Rozdział 13
Eve siedziała na skraju klifu z nogami zwisającymi w przepaść. Metodycznie przeżuwała suchy prowiant, który przyniósł jej jeden z żołnierzy ocalałych ze starcia. A wręcz musiała się do tego zmuszać, bo choć była głodna, to nie zmieniało faktu, że był okropny.
Zgłosiła się na ochotnika do wypatrywania wrogich sił. Nie była zmęczona walką, jak większość zbrojnych, bo oddała tylko kilka strzałów z łuku. Zresztą stwierdziła, że to będzie dobre ćwiczenie cierpliwości, której podobno nie miała zbyt wiele.
Za jej plecami, w tą i z powrotem, chodziła Tumira, która nie umiała usiedzieć bezczynnie w jednym miejscu. Eve rzuciła jej ukradkowe spojrzenie. Dziewczynę irytowało coraz bardziej jej zachowanie, ale zacisnęła usta w kreskę, postanawiając, że się nie odezwie. W końcu podobno miała ćwiczyć cierpliwość.
W mniemaniu Eve, kasztanowłosa dziewczyna podchodziła do wszystkiego, jakby to była zabawa, a co najmniej dobra rozrywka i oderwanie od szarej codzienności. Nie docierało do niej, że to jest wojna, a na wojnie giną ludzie oraz że ją też może spotkać taki los. Tumira zdecydowanie lekceważyła zagrożenie, a przynajmniej kiedy było daleko.
W pewnym momencie Eve nie dała rady już się dłużej powstrzymywać. Tyle w kwestii cierpliwości.
– Długo masz zamiar tak chodzić? – rzuciła w stronę Tumiry niby od niechcenia.
– Tak! – odburknęła.
– Aha. A może chociaż coś zjesz? – Eve starała się zachować spokojny ton głosu.
– A może Scottowie już by przyszli? – odpowiedziała jej pytaniem na pytanie.
Tego dla Eve było już za wiele.
– To. Jest. Wojna – powiedziała, dobitnie akcentując każde słowo.
Na Tumirze jej słowa nie zrobiły jednak najmniejszego wrażenia. Wzruszyła tylko ramionami, więc czarnowłosa kontynuowała:
– Jakbyś nie zauważyła na wojnie giną ludzie, a ty raczej nie jesteś chlubnym, nieśmiertelnym przedstawicielem tego gatunku. Powiedzieć ci, co się stanie, jak Scottowie się tu wdrapią? Zabiją cię bez problemu. Myślisz, że po uczeniu się strzelać z procy przez jeden dzień, zatrzymasz od razu całą armię? Wybacz, ale szczerze w to wątpię. – Eve pokręciła głową. – Więc teraz, jakbyś mogła, to nie zgrywaj bohaterki i zjedz coś, a jeśli masz niespożyte pokłady energii, to zużyj je na ćwiczenie tego strzelania, bo na razie nie trafisz nawet w cel wielkości budynku.
Gdy Eve skończyła mówić, Tumira popatrzyła na nią ze złością w oczach. Nie odezwała się jednak ani słowem. Odwróciła się tylko na pięcie i zaczęła schodzić stromą ścieżką w stronę koszar.
Eve westchnęła. Nie była pewna, czy do kasztanowłosej dotarło cokolwiek z jej wywodu, ale miała nadzieję, że tak. Mimo wszystko nie chciała, żeby Tumirze się coś stało.
Zaraz uczennica zwiadowcy z zadowoleniem zauważyła, że dziewczyna zaczęła ćwiczyć. Skupiła się na dalszym wpatrywaniu w horyzont w poszukiwaniu nadchodzących wrogów. Zdecydowanie nie wybaczyłaby sobie, jeśli przez nią Scottowie zaatakowali by z zaskoczenia.
W tym momencie usłyszała odgłos galopujących koni, więc skierowała wzrok w stronę, z której dochodził. Z zaskoczeniem zauważyła, że do koszar zbliża się grupa trzech jeźdźców. Kim mogli być i czego tu szukali?
* * *
Samotna, zgarbiona postać siedziała przy łóżku, w którym leżała nieprzytomna kobieta. Noriko oddychała z trudem, nieregularnie. Jej twarz była trupio blada, a ubranie poplamione krwią, ale mężczyzna i tam miał wrażenie, że ona po prostu śpi. I że zaraz otworzy oczy identyczne jak jego własne... Że rzuci jakąś kąśliwą uwagą bardzo w jej stylu...
Zwiadowcy wrócił myślami do dnia, w którym po raz pierwszy ją zobaczył. Noriko wydawała się tak samo krucha i bezbronna jak wtedy. Wtedy mógł chociaż próbować ochronić ją przed całym światem, a teraz nie mógł zrobić nic oprócz czekania.
Hadrian dopiero ją odzyskał i nie dopuszczał do świadomości myśli, że może ją znowu stracić, tym razem na zawsze. Nie po tym wszystkim. Nie teraz kiedy już wszystko powoli zaczynało się układać...
Zwiadowca nawet nie zauważył, gdy ktoś wszedł do środka.
– Jak z Noriko? Jakieś zmiany? – zapytał nowo przybyły, a Hadrian dopiero wtedy otrząsnął się z letargu.
Normalnie nie pozwoliłby sobie na taką nieuwagę. Zawsze stał się być czujny. Ale nie teraz, nie dziś, nie w takiej sytuacji.
– Nadal nie odzyskała przytomności – rzekł cicho, nadal wpatrując się w córkę.
– Co powiedział Cedric? Wyjdzie z tego? – dopytywał dalej z troską w głosie Morgan.
– Powinna już dawno odzyskać przytomność. Nie ma pojęcia, co się dzieje... - Hadrian urwał. Dalsze słowa nie chciały mu przejść przez gardło. Noriko nie mogła umrzeć. Musiała z tego wyjść.
W tym momencie do pomieszczenia wpadł zdyszany kapral. Rozejrzał się niepewnie po pomieszczeniu. Morgan spojrzał na niego pytająco, a ten zebrał w sobie całą odwagę i wyrzucił jednym tchem:
– ZwiadowcokapitanWermiancięwzywaboprzyjechalijacyśjeźdźcy.
– No dobrze. Nick, czy możesz teraz powtórzyć to spokojnie? – Morgan uśmiechnął się zachęcająco. – Może wtedy cokolwiek zrozumiem.
– Zwiadowco, kapitan Wermian prosi, żebyś przyszedł przed koszary, bo przyjechali jacyś jeźdźcy – powiedział teraz przesadnie wolno, jak do małego dziecka.
Morgan miał ochotę prychnąć śmiechem, ale tylko pokręcił głową.
– Powiedz mu, że zaraz przyjdę – odparł w końcu, siląc się na rzeczowy ton.
Gdy tylko kapral zniknął za drzwiami, z twarzy Morgana zniknęła cała wesołość.
– Idziesz? – zapytał.
Młodszy zwiadowca tylko pokręcił głową, więc siwowłosy z ciężkim sercem oddalił się. Nie mógł patrzeć na swojego byłego ucznia w takim stanie. Tak samo zachowywał się, kiedy Noriko z Sumire zostały porwane. Cały czas był nieobecny, błądził w około pustym spojrzeniem. Z trudem udało mu się wyrwać ze swojego świata wyrzutów sumienia, ale Morgan nie wiedział, czy drugi raz pozbierałby się po takiej stracie. Szczególnie, że przecież dopiero co odzyskał córkę.
Gdy zwiadowca wyszedł na zewnątrz i rzucił okiem na jeźdźców, pierwsze co zobaczył, to pogarda i poczucie wyższości na twarzy jednego z nich. Przez myśl mu przemknęło, że to nie będzie łatwa rozmowa. Morgan zdecydowanie nie przepadał za takim typem ludzi. Z ociąganiem ruszył w stronę rozmawiających. Skinął głową na powitanie Wermianowi i posłał mu pytające spojrzenie.
– To jest sir Patric – wskazał ręką rycerza – i ludzie z jego obstawy. Przybyli z Macindaw pomóc nam w walce ze Scottami.
– Miło poznać – rzucił Morgan, ale wystarczyło spojrzeć na jego oczy, by zauważyć, że w żadnym razie nie jest mu miło. – We trzech macie zamiar zatrzymać armię? To wszystko, co mogło nam zaproponować Macindaw? – spytał z niewinnym uśmiechem.
– Za pół godziny dotrze tu reszta żołnierzy. Pojechaliśmy przodem. Ty tu dowodzisz? – zapytał go rycerz.
– Na to wygląda – odparł, rozkładając teatralnie ręce.
– W takim razie już nie. Przejmuje dowodzenie. Tu jest potrzebny ktoś, kto się na tym zna.
– Z całym szacunkiem, ale nie mam zamiaru ci go oddać. – W oczach Morgana pojawił się niebezpieczny błysk. Jak ten młokos w ogóle mógł pomyśleć, że poradzi sobie lepiej niż zwiadowca?
Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem, ale to sir Patric pierwszy opuścił wzrok.
– No to jak już to ustaliliśmy, kto tu dowodzi, to ilu zbrojnych ze sobą prowadzisz? – spytał z uśmiechem Morgan.
– Dwudziestu – odparł przez zaciśnięte zęby. Najchętniej by zrobił coś, żeby z twarzy zwiadowcy zniknął ten uśmieszek, ale coś mu podpowiedziało, że to nie był dobry pomysł. Z członkami Korpusu się nie zadzierało, nawet jeśli nie mieli pod ręką łuku.
– Wyśmienicie – powiedział Morgan, nie spuszczając wzroku z rycerza. – W takim razie przekażesz dziesięciu pod dowództwo tamtej kobiety – wskazał stojącą niedaleko i przyglądającą się wszystkiemu Mojmirę – i wyruszą jak najszybciej, by zajść Scottów od tyłu.
– Ale to kobieta! – zaprotestował, patrząc na Morgana z przerażeniem. Co on sobie wyobrażał? Że odda swoich ludzi pod dowództwo jakiejś pierwszej lepszej kobiecie?
– Właśnie to przed chwilą powiedziałem. – Po tych słowach zwiadowca odwrócił się i odszedł, nie zważając na protesty młodego rycerza. Nie miał ochoty przebywać w jego towarzystwie dłużej niż musiał.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro