Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 14

Eve siedziała na skalnej półce i czekała na powrót rycerza ze zwiadu. Denerwowało ją dosłownie wszystko – zaczynając od hałasu czynionego przez nowo przybyłych żołnierzy, kończąc na bzyczeniu muchy, jednej z ostatnich w tym roku. Zdecydowanie miała dość tej całej sytuacji i nie była na nią gotowa. Jeszcze pół roku temu nawet nie pomyślałaby, że zostanie zmuszona do oczekiwania w takim napięciu na atak, który przecież mógł nastąpić w każdej chwili.

Brakowało jej Hadriana przy boku. Jego rad, pewności, że wszystko dobrze się skończy, nieśmiałego uśmiechu, który czasami błąkał się na ustach, a nawet ostrego, karcącego spojrzenia, które na pewno pojawiłoby się, jakby zobaczył, co powiedziała Tumirze.

Sama miała też z tego powodu wyrzuty sumienia, ale starała się je zagłuszyć. Wiedziała, że na pewno miała w tym wszystkim trochę racji, ale też, że nie powinna była tak ostro zareagować. Napięcie i stres skumulowane przez te wszystkie dni, znalazły ujście i uderzyły właśnie w rówieśniczkę Eve.

Hadrian jednak zamknął się w sobie i każdą minutę spędzał przy Noriko, a na rozmowę z Tumirą brakowało jej odwagi.

Westchnęła i wtedy właśnie uświadomiła sobie, że rycerz, który obserwował Scottów, miał wrócić już godzinę temu, a nadal nie było go widać. Rzuciła okiem na plac przed koszarami, ale w panującym tam rozgardiaszu nie zauważyła nigdzie Hadriana albo Morgana. Za to wyraźnie rzucała się w oczy ognista czupryna Mojmiry, która starała się zebrać oddział podlegających jej ludzi i wyruszyć czym prędzej na drugą stronę ściany skalnej.

Eve nie chciała tak zostawiać swojego stanowiska obserwacyjnego, ale niepokoiła ją przedłużająca się nieobecność zbrojnego. Nie zauważyła niestety nikogo, kogo mogłaby spytać, co powinna zrobić. Dlaczego Hadriana przy niej nie było?

Nie, złe pytanie – pomyślała. – Co Hadrian by zrobił w takiej sytuacji?

Poszedłby górą i sprawdził, czy Scottowie się nie zbliżają – podpowiedział jej cichy głosik w głowie. – Rycerzowi mogło przecież coś się stać, a wtedy zauważyłaby wrogów w ostatniej chwili i byłoby mało czasu, by zorganizować jakikolwiek opór.

Rzuciła jeszcze ostatni raz okiem na plac przed koszarami i zastanawiając się, czy dobrze robi, ruszyła skalnym grzbietem. Pocieszała się, że zawsze jak zauważy gdzieś Scottów, to może ruszyć biegiem i zdążyć wszystkich ostrzec. Przecież rycerz mógł równie dobrze tylko stracić rachubę czasu i wszystko było w porządku...

Im bardziej oddalała się od granicy, tym poruszała się ostrożniej, wsłuchując się w otoczenie i starając się wyłapać wszystkie oznaki czyjejś ewentualnej obecności. Hadrian na pewno zachowałby się podobnie, szczególnie, że przecież nie była pewna, co zastanie. Najwyżej zmarnuje tylko trochę czasu, ale nic na tym nie straci.

Niedługo przekonała się, jak słuszna to była decyzja, usłyszała bowiem tupot dużej ilości stóp. Momentalnie przywarła do ziemi oraz skuliła się pod peleryną – stojąc, była za dobrze widoczna na tle jesiennego nieba. Ostrożnie doczołgała się do krawędzi i jej oczom ukazał się widok na maszerujące kolumny Scottów.

Najgorsze obawy się potwierdziły. Tego właśnie nie chciała ujrzeć, ale jak bardzo nie zaklinałaby rzeczywistości, oni nadal tam byli. I zmierzali równym tempem w stronę granicy.

Powoli wycofała się, a gdy zniknęła za zakrętem wąwozu, ruszyła biegiem. To nie był już czas na ostrożność; teraz liczyła się szybkość. Zaraz już zdyszana zbiegała, a raczej ześlizgiwała się po kamienistym zboczu wywołując małe lawiny kamyczków, by znaleźć się na placu przed koszarami.

Mimochodem zauważyła, że Mojmira i podlegający jej zbrojni już wyruszyli. Hadriana nadal nigdzie nie było. Akurat jak go bardzo potrzebowała.

Zauważyła za to Wermiana i już z daleka zaczęła krzyczeć w jego stronę, że Scottowie nadchodzą. Po chwili zaskoczenia, kapitan odzyskał trzeźwość myślenia i zaczął wydawać polecenia podwładnym, którzy w wielkim pośpiechu ustawiali się przy wyjściu z wąwozu. Eve w tym czasie pobiegła znaleźć Tumirę i wspiąć się z nią na strome zbocze.

* * *

– Hadrian, rusz się do cholery! Scottowie nadchodzą! – Cedric wpadł jak burza do pomieszczenia.

– Nie zostawię jej samej – odparł zwiadowca, nie odrywając wzroku od swojej córki.

– Wiesz, że jeśli im nie pomożemy, to wrogowie się tu wedrą i i tak ją zabiją? – Medyk posłał mu błagalne spojrzenie. – Otrząśnij się, Eve cię tam potrzebuje. Obie cię potrzebują.

Hadrian zacisnął usta. Niechętnie przyznał, że Cedric miał rację. Tu nie pomoże Noriko. Poza tym miał się przecież opiekować Eve, szkolić ją, a zostawił dziewczynę na pastwę losu. Nie wybaczyłby sobie, jakby jeszcze jej coś się stało. Po raz ostatni rzucił okiem na córkę, po czym ruszył za medykiem w stronę granicy.

Cedric od razu włączył się do walki, która już rozgorzała na dobre. W obecnej sytuacji jego topór robił naprawdę sporą różnicę, szczególnie, kiedy brakowało Noriko.

Hadrian jednak nie podziwiał jego wymachiwania toporem. Udał się szybko w stronę wzgórza, z którego Morgan zasypywał Scottów strzałami.

– Gdzie Eve? – zapytał starszego zwiadowcę, jednocześnie naciągając łuk i posyłając strzałę.

Trafiła idealnie w pierś jednego z nacierających. Padł martwy na ziemię.

– Ostrzegła nas o ataku – odparł, starając się przekrzyczeć zgiełk bitewny. – Zauważyła, że wartownik nie wraca i poszła go szukać.

Hadrian pozwolił sobie na chwilę dekoncentracji. Cała Eve; nie potrafiła usiedzieć w jednym miejscu i zawsze sama pchała się w kłopoty. Mimowolnie spojrzał w kierunku ściany skalnej, ale nie dostrzegł swojej uczennicy. Głazy przysłaniały mu widok.

Eve tymczasem była zbyt skupiona, żeby rozglądać się po okolicy i dostrzec, że Hadrian włączył się do walki. Starała się pomagać jak tylko mogła, celując dokładnie każdą strzałą. Nie mogła sobie pozwolić na utratę pocisków, bo Scottów przybywało, a zastęp obrońców sukcesywnie się kurczył, mimo że ludzie umierali po obu stronach i na razie nikt nie zyskiwał jakiejś większej przewagi.

W pewnym momencie Tumira wydała z siebie mimowolny okrzyk, a Eve kiedy podążyła za jej spojrzeniem, musiała się powstrzymywać, żeby jej nie zawtórować.

Najgorszy scenariusz przewidziany przez Noriko właśnie się sprawdzał. Ścianą skalną zbliżało się w stronę dziewczyn około pięciu Scottów.

Musieli wpaść na pomysł, że skoro dołem się nie da przedrzeć, to może udać się górą. Eve zacisnęła usta z determinacją i załadowała procę, choć wiedziała, że nie zdąży już wystrzelić tyle pocisków, by powalić wszystkich napastników. Nie zamierzała jednak poddać się bez walki.

– Zawiadom resztę! – krzyknęła tylko w stronę Tumiry, która jeszcze nie dowierzała w to, co widzi.

Gdy jednak Eve wypuściła pierwszy pocisk, siostra przemytniczki momentalnie się ocknęła, ale zamiast wykonać polecenie, załadowała swoją procę. Ręce jej się trzęsły i pociski upadły na skały.

Scottowie byli już blisko.

Tumira wyciągnęła sztylet i z nim w ręku wybiegła im na spotkanie.

– Co ty najlepszego wyrabiasz! – Eve próbowała chwycić ją za dłoń, ale dziewczyna wyrwała jej się i zdawała się być głucha na krzyki protestu.

Eve zaklęła cicho pod nosem. Mimowolnie w jej umyśle pojawiła się myśl, że starszy brat, Adam, by ją za to skrzyczał. Zachciało jej się śmiać. Opanowała się jednak i odrzuciła procę, z której wystrzelane pociski nie czyniły większej szkody napastnikom, zamiast niej chwytając łuk.

Zdążyła zastrzelić jednego Scotta zanim dorwali Tumirę. Naciągnęła cięciwę i wymierzyła w napastnika, który bez problemu wykręcił rękę kasztanowłosej dziewczyny. Sztylet wylądował na ziemi, a Scott teraz przykładał Tumirze nóż do gardła.

– Puszczaj ją! – krzyknęła Eve we wspólnej mowie, starając się choć opóźnić to, co było nieuniknione.

– Odłóż ten łuk, dziecko, bo jeszcze zrobisz sobie krzywdę. I tak ją zabiję, nim zdążysz strzelić.

Eve rozglądała się bezradnie w poszukiwaniu jakiejkolwiek szansy, by to wszystko się dobrze skończyło. Kątem oka zauważyła za plecami jakiś ruch i momentalnie zrozumiała, że musi odwrócić uwagę Scottów od ich ewentualnego, tajemniczego sprzymierzeńca.

– Odłóż ten nóż, bo się skaleczysz i wracaj, skąd przyszedłeś – odgryzła się. – Nawet jeśli ją zabijesz, to nie będziesz miał okazji się tym nacieszyć, bo w tej samej chwili padniesz martwy.

Scott wybuchł śmiechem, a uczennica zwiadowcy zastanawiała się, ile jeszcze uda jej się stać z naciągniętą cięciwą i utrzymywać tą patową sytuację.

Cholerna idiotka – pomyślała znowu.

Twarz Tumiry była blada jak ściana.

Eve wiedziała, że musi coś wymyślić; nie może dać jej zginąć.

Nagle spomiędzy nóg dziewczyny wystrzeliła ruda kulka i rzuciła się na napastników, gryząc ich i drapiąc. Eve, nie czekając, wypuściła ostatnią strzałę, która trafiła rosłego Scotta w ramię. Pod wpływem bólu wypuścił on nóż z ręki, a Tumira momentalnie mu się wyrwała i odskoczyła do tyłu. Eve czym prędzej dobyła saksy i stanęła przed dziewczyną, gotowa jej bronić.

W tym samym momencie Kamatis uderzyła łebkiem o skałę, zrzucona z siebie przez jednego z napastników. Głuchy trzask łamanych kości nie pozostawiał złudzeń co do jej losu.

Eve nie miała jednak czasu przejmować się lisicą, której tak wiele zawdzięczały, bo dwaj ostatni przeciwnicy z irytacją wymalowaną na twarzach ruszyli w jej stronę.

Nie podda się, na pewno nie bez walki. Błagała tylko w myślach, żeby Tumira otrząsnęła się i postanowiła stąd uciec. Dziewczyna stała jednak jak wmurowana.

I wtedy po raz drugi otrzymały nieoczekiwaną pomoc.

Przy dziewczynach jak spod ziemi wyrósł Wermian, który zauważył całą sytuacje z dołu i jak najszybciej ruszył im z pomocą. Parował mieczem ataki napastników, ale oni też byli zaprawieni w boju.

Eve nie zamierzała bezczynnie się przyglądać. Kątem oka dziewczyna zauważyła, że Scott, który trzymał Tumirę, otrząsnął się z pierwszego szoku wywołanego bólem i przymierzał się do rzutu nożem, który trzymał w zdrowej ręce. Eve instynktownie podniosła procę, którą chwile wcześniej porzuciła na ziemi i wystrzeliła. Pocisk trafił Scotta w głowę i pozbawił przytomności.

W tym samym momencie usłyszała okrzyk bólu i odwróciła się natychmiast w stronę walczących.

Pierwsze, co zauważyła, to przerażenie na twarzy Tumiry.

Drugie, co rzuciło jej się w oczy, to Wermian leżący na ziemi z nożem w boku.

Trzecie, co spostrzegła, to że Scottowie już nie żyli.

Eve przyklękła przy kapitanie, ale z przerażeniem uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, co robić. Mężczyzna chyba to zauważył, bo uśmiechnął się do niej lekko. Widać było, że wymagało to od niego wielkiego wysiłku.

– I tak już za późno – powiedział, a jego oddech był ciężki, urywany.

W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. Nawet nie próbowała z nimi walczyć.

– Eve, zrób coś dla mnie. Nie daj im przejść...

Po tych słowach zamknąć oczy i dziewczyna stwierdziła, że nie żyje.

Miała ochotę krzyczeć. Wyżyć się na Tumirze, to wszystko była jej wina. Przez nią zabili Wermiana, przez nią roztrzaskali łepek Kamatis o skały. Nie, to Scottowie byli najbardziej winni...

Otarła łzy, które płynęły jej strumieniami po twarzy, chwyciła w rękę procę i z zaciętym wyrazem twarzy zaczęła schodzić po stromym zboczu. "Nie daj im przejść..."

Nagle coś sobie przypomniała i spojrzała na Tumirę, która siedziała nadal w tym samym miejscu i nie za bardzo wiedziała, co ze sobą ma zrobić.

– Choć raz się posłuchaj i nie ruszaj się stąd.

Dziewczyna kiwnęła niemrawo głową i Eve uznała to za znak zgody. Już nie oglądając się, ruszyła biegiem w stronę granicy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro