54. Magiczna ławka
Kroczyli poprzez skrzący się w słońcu śnieg. Zima kolejny raz w tym roku dała o sobie znać, otaczając ich wokoło w całej krasie swojego mroźnego piękna. Amberly była zachwycona. Chłonęła poprzez zmrużone oczy cudowne widoki okolicznych pagórków i pokrytych białym puchem wiekowych drzew.
— Gaspard! Miałeś wspaniały pomysł! — sapnęła, zmęczona wysiłkiem, starając się nadążyć za długimi krokami mężczyzny. Dawno nie była na takiej wycieczce. Ostatni raz wybrała się na podobną podczas świąt u Weasleyów z Charliem, ale wolała nie wspominać o tym fakcie Gaspardowi, gdyż z pewnością nie byłby zachwycony taką rewelacją. Mężczyzna spojrzał z rozbawieniem na jej zaczerwienione od wiatru policzki i urywany oddech.
— Już niedaleko.
— Ale w twoim pojmowaniu odległości, czy normalnym, ludzkim? — droczyła się, chociaż wcale nie narzekała na ten szalony marsz pod górkę. Nagle zapiszczała, kiedy Gaspard chwycił ją wpół i przerzucił sobie przez ramię.
— Gaspard! Puść mnie w tej chwili. Już nic nie będę mówiła, obiecuję!
— Za późno — odparł wesoło, a dziewczyna poczuła, jak barki trzęsą mu się od śmiechu.
— Wczoraj byłeś wykończony. Jak to możliwe, że teraz jesteś pełen energii? — zapytała zza kurtyny kasztanowych włosów spływających jej wokół twarzy.
Gaspard nic nie odpowiedział, tylko kontynuował wędrówkę, wkraczając w zacienioną drzewami drogę.
— Jak tam widoki? — zagadnął po dłuższej chwili.
— Cudowne. Do góry nogami prezentują się jeszcze bardziej wspaniale — odparła z przekąsem, na co ten natychmiast postawił ją na ziemi.
Rozejrzała się wokoło, widząc z jednej strony drogę, którą przybyli w to miejsce, wijącą się pośród lasu. Obejrzała się za siebie, a widok aż zaparł jej dech w piersiach. Stali na skraju lasu, który kończył się przy zboczu pagórka, a przed nimi w dole rozpościerała się niesamowita panorama wzgórz i dolin, gdzieniegdzie pokrytych skupiskami ciemniejących w oddali zagajników. Spostrzegła pokrytą śniegiem ławkę stojącą nieopodal.
— Czyli to jest to miejsce, które wybrałeś na naszą pierwszą randkę? — zapytała, patrząc na niego z oczami lśniącymi bardziej niż śnieg w promieniach słońca.
— Spójrz, chciałem ci to pokazać — odrzekł, podchodząc do ośnieżonej ławki. Odgarnął dłonią śnieżny puch z drewnianego oparcia, na którym ktoś wyrył napis.
"Wędrowcze, postawiłem tutaj tę ławkę, abyś mógł na niej odpocząć i napawać się tym pięknym obrazem, namalowanym ręką samego Stwórcy"
Amberly spojrzała porozumiewawczo na Gasparda. Przez chwilę stali w milczeniu, sycąc oczy krajobrazem a serca pięknem przeżywanej chwili. Dziewczyna była zbyt wzruszona, by coś powiedzieć. W końcu jednak otarła zabłąkaną łzę z policzka.
— To bardzo miłe ze strony tego człowieka — powiedziała cicho. Wokół słychać było tylko zrywające się co jakiś czas podmuchy wiatru unoszące płatki śniegu w powietrze, tworzące bajeczne, ulotne wiry białego pyłu.
— To samo pomyślałem, kiedy pierwszy raz tu przyszedłem. Zrobił coś dla kogoś tak bezinteresownie, po prostu — odparł Gaspard, i oczyściwszy różdżką deski ze śniegu zaprosił ją gestem ręki, żeby usiadła. — Byłem wtedy bardzo samotny, a ten jego drobny gest przypomniał mi, że jest na świecie takie zwyczajne, proste, codzienne dobro. Że gdzieś jest lub był jakiś człowiek, który spędził kilka dni na stworzenie tej ławki. I włożył w to całe serce! Spójrz tylko na te wyrzeźbione w drewnie ozdoby. Tę ławkę zapewne wykonał jakiś mugol, ale zaczarowałem ją tak, aby czas nie niszczył napisu i wyrytych ozdób. Ta ławka po raz kolejny uświadomiła mi, że tak naprawdę nie ma różnicy między czarodziejami i mugolami. Każda strona ma swoją własną magię — powiedział, obejmując Amberly ramieniem i wpatrując się w dal.
Amberly słuchała jego słów w zamyśleniu. Tylko utwierdziły ją w przeświadczeniu, że kocha tego człowieka i nigdy nie przestanie. Pomyślała, że nie raz będzie wracać do tej chwili, do tych słów wypowiedzianych przez mężczyznę prosto z serca. Tyle jeszcze o nim nie wiedziała...
— Ty masz swój brzozowy zagajnik, ja mam swoją ławkę — powiedział cicho. Amberly obserwowała jego oddech zamieniający się w obłoczki pary. Przesunęła palcami po wyrzeźbionych w drewnie kwiatach i liściach, po czym wtuliła się w silne ramiona Gasparda, który ujął jej podbródek i spojrzał w oczy.
— Amberly, chciałbym ci coś wręczyć — wyszeptał z dziwnym uśmiechem.
Dziewczynie mocno zabiło serce. Uważnie obserwowała dłoń Gasparda, która zanurkowała pod płaszcz i wyjęła...
— Moja różdżka! — powiedziała, nie wiedząc czy poczuła się rozczarowana, zawiedziona czy szczęśliwa. Wzięła jednak przedmiot do ręki, a w palcach natychmiast poczuła znajome ciepło.
— Dziękuję, nie sądziłam, że kiedykolwiek ją jeszcze odzyskam.
— Cóż... Zabini chciał mieć we mnie sojusznika. Chytry lis wiedział, jak wkupić się w moje łaski.
Amberly pokiwała głową, przywołując na twarz słaby uśmiech. Naprawdę cieszyła się z odzyskanej własności... Mimo to, na jej twarzy pojawił się cień zawodu, który nie umknął uwadze czujnym oczom Gasparda.
— Amberly, jesteś pewna, że... — zaczął, nie wiedząc jak ubrać w słowa pytanie, które cisnęło mu się na usta. Westchnął, po czym spróbował jeszcze raz. — Jesteś pewna, że mimo wszystko chcesz ze mną spędzić resztę życia? Nawet jeśli okazałoby się...
Nie dokończył, bo Amberly położyła mu dłoń na ustach.
— Nawet jeśli. To nie ma znaczenia. Będę przy tobie. Chcę tego — wyszeptała.
— W takim razie mam dla ciebie coś jeszcze — rzekł drżącym z emocji głosem. — Chciałbym, żeby teraz wszystko odbyło się jak należy. Nie z przymusu.
Wyjął z kieszeni malutki, czarny, woreczek. Rozwiązał rzemyk i wyjął ze środka pierścień. Był wykonany ze srebra, a w otoczonym grawerowanymi liśćmi wgłębieniu tkwił dziwny przejrzysty kamień. Był nietypowy, ponieważ składał się częściowo z czegoś, co przypominało bursztyn, i czegoś niebieskiego.
— To należało do mojej matki, a wcześniej do jej matki. Ale nie w tym rzecz...
Amberly poczuła, jak Gaspard chwyta jej dłoń i przyciska do ust.
— Czy po tym wszystkim, co razem przeszliśmy, zechciałabyś zostać moją żoną? — zapytał, a Amberly ze wzruszenia nie potrafiła wykrztusić choćby jednego słowa. Gaspard czekał, wpatrując się uważnie w jej oczy. Szukał w nich tej pewności, którą widział poprzedniego dnia.
— Gaspard, przecież wiesz, że tak... — odpowiedziała, ale nie pozwolił jej dokończyć, składając na jej ustach długi, pełen emocji pocałunek. Włożyła na palec pierścionek, który pasował idealnie.
— Podejrzewam, że twoja babcia chciałaby mieć coś do powiedzenia w tej sprawie. O ile się nie mylę, to taki porządek panuje wśród mugoli.
— Nie mylisz się ani trochę. Tak dawno się z nią nie widziałam... Tęsknię za nią.
— Wiem, złożymy jej jutro wizytę. Co ty na to?
— Miałeś rację, wiesz? Ty masz same dobre pomysły — odpowiedziała z radością. Tak bardzo cieszyła się na to spotkanie. — Tylko... Obawiam się, że może być pewien problem. Co ona powie na narzeczonego, który ma siwe włosy?
— Nie siwe, tylko srebrne! — zaperzył się udając urażonego. — Najwyżej się ją skonfunduje — dodał po cichu.
— Gaspard! Jesteś okropny, jak możesz? — oburzyła się.
— Przecież żartuję. Coś się wymyśli. O, już wiem. Powiemy jej, że osiwiałem po tych twoich licznych wybrykach — zaśmiał, się, ale widząc minę Amberly, wciągnął ją na swoje kolana.
— Kochanie, nie martw się tym. Wytłumaczymy jej. Gorzej jeśli się dowie, że jestem wilkołakiem — powiedział, a sens i absurdalność tych słów jakby dopiero do niego dotarł, wzbudzając w nim i rozbawienie, i niepokój.
— Nie wiadomo czy jesteś! — powiedziała Amber, jak już przestała się śmiać.
— Ale może lepiej jej powiedzieć?
— Nie sądzę. To nasza sprawa. Nie musi o tym wiedzieć.
— Pomyślimy — powiedział, wstając razem z Amberly z ławki. — To jak, wracamy do domu?
— A nie możemy się teleportować?
— No chyba żartujesz. Chcesz stracić takie piękne widoki? Z górki będzie łatwiej — powiedział, kręcąc głową nad jej lenistwem.
— To nie lenistwo. Po prostu umieram z głodu. Zjadłeś prawie wszystkie ciastka, a dla mnie zostawiłeś raptem kilka — mruknęła pod nosem nadąsana, a burczenie w brzuchu tylko potwierdziło prawdziwość jej słów.
— W takim razie nie ma czasu do stracenia, ty mój głodomorze. Chodź tutaj — powiedział, przyciągając ją i chwytając za rękę.
Okręcili się razem w miejscu i znikli, a słowa wyryte na ławce zalśniły w promieniach zachodzącego słońca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro