będzie kiedyś doprowadzić do końca.
***
Wpadłem do gabinetu Jacoba. Nie obchodzili mnie strażnicy. Dopadłem do biurka mojego przełożonego.
- Ona jest niewinna - zacząłem, ale on zbył mnie machnięciem ręki.
- Wiedziałem, że się tu pojawisz i będziesz bronił tej szlamy - uniósł kącik ust do góry. - Ale mamy zbyt mocne dowody, abyś mógł ją obalić, więc...
- Jakie? To, że tam była jeszcze o niczym nie świadczy.
- Nie wiem czy powinniśmy dopuszczać cię do tej części śledztwa, co prawda nie jesteś nikim z rodziny, ale mogę sądzić, że łączą cię z nią stosunki...
- Nie możesz jej zamknąć ona... mi pomagała. Nigdy bym nie osiągnął tyle bez jej pomocy.
- Przykro mi, ale...
- To po co mnie wezwałeś?
- Nie wezwałem, ale poinformowałem.
- To daj mi się przynajmniej z nią zobaczyć.
- Chyba tyle jestem w stanie dla ciebie zrobić.
Spojrzałem w jego oczy. Błyszczały niezdrową zielenią.
***
Nigdy nie byłem w areszcie, w poczekalni przed Azkabanem. Wiedziałem jedno, jeżeli chciałem uwolnić Hermionę, musiałem zrobić to jak najszybciej, za nim znajdzie się pod opieką dementorów.
Kiedy wszedłem do jej celi, od razu podbiegłem do pryczy, na której leżała dziewczyna. Była cała poparzona, nie ruszała się, ale oczy miała otwarte, po jej policzkach płynęły łzy. Kosmyki jej włosów były zwęglone.
- Ona potrzebuje lekarza! - krzyknąłem, ale strażnicy tylko pokręcili głowami. Odprawiłem ich i usiadłem przed kobietą.
- Potem mi opowiesz co się stało - szepnąłem, kiedy zobaczyłem, że dziewczyna ma problem z otwarciem ust.
Wyjąłem różdżkę i wyszeptałem parę zaklęć, które miały złagodzić ból.
- Luke uciekł od Rona, znaleźliśmy go z Malfoyem, on... a zresztą nie długo sama go o to zapytasz - uśmiechnąłem się i pogładziłem ją po policzku. - On tak bardzo chciał się z tobą spotkać. Zresztą ja też tęskniłem.
Nie mogłem mówić dalej, głos zaczął mi się łamać, a po policzkach popłynęły łzy. Ona cierpiała, a ja nie potrafiłem jej pomóc, zawsze to ona nas ratowała. Teraz nie byłem w stanie się odwdzięczyć. Byłem jak dziecko bez matki, które nie mogło znaleźć właściwej drogi. Traciłem ją. Po raz kolejny ginął ktoś z moich bliskich, a ja tylko na to patrzyłem.
- Kocham cię - wyszeptałem, jak gdyby to mogło pomóc. Zobaczyłem grymas bólu na tworzy. Byłem idiotą, nie wyrośniętym gówniarzem, który zawodził w najważniejszym momencie. Pochyliłem głowę.
Usłyszałem ciche jęki. Podniosłem wzrok. Ona wyciągnęła w moją stronę rękę. Ująłem ją najdelikatniej, jak tylko potrafiłem i przyłożyłem ją do ust. Kobieta cicho syknęła.
- Nie zostawię cię, obiecuję - powiedziałem i nachyliłem się nad nią i złożyłem pocałunek na sinych ustach. Odwzajemniła go dopiero po chwili. Zamknąłem oczy. Chciałem sam siebie przekonać, że to nie jest chwila słabości...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro