Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

48. Prawda wychodzi na jaw

Skorzystali z kominków ministerstwa, dzięki czemu już po chwili znaleźli się w gabinecie dyrektora Hogwartu.

— Jesteście... Amberly! Cała i zdrowa, dzięki Bogu! — zawołała z widoczną ulgą Minerwa McGonagall, biorąc zaskoczoną dziewczynę w objęcia.

Gaspard przez chwilę przyglądał się tej scenie w milczeniu. Miał ochotę rzucić jakąś sceptyczną uwagą, ale ugryzł się w język.  Zauważył, że przy biurku siedział Potter.

— Jak tam? — przywitał się Szef Aurorów, wstając i podając rękę Shepherdowi, który uścisnął ją z niechęcią, rzucając mężczyźnie podejrzliwe spojrzenie.

— Co ty tu robisz?

— Miałem nadzieję cię tu dorwać. Słuchaj, jest sprawa nie cierpiąca zwłoki.

— Ekhm... — odchrząknęła dyrektor McGonagall. — Odłóżmy na razie politykę na bok, panie Potter. Chciałabym usłyszeć, co się działo z panną Miles. Spodziewałam się, że pan również — zwróciła się do Pottera naglącym tonem.

— Ależ tak. Moje sprawy mogą poczekać — odburknął Potter zmieszany.

— A więc siądźmy i posłuchajmy. Panie Shepherd, niechże nam pan powie, jak udało się panu wydostać Amberly? Rozumiem, że po śmierci Lestrange'ów nikt już nie czyha na jej bezpieczeństwo?

Grindelwald skrzywił się nieznacznie. Jakoś wcześniej Minerwie nie zależało tak bardzo na życiu Amberly. Powstrzymał się jednak przed ostrą odpowiedzią, która cisnęła mu się na usta i streścił pokrótce przebieg wydarzeń ostatnich tygodni.

— Tak więc sądzę, że Amberly jest już bezpieczna — podsumował, celowo nie patrząc ani razu na swoją byłą żonę. — Ewentualnie Zabini mógłby chcieć zemsty za śmierć Parkinson, ale jest tchórzem i podejrzewam, że bez wsparcia Lestrange'a nie wyściubi nosa z kryjówki.

— Zatem Amberly powinna pozostać w ukryciu do czasu, aż schwytamy Zabiniego. Nie może jeszcze niestety wrócić do szkoły. Ty również. Rozumiem, że zechcesz ukryć ją w takim razie u siebie, skoro jest twoją żoną? — zapytała McGonagall, ale odpowiedziało jej tylko pełne napięcia milczenie.

— Przepraszam, powiedziałam coś nie tak?

— My już... Nie jesteśmy już małżeństwem. Przed chwilą wzięliśmy rozwód.

— Ach, rozumiem... Przykro mi.

— Niepotrzebnie... Nie wiem, w jaki sposób to się stało, ale dzięki temu rozwodowi pozbyliśmy się klątwy — odparł Grindelwald.

— Ależ to wspaniała wiadomość! Albusie, może podejrzewasz, jak rozwód mógł przyczynić się do zdjęcia klątwy? — zapytała, kierując swoje słowa do wiszącego za nią portretu byłego dyrektora Hogwartu. Co dziwne, podobizna Albusa Dumbledore'a zalała się szkarłatnym rumieńcem.

— Niestety nie tylko podejrzewam, ale wiem dokładnie, co się stało — odpowiedział po dłuższej chwili, a wszyscy zamarli, wpatrując się w portret.

— To ja byłem autorem tej klątwy. To ja przekląłem Gellerta Grindelwalda — wyznał, a Minerwa uniosła dłoń, zakrywając usta, widocznie zszokowana. Zresztą nie tylko ona zamarła w zdumieniu. Reszta zgromadzonych miała równie zmieszane miny jak ona.

— Kiedy moja siostra Ariana zginęła podczas kłótni z Gellertem, wściekłem się na niego — ciągnął Dumbledore.
— Prawdopodobnie to on posłał zaklęcie, które pozbawiło ją życia. Nie chciałem go zabijać, nie potrafiłem. Ale naznaczyłem go klątwą, którą sam wynalazłem podczas lat studiowania tajemnic magii. Klątwa, która miała nie dawać mu spokoju, potęgować wyrzuty sumienia, sprawiać, żeby z wielkim trudem zaznawał radości w życiu, chociaż to i tak mogła być tylko namiastka szczęścia. Nie sądziłem jednak, że klątwa przejdzie na jego potomków. Na cały ród Grindelwaldów. Dopiero teraz, kiedy usłyszałem o czym mówicie, dotarło do mnie, że klątwa nie zniknęła wraz ze śmiercią Gellerta. Przetrwała w jego potomkach. Tak mi przykro...

— Ale klątwy już nie ma. Octavian powiedział, że straciła moc — weszła mu w słowo Minerwa, wstrząśnięta wyznaniem Dumbledore'a. Stary czarodziej miał więcej nieodkrytych kart w swoim życiorysie, niż sądziła.

— Otóż był jeden jedyny sposób na pozbycie się klątwy. Najwyższy przejaw miłości... Nie ma większej miłości nad tę, kiedy ktoś oddaje swoje życie za innych. Tylko akt poświęcenia swojego życia lub sama gotowość oddania życia za innych mogły zniweczyć klątwę. Czy tak było w waszym przypadku? — zwrócił się do oniemiałego Gasparda.

— Zgadza się. Tak właśnie było — odparł cicho. Nie było sensu zaprzeczać.

— Przypuszczam, że podczas rozwodu wystąpiły problemy? Jedna ze stron nie chciała rozstania, a to w przypadku finalizacji rozwodu stanowiło zagrożenie dla jej życia? — dopytał Dumbledore, a Shepherd kiwnął głową.

Amberly spojrzała na mężczyznę z niedowierzaniem.

— Nie chciałeś rozwodu? Nic nie rozumiem... — powiedziała, a na jej twarzy malowała się przedziwna mieszanka skrajnych uczuć, począwszy od zdumienia i konsternacji, aż po ulgę i radość.

Gaspard nie odpowiedział, ale Amberly nie dała się tak łatwo zbyć milczeniem.

— Dowiem się w końcu prawdy? Powiesz mi, o co tu chodzi? — drążyła, zaplatając ręce na piersiach i piorunując wzrokiem Grindelwalda.

— Później ci wyjaśnię. Wolałbym porozmawiać na ten temat w cztery oczy — odparł, wciąż uciekając wzrokiem. Dotknął bezwiednie wciąż nie zagojonych ran. Nie chciał jeszcze ujawniać publicznie swojej przypadłości.

— Ale jeśli klątwa została usunięta z obu stron, to oznacza że...

— Ze panna Miles w głębi serca również nie chciała rozwodu. Czy mam rację?

Amverly pokiwała głową zmieszana. Gaspard spojrzał na nią zdumiony, ale nie zdążył tego skomentować, bo odezwał się Potter.

— Skoro już wszystko jasne, to może przeszlibyśmy na inny temat? Masz chwilę, Octavianie? — zapytał Szef Aurorów, po czym wyciągnął Gasparda na schody prowadzące do gabinetu. — To zajmie nam tylko chwilkę. Słuchaj, nie wiem czy słyszałeś, że Schacklebolt nie żyje. Paskudna sprawa. Zmarł w szpitalu.

— Słyszałem. Mówiłem ci, że Lestrange miał kogoś w Mungu.

— Wiem, ale rodzina Schacklebolta nie chciała nas słuchać. Zignorowali ostrzeżenia. Chociaż sądzę, że to i tak by się stało. Kingsley był w stanie agonalnym. Ale bezpośrednią przyczyną śmierci było otrucie.

— Śledztwo coś jeszcze wykazało? — zapytał Shepherd, nie mogąc powstrzymać starych aurorskich nawyków.

— Nic konkretnego.

— Trzeba przesłuchać cały personel.

— Dyrektor szpitala się na to nie zgadza.

— To podejrzane. Myślisz, że może być pod działaniem Imperiusa?

— Nie, sprawdziliśmy to. Ale zbaczamy z tematu. Nie o tym chciałem z tobą porozmawiać. Wiesz, w gronie aurorów i kilku osób z różnych departamentów uznaliśmy, że nikt nie nadaje się lepiej od ciebie.

— Nie ma mowy. Chyba sobie żartujesz. Przecież znasz moje podejście.

— Wiem, ale może zrobiłbyś wyjątek? Dajmy na to... Na jeden rok. Mamy teraz ciężki czas. Ministrem nie może być Hermiona! Ma kłopoty rodzinne. Nie sądzę, żeby teraz mogła skupić się na Ministerstwie.

Shepherd westchnął. Nie uśmiechała mu się myśl piastowania urzędu Ministra Magii. Nigdy o tym nie marzył. A wręcz mierziła go myśl o takiej możliwości.

— A ty? Nadajesz się tak samo jak ja. Nawet bardziej.

— Nie mogę. Ginny sobie tego nie wyobraża. Poza tym jest w kolejnej ciąży. Nie mogę jej zostawić w takim czasie.

— Znajdźcie kogoś innego. Ja odpadam — mruknął Grindelwald, po czym poklepał Pottera po ramieniu i wrócił z powrotem do gabinetu McGonagall.

Potter wszedł za nim, wraz z irytacją, która niemal buchała mu z nozdrzy. Pożegnał się oschle i zniknął w zielonych płomieniach.

— Panie Shepherd, musimy jeszcze omówić kwestię ukrycia Amberly. Hogwart nie wchodzi w grę. Ustaliliśmy już lukę, którą dostali się tutaj ostatnio śmierciożercy, ale kto wie, czy nie znajdą nowej drogi.

— Jak się tu przedostawali? — zapytał szczerze zaciekawiony Shepherd.

— Jeden z nich jest animagiem. Prawdopodobnie Zabini. Przemieniony w jakieś małe latające stworzenie przedostawał się bez problemu ponad murami Hogwartu. Kradł Filchowi klucze do bramy.

— Sprytnie. Nie wiedziałem, że ktokolwiek ze śmierciożerców posiadł te umiejętność.

— Również byłam zdziwiona. Ale do rzeczy. Co zrobimy z Amberly? Nie może wrócić do domu, a jej babka przebywa w czarodziejskim domu starców. Stara Forrester kategorycznie odmówiła przyjęcia kogokolwiek jeszcze pod swój dach. Zresztą nie możemy narażać tylu bezbronnych starców. Może ty masz jakiś pomysł?

Grindelwald pomyślał najpierw o Weasleyach, ale gdy przypomniał sobie o Charlie'em, szybko odrzucił od siebie tę myśl. Nie ma mowy. Chociaż Amberly przestała być jego żoną i wiedział, że ich wspólna przyszłość przestała być dla nich osiągalna, to nie wyobrażał sobie zostawiać jej w towarzystwie wyraźnie zainteresowanego nią starszego mężczyzny. Po jego trupie!

— Cóż, ktoś powinien ją wziąć do siebie. Potrzeba, aby ktoś ją ochraniał w razie ewentualnego ataku.

Amberly prychnęła. Wyrażał się i niej jak o psie. Sama nie miała pojęcia, co się z nią stanie. Była dorosła, ale nie posiadała żadnego domu prócz tego, w którym mieszkała razem z babcią. Ale skoro to miejsce nie wchodziło w rachubę... Właściwie to dlaczego nie?

— Mogę mieszkać sama w domu mojej babci — zaczęła, ale zarówno McGonagall, jak i Shepherd jej przerwali.

— To niemożliwe. Ktoś musi cię pilnować — zgasił ją mężczyzna. — Poza tym śmierciożercy wiedzą, gdzie znajduje się ten dom. Być może ukryli w nim już jakieś pułapki. Nie możemy ryzykować — dodał, a dyrektorka skwapliwie przyznała mu rację.

— To co ze mną będzie? — zapytała Amberly zirytowana ich brakiem pomysłów i zdecydowania. Jak są tacy mądrzy, to niech znajdą wyjście z tej sytuacji.

— Przez jakiś czas może mieszkać u mnie — usłyszała, lecz chwilę zajęło jej przetwarzanie tej informacji. Miała wrócić do jego domu? Przecież jej noga miała tam nigdy więcej nie stanąć!

— Może jeszcze będę ci prać skarpetki? Nie, nie zamieszkam z tobą — zaperzyła się.

— Ależ Amberly, to doskonały pomysł. Od razu o tym pomyślałam, ale zważywszy na okoliczności, nie chciałam niczego sugerować. Skoro jednak pan Shepherd sam to zaproponował, to pozostaje ci tylko przystać na tę propozycję z wdzięcznością.

Amberly ponownie prychnęła, a Gaspard nie mógł powstrzymać się od parsknięcie śmiechem. Dawna Amberly wróciła.

— Zabieram cię do siebie. I tak musimy sobie co nieco wyjaśnić. Sama przecież chciałaś prawdy. Więc albo polecisz ze mną grzecznie do mojego domu, albo nici z rozmowy.

Amberly wypuściła powietrze z płuc i przygryzła nerwowo wargę. Świetnie, przynajmniej w końcu dowie się wszystkiego.

— Zapominasz, że my dwoje pod jednym dachem to nie jest dobry pomysł — szepnęła, kiedy podchodzili pod kominek.

— Nie przeczę — odparł krótko Gaspard, podając jej puszkę z proszkiem Fiuu.

***

— Masz ochotę na herbatę? Może wolisz coś zjeść? — zapytał Gaspard, kiedy oboje weszli do kuchni. Żadne z nich nie usiadło. Gaspard opierał się o szafki kuchenne, patrząc na Amberly, która z zaciętą miną zajęła bojowe stanowisko na szerokim parapecie.

— Daruj sobie te uprzejmości — fuknęła, niecierpliwie stukając stopą o podłogę. — Więc co masz mi do powiedzenia?

Gaspard westchnął i przyłożył palce do nasady nosa. Czuł się wyczerpany, ale musiał w końcu wyjawić prawdę. Miał dosyć kłamstw, ucieczki od prawdy, udawania.

— Dobrze. Zacznijmy od tego, że prawie wszystko, co mówiłem po zabraniu cię z tamtej piwnicy, było kłamstwem.

— Domyślam się... A konkretnie? Bo już się całkiem pogubiłam w tym wszystkim, wiesz? Ciągłe kłamstwa, oszustwa, sekrety... Mam tego dosyć! — wrzasnęła, zeskakując z parapetu i podchodząc do Gasparda. Przewyższał ją wzrostem, tak że czubek jej głowy ledwie sięgał mu ramion. Zadarła głowę i patrzyła mu w oczy, w których kryła się chyba każda możliwa emocja. Dyszała ciężko, a wciąż niewypowiedziane słowa były niemal niepotrzebne.

— Amberly... Wszystko ci wytłumaczę, tylko uspokój sie.

— Ja mam się uspokoić? Ja jestem oazą spokoju, Gaspard. Nie, najpierw to ty mnie posłuchaj. Namieszałeś mi w głowie tak, że sama siebie nie poznaję! Grzebałeś mi we wspomnieniach, czyściłeś pamięć, udawałeś kogoś innego... Raz okrutny, innym razem czuły. Po co to wszystko było!? Po co te wszystkie intrygi, zwodzenie... A na koniec, niczym zgniła wisienka na tym torcie oszustwa, największe kłamstwo... Jak mogłeś mnie tak zranić?

— Amberly... Chciałem cię chronić...

— Chronić... No tak, oczywiście robiłeś to wszystko z całkowicie szlachetnych i rycerskich pobudek. Ale wiesz co? Mam gdzieś twoją szlachetność. Mam gdzieś twoje pokrętne plany i metody. Sam mówiłeś, kłamstwo jest kłamstwem. Zło jest złem.

Amberly odetchnęła głęboko wyrzuciwszy z siebie cały ból i gorycz. Poczuła coś na kształt satysfakcji, kiedy zobaczyła przygaszone spojrzenie Gasparda, który wyminął ją i zasiadł na krześle, opierając łokcie na stole i chowając twarz w dłoniach. To okazanie słabości ostudziło nieco jej gniew. Jego kolej. Niech się tłumaczy. I lepiej, żeby miał przekonujące wyjaśnienia. Czekała, wpatrując się w jego postać. Patrzyła na tego potężnego mężczyznę, który całe życie nosił na barkach brzemię okrutnej klątwy. Postanowiła czekać, aż się odezwie.

Gaspard jednak milczał. Aż w końcu cisza w kuchni zaczęła być gęsta, dusząca, nie do zniesienia. 

— Te zdjęcia... Były fałszywką, prawda? — zapytała, chociaż znała już odpowiedź.

— Ta Edgecombe osaczyła mnie pod przykrywką wywiadu do Proroka. Pewnie Rabastan kazał jej się na mnie rzucić. Chwilę później ją odepchnąłem, ale sukinsyn zdążył zrobić zdjęcia.

— Dlaczego? Dlaczego nie zaprzeczyłeś, kiedy cię o nie zapytałam? Tak bardzo chciałeś mnie zranić?

— Zrozum, musiałem sprawić, żebyś przestała darzyć mnie silnym uczuciem. Musiałem  osłabić więź, która nas łączyła. A te zdjęcia to był idealny pretekst, żebyś mnie znienawidziła.

— Ale nadal nie rozumiem, dlaczego? Czy wiedziałeś, że klątwa zniknie na skutek rozwodu?

— Taką miałem nadzieję, chociaż sądziłem, że tylko ciebie uda się spod niej uwolnić.

— Nie powiedziałeś mi prawdy, bo wówczas nadal bym cię kochała i więź nie zostałaby zerwana?

— Tak.

Amberly usiadła naprzeciwko niego, zmuszając go do spojrzenia jej w oczy.

— Byłeś gotów umrzeć, żebym tylko była wolna? — zapytała, a w jej oczach zalśniły łzy. Jak mogła go nie przejrzeć? Jak mogła nie widzieć jego poświęcenia?

I w tej chwili zrozumiała, że kocha tego mężczyznę.

— Gaspard, myślisz, że chciałabym, żebyś stracił życie przeze mnie?

— Nie przez ciebie, tylko dla ciebie... Zresztą moje życie nie jest teraz warte funta kłaków.

— O czym ty mówisz? Przecież pozbyliśmy się klątwy, wszystko możemy naprawić — powiedziała, a jej łzy skapywały na stół. Chwyciła jego dłoń. Tę dłoń, której wspomnienie prześladowało ją w ciemnej, brudnej piwnicy. Teraz wiedziała, że tak naprawdę tęskniła do tego ciepłego dotyku. Niestety Gaspard cofnął rękę.

— Nie możemy być razem — powiedział cicho, spokojnie, pustym głosem. Głosem, w którym nie było nadziei.

— Ale dlaczego? Nie chcesz mnie? — spytała drżącym głosem.

— Nie możemy być razem, bo jestem... Prawdopodobnie jestem wilkołakiem — wyszeptał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro