Prolog
Lodowe iskierki szronu opadały łagodnie na nos zmierzającej poprzez głębokie śniegi wilczycy. Futro jej, czerwone, niczym brzegi błotnistych wrzosowisk przed pierwszymi ulewami, zdawało się rzucać bladą poświatę na okryte zmierzchem wzgórza. Pośród zdającej ciągnąć się po kres ziem kotliny, przebiegł świszczący wicher podobny do wycia dusz potępieńców, zamkniętych za swe zbrodnie na wieki w tych skalnych ścianach. Dygocąca z zimna persona pod naporem śnieżnej zawiei zsunęła się nieco z obranego przez się kursu na który z trudem powróciła dopiero po dłuższej chwili. Nos psiny czerwieniał od szczypiącego go mrozu i już wkrótce przypominał dorodną cisową jagodę. Tyle, że przypruszoną szronem. Gładziutki, podobny do aksamitnego puszku nowonarodzonego szczeniaka śnieg przylgnął do ścian kotliny w którą się zanurzała. Jego gruba, miękka warstwa zdawała się bezlitośnie zabijać każdy dźwięk chcący przedostać się w głąb lasu. Nad powieżchnią nieskończonej bieli niosło się jedynie ciche, równomiernie trzeszczenie lodu pod łapami wilczycy. Wraz z nadchodzącym świtem, nici światła przeszywające korony świerków podobnie plecionki wyszytej złotymi sznurkami opadały łagodnymi pasmami, na ozłocone blaskiem barki łowczyni. Wadera węszyła i czuła. Więź łącząca ją z każdym stworzeniem w lesie i pod nim, iskrzyła i błyskała w jej umyśle wyraźnie, niczym lina trzeszcząca od napięcia. Łowczyni czuła jej nieodłączne sploty opasające jej serce mocno, jakby próbujące je zadusić. Teraz jednak zdawało się dla niej martwe i puste. Tak jak las. Dziwny i obcy, wymarły, śmiertelnie cicho. Zrezygnowana, opadła zręcznie jak motyl pośród zmrożonej jakoby łapami niewidocznych duchów zimy, polany i uniosła pysk ku niebu, zwracając ślepia na upstrzone odpryskami lawiny wyrastające zewsząd białe górskie szczyty, podobne nieco do czubatych łyżek z cukrem pudrem. Produktem puchatym i sypkim, zupełnie jak ogromna, biegnąca naokoło biel.. Wilczyca otrząsnęła się z trzymającego jej futro w obięciach szronu i znów, nieco niezdarnie przyklękła w pozycji łowcy. Otaczało ją nieuzasadnione przekonanie, iż kiedy tylko w taki sposób przylgnie do mroźnego śniegu, ten natychmiast da jej wszystkich potrzebnych informacji i wskarze drogę właściwą, wiodącą do zwierzyny, tak potrzebnej w tych ciężkich czasach jej watasze. Wraz z przylgnięciem jej do podłoża, nic się jednak nie zmieniło. Nadal otaczała ją tylko ochydna, zdradziecka cisza, zwiastująca zwyczajowo wydarzenia tak straszne i tak nagłe, że lepiej nawet nie domyślać się ich przyjścia i naiwnie liczyć, że bezdźwięk oblewający cię w koło jest jedynie ułudą stworzoną naprędce przez znudzony umysł.
Nie inaczej było tym razem. Uszy łowczyni przywykłe do ciszy w jednej chwili przeszyte zostały ostrym odgłosem nie ustępującym w swej głośności zawodzeniom martwego jelenia. Dźwięk owy niósł się z boru, wyraźnie wibrując w powietrzu. Z jednej strony wilczyca natychmiast chciała podążyć w stronę hałasu i odkryć jego źródło, z drugiej paraliżował ją nieuzasadniony niepokój. Dopiero, kiedy zapach zmierzającego w jej stronę wilka wlał się w jej receptory zapachowe, natychmiast odkryła oczywistość, budzącą w niej odrazę. Woń zwierzęcia, tak dla niej znajoma, przesiąknięta była krwią. A była to z całą pewnością krew wilcza. Samo to wystarczyło, aby wadera momentalnie zwróciła się w tył i czmychnęła miedzy zasuszone kolczaste krzewy. Kiedy przebiegała po pniu przełamanego drzewa, usłyszała jednak za sobą wyraźne uderzenia kolejnych wilczych łap. Jej kątem oka przyuważony na morderstwie pobratymiec siedział jej na ogonie w oczywistym celu uciszenia świadka. Wilczyca nie zamierzała jednak łatwo się poddać. Wszakże była najdoskonalszą łowczynią, a dawnymi czasy i zwiadowcą watahy. Jeśli ktoś wiedział wiele na temat pościgu w leśnej głuszy, ona natychmiast mogła zgodnie z prawdą rzec, iż wie więcej.
Słysząc uderzenia łap coraz to bliżej siebie, wpadła z podwiniętymi pod się łapami w miejscami przetrzebiony mrozem łan ostów i błyskawicznie prześlizgnęła się między kolczastym łodygami. Pędziła na wprost, ku rozpościerającemu się szeroko nad wartą rzeką lasowi. W ostatniej chwili zboczyła jednak z kursu, skoczyła na bok i biorąc pod uwagę jak dawno ostatnimi czasy miała okazję praktykować tą sztukę, perfekcyjnie przetoczyła się między zwalonymi, odcinającymi tę część zagajników pniami, momentalnie gotowa do dalszego biegu. Teraz już nie niósł się za nią żaden, nawet najcichszy szmer, a pośród strzeliste sosny wstąpisły znów dźwięki. Wilczyca przystanęła. Rozejrzała się czujnie. Nikt jej już nie ścigał...
Fakt ten nie był wszakże dla niej istotnym. Nie dość, że towarzyszyło jej poczucie zdrady, adrenalina buzująca w jej żyłach i krew tętniąca w czaszce kazały jej znów przyspieszyć, przeciąć biegiem skuty cienkim lodem strumyk i zręcznie przeskoczyć ponad każdą z rozcinających ziemię szczelin. Odetchnąć z ulgą pozwolił jej dopiero widok drobnej, białej niczym otaczający ją śnieg postaci. Znajda, gdyż tak jej było na imię, leżała wyciągnięta na nieco ogrzanych słońcem płytach skalnych, uważnie rozdzielając cienkie patyczki na dwie kupki. Na dźwięk kroków czujnie podniosła oczy, jednak zauważając przyjaciółkę, natychmiast obdarzyła ją przyjaznym spojrzeniem.
- Rozpalony Pysku, jak miło mi cię zobaczyć... - tu na krótką chwilę obrzuciła wzgardliwym spojrzeniem kupę gałęzi spoczywającą u jej drobnych łapek. - Może masz minutkę, żeby mi pomóc?
- Tak, jasne... Tyle, że czas mnie w tej chwili goni... Przepraszam... Sądzę... Nie mogę. Po prostu nie mogę. To zbyt ważne - rzekła wilczyca, spuszczając oczy na łapy, aby nie napotkać czasem wzrokiem rozczarowanego spojrzenia omegi.
- Nigdy nie masz dla mnie czasu - westchnęła głeboko - Jesteśmy rodzonymi siostrami, a ty... Rozumiem, mam niską rangę, jestem słaba, ledwie chodzę...
- Znajdo, proszę... Na kłótnie będzie jeszcze czas... Na wybieranie patyków na wyściółkę też. Jeśli nie zrobię tego, co muszę... - tu ruda suka przełknęła głośno ślinę, szukając dodatkowego czasu, który pomógłby jej kontynuować wypowiedź. - Nie wiem, czy w ogóle będziesz miała komu rwać brzozę na posłania... Zawsze mówisz, że jestem tą lepszą. Tą, która zawsze wie co zrobić. To nie prawda... Na przykład teraz... Naprawdę nie wiem co mam robić...
Na takie słowa, Znajda, będąca co prawda wybuchowa i uparta jak prawdziwa beta, potrafiła jednak stwierdzić, kiedy należy utemperować swój charakterek. Usiadła delikatnie tuż obok siostry i opiekuńczo owinęła ją miękkim, puszystym niczym lisim ogonem.
- Coś się stało - stwierdziła spokojnie. - Chcesz o tym porozmawiać?
- Nawet nie wiesz jak, siostro...
- Naprawdę musisz iść? Czuję w kościach coś niedobrego... - omega wbiła swe błękitne, wodniste oczy w oczy bety, zdając się zaglądać w jej duszę.
- Nie tylko ty... Proszę, jeśli nie wrócę do świtu, powiedz Szemrzącemu Strumieniowi, że wbito mi nóż w plecy.
- Nóż? Czym jest nóż? - Zapytała zaciekawiona.
- Alfa zrozumie - odparła wilczyca odwracając się, aby odejść.
- Rozpalony pysku... Możesz powiedzieć, gdzie idziesz? Co zamierzasz?
Beta już się nie odwróciła, w strachu, że spojrzenie w tył obudzi w niej pierwotny lęk. Lęk przed śmiercią. Nie zatrzymując się i już połowicznie zanurzając między zlodowaciałe pędy roślin wyrzuciła tylko z siebie jedno zdanie.
"Zrobić coś, co powinnam już dawno."
Zaraz po tym, zapadła cisza. Znajda zaś została sam na sam z wcale wesołymi myślami i przeczuciem. Przeczuciem, że dzisiejszej nocy wszystkie wilki nie wrócą z polowań...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro