11. Dwór Lestrange'a
W salonie okazałej posiadłości przenikliwy chłód promieniował ze ścian, a w powietrzu czuć było wilgocią. Źródło światła w pomieszczeniu stanowiły jarzące się zielonkawą poświatą kinkiety w kształcie rozwartych paszczy wężów oraz palący się w bogato zdobionym kominku ogień. Tuż przy nim w obitym perkalem fotelu siedział Rudolf Lestrange, a wokół niego zebrała się duża grupa jego zwolenników.
— Udało mi się zdjąć z tej posiadłości zaklęcia rzucone przez pracowników ministerstwa. Od teraz to moja rodowa siedziba będzie miejscem naszych zebrań. Pozwolę sobie zauważyć, że jest bardziej odpowiednia, niż stara rudera Riddle'ów — rzekł, a jeden kącik ust leciutko mu zadrgał, kiedy strząsał popiół z palonego przez siebie cygara.
Kilku młodszych mężczyzn parsknęło śmiechem. Lestrange żywił urazę do byłego przywódcy z powodu romansu swojej żony z Czarnym Panem i widocznie postanowił się z tym nie kryć.
— Wezwałem was po to, aby podsumować naszą dotychczasową działalność. Cóż, nie mogę niestety powiedzieć, że jestem z was zadowolony. Miałem nadzieję, że zachowacie zdrowy rozsądek. Myliłem się — powiedział, a jego słowa zawisły w powietrzu pośród tytoniowego dymu. — Wdarcie się do Hogwartu w celu rekrutacji nowych zwolenników spośród uczniów i nauczycieli było co prawda brawurowe, ale głupie i skazane na niepowodzenie. Pod samym nosem McGonagall! Macie tupet, nie zaprzeczę... Ale widocznie nie zrozumieliście moich poleceń, które wysłałem wam za pośrednictwem naszej wtyki w Azkabanie. Nie chcemy straszyć ludzi! Nie chcemy ich do siebie zrażać! Przynajmniej do czasu. Kiedy już zdobędziemy poparcie, a potem w konsekwencji władzę, wówczas przyjdzie czas na wprowadzanie porządku w świecie czarodziejów. Ale jeszcze nie teraz... Widzę, że sam muszę wziąć was za pyski, bo bez bata mogliście narobić sporego bałaganu. Ale do rzeczy...
Lestrange zgasił gwałtownie cygaro, pogładził dłonią schludnie przycięty zarost i odnalazł spojrzeniem ubranego w łachmany, zarośniętego mężczyznę.
— Zabicie Flitwicka było ryzykowne, Greyback. Mogło zepsuć nam cały plan. Na szczęście, o ile mi wiadomo, nikt cię nie zauważył. Niestety w Proroku już napisali, że jesteś z nami. Wobec tego będziesz musiał na jakiś czas usunąć się w cień. Zbyt źle kojarzysz się opinii publicznej, żeby mogli cię zaakceptować.
Wilkołak skrzywił się na te słowa, ale nic nie odrzekł nadal gryząc swoje czarne od brudu paznokcie.
— Powtarzam, przyjmujemy strategię powolnego oswajania. Poza tym mamy jeszcze kilka spraw do załatwienia. Po pierwsze, musimy jakoś wydostać z Azkabanu mojego brata. Rabastan, z tego co udało mi się ustalić, przebywa na najwyższym piętrze, więc nie mógł się ze mną ewakuować. Obawiam się, że środki ochrony po mojej ucieczce już zostały wzmożone, dlatego należy dokładnie przemyśleć i zaplanować całą akcję. Na szczęście wśród strażników mamy swojego człowieka, ale o tym później. Druga sprawa, to zwabienie tu Grindelwalda. Najlepiej będzie, jeśli zrobimy to po cichu. Zabini, twierdzisz, że spotkałeś tę jego laleczkę?
— Tak, i od razu wiedziałem, że szlama może nam się przydać.
— Nie kłam. Po prostu ci się spodobała. Ale faktem jest, że wiesz, jak wygląda i znasz najlepiej rozkład pomieszczeń w zamku. Pójdzie z tobą Parkinson.
— Dziękuję Rudolfie, to zaszczyt móc się przysłużyć sprawie — odrzekła ciemnowłosa kobieta głosem ociekającym uwielbieniem. Lestrange zignorował ją.
— Pamiętajcie, żeby nie zrobić dziewczynie krzywdy. Grindelwald musi widzieć, że ma o kogo walczyć, jasne?
— Oczywiście mój drogi. Dopilnuję, abyś...
— No to w drogę — przerwał jej Lestrange i odprawił dwójkę machnięciem ręki.
— Możecie odejść — zwrócił się do reszty. — Wezwę was, jeśli będę miał bardziej szczegółowe wytyczne.
Lestrange rozsiadł się w swoim fotelu wyciągając nogi na podnóżku i przywołując butelkę czarodziejskiego trunku z zaopatrzonej już piwniczki. Szkło zabrzęczało, kiedy mężczyzna stuknął kieliszkiem o butelkę.
— Za zwycięstwo — mruknął sam do siebie.
***
— Niech to szlag — zaklął pod nosem Shepherd, pocierając twarz dłońmi. — Co ja najlepszego zrobiłem... Pieprzona whisky — mruknął, po czym sięgnął po buteleczkę z eliksirem trzeźwiącym.
Wypił do dna i spojrzał na zegar. Było wpół do czwartej w nocy. Zaklęciem doprowadził swój strój do porządku. Spakował rzeczy i ogarnął spojrzeniem gabinet. Był w Hogwarcie dopiero miesiąc, a już musiał go opuszczać. Widocznie na niego też działała klątwa Voldemorta, lecz on w przeciwieństwie do jego poprzedników nie wytrzymał nawet roku. I jeszcze ta cholerna dziewczyna. W całym swoim życiu nie czuł czegoś takiego. Była niewinna, dobra, ufna i szczera. Gdy zajrzał do jej umysłu nie mógł wyjść z podziwu, jak jej serce było czyste, pozbawione złych myśli i uczuć. Emocje, jakich doświadczył przebywając z nią, były dla niego czymś nowym i nieznanym. Dlatego tak żałował tego, co się wydarzyło poprzedniego wieczora. Nie powinien jej nawet tknąć! Przeklęta whisky. Wyszedł z zamku w ciemną noc. Podwinął rękaw i dotknął palcem czarnego piętna na przedramieniu. Nadszedł czas powrócić w dawny mrok.
***
— No no no... Mamy gościa. I to o tak wczesnej... A może lepiej rzec o tak późnej porze. Co cię sprowadza w moje nieskromne progi, Gaspardzie?
Shepherd wzdrygnął się w duchu na dźwięk swojego dawnego imienia. Od lat nikt się tak do niego nie zwracał. To imię przywoływało setki czarnych wspomnień z przeszłości. Odsunął od siebie złe myśli i skupił się na swoim zadaniu.
— Co mnie tutaj sprowadza? Cóż innego, jak tylko zdrowy rozsądek i dobrze pojęty własny interes? — odpowiedział pytaniem na pytanie.
— Chłopcze, nie nadużywaj mojej cierpliwości, bo i tak już nadszarpnąłeś mi nerwy, każąc na siebie czekać tyle czasu. Cóż takiego się stało, że nie mogłeś przybyć od razu na wezwanie? Strach? Niechęć? — zapytał, a jego zielone oczy rozbłysły jadowicie. — Doszły mnie słuchy, że przeszedłeś na stronę kochasiów mugoli i zdrajców czystej krwi. Och błagam, litości, powiedz mi, że to tylko kłamliwe pogłoski, bo nie przeżyję tak druzgocącej porażki wychowawczej — zadrwił przywołując na twarz udawane oburzenie i rozpacz.
— Masz rację, te pogłoski mijają się z prawdą. Co prawda o włos, ale jednak się mijają — odpowiedział Shepherd.
— Och, ależ mi ulżyło...by. Gdybym ci uwierzył. Ale nie ufam ci za grosz, Gaspard. A wiesz dlaczego? Bo sam cię uczyłem tej sztuki. Kłamstwa, manipulacje, podstęp. Naprawdę sądzisz, że uczeń przerósł mistrza? Oj Gaspard, Gaspard... — zaśmiał się, kręcąc głową. — No już. Przekonaj wuja Rudolfa, że mówisz prawdę, a może da ci szansę.
— Pieprz się. Nie będę cię prosił ani przekonywał. Po moim trupie — rzucił Shepherd.
— Tak? To po coś tu w takim razie przypełzł?
— Po należne mi miejsce. Jestem synem Grindelwalda i nikt nie będzie mi rozkazywał, co i kiedy mam robić i gdzie przebywać, jasne? — warknął, patrząc Rudolfowi prosto w oczy.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Na twarz Rudolfa wkradł się uśmiech zadowolenia.
— O, no i proszę, można? Można. Już myślałem, że Potter i stara McGonagall całkiem pozbawili cię jaj — odezwał się w końcu śmierciożerca.
— Nic nie wiesz. Nie było cię prawie dwadzieścia lat, więc stul na razie pysk i słuchaj — odparł Grindelwald, opierając się nonszalancko o parapet.
— Słucham, słucham. Miód na me uszy słyszeć, że moja nauka nie poszła jednak na marne — odrzekł Lestrange. — No to wal, opowiadaj, jak to w końcu było z małym Gaspardem. A może raczej z Octavianem? Mamy czas, dawaj od początku.
— Po przegranej bitwie o Hogwart, kiedy zginął Czarny Pan, jak wiesz miałem niespełna piętnaście lat. Uczyłem się w Durmstrangu, gdzie wszyscy wiedzieli, kim jestem. Po klęsce Czarnego Pana musiałem się ukryć. Nie tylko tutaj prześladowano byłych śmierciożerców. Posiadanie Mrocznego Znaku mogło przysporzyć mi niemałych problemów. Ledwo udało mi się uniknąć Nurmengardu.
— To byłby dopiero chichot historii — przerwał mu Lestrange. — Trafić do więzienia, które wybudował twój przodek i w dodatku sam został w nim zamknięty — zaśmiał się starszy mężczyzna, odpalając kolejne cygaro.
— Przyjąłem więc nową tożsamość i ukryłem się na kilka lat. Ten czas poświęciłem nauce — ciągnął Shepherd, jakby mu w ogóle nie przerwano. — Potem na konferencji animagów poznałem McGonagall. Była pod wrażeniem moich umiejętności. Wiedziała, kim jestem, ale sprzedałem jej bajeczkę o nawróceniu i przejściu na dobrą stronę.
— I co, zaufała ci ot tak? Jakoś nie chce mi się w to wierzyć — prychnął Lestrange.
— Nie powiedziałem, że zaufała mi od razu. Korespondowałem z nią jakiś czas. Owinąłem sobie staruszkę wokół palca. Załatwiła mi nawet staż w Ministerstwie. Może to mój wrodzony urok — zaśmiał się lekko.
— Ach tak... Mówiłeś kiedyś że twoja babka była wilą...
— Tak... No więc łatwo mi było omotać starą McGonagall. Je mi teraz starucha z ręki — zaśmiał się drwiąco. — Zwłaszcza że przez lata zasłużyłem na szacunek w Ministerstwie.
— A właśnie. Wiele ci zawdzięczają. Sam osobiście wyłapałeś kilku śmierciożerców i do tej pory gniją w Azkabanie. Nieładnie...
— Pomyśl, musiałem się uwiarygodnić. To była część strategii legendowania mojej osoby. Jako potomek Grindelwalda i kadet Czarnego Pana musiałem naprawdę się postarać, aby wkupić się w łaski Shacklebolt'a i Pottera. Teraz ufają mi jak samemu Dumbledore'owi.
Lestrange spojrzał Shepherdowi w oczy. Jeśli chciał sprawdzić, czy mężczyzna go okłamał, to nic nie wskórał. Umysł Shepherda był szczelnie obwarowany.
— Nadal nie wiem, czy mogę ci zaufać. Na szczęście jest sposób, by to sprawdzić — powiedział, po czym dotknął ukrytego pod szatą Mrocznego Znaku. — Za chwilę się przekonamy.
Shepherd usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Odwrócił się, a widok, który zobaczył sprawił, że jego serce na moment przestało bić. Ciemnoskóry mężczyzna prowadził związaną i zakneblowaną Amberly.
— Mamy ją, szefie — oznajmił z dumą.
— Znakomicie. Oddajcie mi tylko jej różdżkę i możecie odejść — rzucił w stronę Zabiniego i Parkinson. Wyszli z salonu niepocieszeni tak oschłym podziękowaniem.
Lestrange podszedł do Amberly i zlustrował ją wzrokiem od góry do dołu.
— No, no... Masz gust, Gaspard.
Shepherd zebrał się w sobie i przywołał na twarz minę znudzenia i zobojętnienia.
— Nie wiem, o czym mówisz.
— Oj tam, nie wiesz... — żachnął się. — Przyznaj się wujowi. Podobno uratowałeś tę oto damę szlamę z opresji, i to kilkukrotnie — rzekł pytającym tonem Lestrange.
— Tak, na prośbę McGonagall. Wykonywałem jej polecenia jako opiekun Ravenclawu
— powiedział beznamiętnym tonem. Starał się nie patrzeć na zrozpaczoną i zszokowaną twarz Amberly.
— Czyli twierdzisz, że nic cię z nią nie łączy? I że dziewczyna nic dla ciebie nie znaczy?
— Nic — odpowiedział, patrząc prosto w oczy mężczyźnie. — No... Może miałem ochotę na kilka nocy w jej towarzystwie, ale to wszystko.
Pojedyncza łza spłynęła po policzku Amberly, jednak Lestrange jej nie zauważył, tak samo jak Shepherd, który starał się nawet nie patrzeć w stronę dziewczyny.
— Relashio — powiedział, a więzy opadły uwalniając Amberly. Lestrange podszedł do niej i zadziwiająco delikatnie usunął knebel z jej ust. Odsunęła się od niego gwałtownie.
— Spokojnie, laluniu — zaśmiał się Lestrange. — Nic ci z mojej strony nie grozi. Przynajmniej na razie... Tak sobie pomyślałem — zwrócił się do Shepherda — że skoro już ją tu sprowadziłem, to warto by to wykorzystać, nie uważasz?
— Co masz na myśli? — zapytał Shepherd rozsiadając się wygodnie w fotelu.
— Nudzę się, a ta ślicznotka może stanowić niezłą rozrywkę. Co nie, słonko? — zapytał Amberly z przebiegłym uśmiechem, gładząc ją po rozwichrzonych włosach.
— Będziesz... Jak to się mówi u mugoli... Naszą Pierwszą Damą — zaśmiał się z własnego żartu.
— Przecież to szlama — rzucił niby od niechcenia Shepherd.
— Zgadza się. I właśnie o to chodzi. Świat czarodziejów łatwiej mi zaufa, jeśli moją partnerką będzie szlama.
— Twoją partnerką? A nie sądzisz, że porwanie jej ze szkoły unicestwia ten żałosny plan już na samym początku? Poza tym dzieli was jakieś trzydzieści lat. To śmieszne. Ludzie tego nie kupią.
— Kupią, jeśli dziewczyna powie wszystkim, że z miłości do mnie i idei, które głoszę, postanowiła porzucić edukację — zauważył, po czym przywołał domowego skrzata.
— Skrzacie, zaprowadź tę dziewczynę do północnej sypialni. Przygotuj jej kąpiel i czyste ubranie. Wiesz, które — rzucił krótko, a skrzat ukłonił się nisko i wyciągnął rękę pokazując Amberly, w którą stronę ma iść. Dziewczyna nie ruszyła się jednak z miejsca.
— Nigdy nie zgodzę się być twoją... — zabrakło jej słów by określić, kim miałaby być dla Lestrange'a. — Wypuść mnie stąd! To jakaś pomyłka, nic mnie nie łączy z profesorem Shepherdem!
— Czyżby? To pokaż mi, co tam masz w swojej ślicznej główce — odpowiedział, po czym skierował w jej stronę różdżkę.
— Legillimence...
Amberly skupiła się z całych sił, aby nie dopuścić mężczyzny do swoich najbardziej osobistych myśli i wspomnień. Czuła, jak Lestrange próbuje wedrzeć się do jej umysłu. Odepchnęła go.
— Uuu... Nie sądziłem, że taka sztuka nam się trafi. A może pobierała nauki u samego arcymistrza oklumencji? Jak tam, Gaspardzie? Nadal lepszy od swojego nauczyciela?
— Nic się nie zmieniło — odparł z pogardliwym uśmiechem Shepherd. — Ale niczego więcej, niż obrony przed czarną magią i odrobiny pokory jej nie uczyłem.
— Cóż... Wygląda na to, że rzeczywiście jest dla ciebie nikim. Zatem skoro jest nikim, to chyba nie przeszkodzi ci, jeśli ja sobie wezmę?
— Nie, nigdy! — Amberly zaprotestowała. Ani myślała być kochanką tego śmierciożercy. Przerażał ją i wzbudzał w niej obrzydzenie.
— Zamilcz! — warknął Lestrange, a Amberly natychmiast się uciszyła.
— Znasz moje zdanie. Ale skoro upierasz się przy tym pomyśle to droga wolna, mnie nic do tego — powiedział Shepherd znudzonym tonem, nie patrząc w stronę dziewczyny.
Amberly poczuła, jakby jej serce rozpadało się na tysiące drobnych kawałków. A więc rzeczywiście była dla niego tylko chwilą rozrywki, zapomnienia... Nikim i niczym więcej.
— Hmm... — mruknął Lestrange w zamyśleniu. — Biorę pod uwagę też drugą opcję. Jeśli mamy cię Gaspardzie wystawić jako lidera naszego ugrupowania, to tobie będzie potrzebna partnerka, a nie mnie... Ja mogę korzystać z jej wdzięków, ale na zewnątrz pokażemy ją światu jako twoją partnerkę. Nauczyciel i praktykantka, zakochali się w sobie i postanowili rzucić wszystko dla miłości. Wspaniała historia, sprzeda się w Proroku jak ciepłe bułeczki — klasnął w ręce.
Shepherd uniósł sceptycznie brwi. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw, jednak byłaby to najlepsza opcja z możliwych. Oczywiście oprócz wypuszczenia Amberly, ale to było na razie nieosiągalne. Gdyby zdradził się z uczuciem do dziewczyny, wówczas Lestrange zabiłby ich oboje. Musiał zatem udawać obojętność i mieć nadzieję, że Lestrange odda mu Amberly w celach propagandowych.
— Za dużo kombinujesz, Lestrange. Ale jeśli moja zgoda na udawany związek ze szlamą miałaby pomóc w kwestiach wizerunkowych, to oczywiście nie pozostaje mi nic innego, jak przystać na tę propozycję — rzucił, starając się brzmieć jak najbardziej neutralnie.
— Tak zróbmy. Jak ona w ogóle ma na imię? Bo jakoś nie zapamiętałem. Nie mam pamięci do imion szlam...
— Amberly — odpowiedział automatycznie Shepherd.
— Zatem Amberly, nie masz wyboru. Zostajesz tutaj. Witaj w mojej rodowej posiadłości. Czuj się jak u siebie w domu — powiedział, obejmując przerażoną dziewczynę w talii.
Shepherd miał tylko nadzieję, że Lestrange znudzi się Amberly, zanim zechce ją uczynić swoją kochanką. Zacisnął zęby i nalał sobie ognistej whiskey. Pieprzona whiskey...
— Pójdziesz po dobroci, czy mam cię zmusić? — szepnął Lestrange dziewczynie do ucha.
Amberly milczała zaciskając powieki. Była na granicy omdlenia.
— Trudno, nie mam czasu na użeranie się z małolatami — warknął Rudolf, po czym na powrót związał Amberly zaklęciem i rzucił skrzatowi koniec sznura. Zaczarował go tak, że palił niczym żywy ogień kiedy stawiało się opór.
Amberly nie pozostało nic innego, jak ruszyć posłusznie za skrzatem. Przy drzwiach obejrzała się za siebie. Shepherd nie patrzył w jej stronę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro