Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

58. Antidotum

To był on. Jego twarz, jednocześnie znajoma i obca, nie wyrażająca niczego. Amberly rozpoznała go od razu, jednak miała wrażenie, jakby patrzyła na obcego człowieka. Schudł, jego policzki zapadły się, skóra wyblakła, miał podkrążone oczy. Wszystko to sprawiało, że wyglądał upiornie. Niczym żywy trup.

— Gaspard, to naprawdę ty... Wróciłeś... — wyszeptała, po czym podeszła do niego. Uniosła rękę, by go dotknąć, przytulić, ale odsunął się. Zachowywał się tak, jakby się nigdy nie znali.

— Dlaczego tak długo nie wracałeś?

— Wejdźmy do środka — powiedział, a jego głos był inny niż kiedyś. Zimny, oschły, wyprany z emocji.

Amberly postanowiła nie naciskać. Znów tak jak w Hogwarcie mężczyzna onieśmielał ją, czuła się przy nim nieswojo. Weszli do przedpokoju, gdzie Gaspard po krótkim zawahaniu zdjął swój płaszcz. Koszula, niegdyś opinająca się na jego potężnym, umięśnionym ciele, teraz zwisała luźno.

Nie zamieniwszy ani słowa dotarli do kuchni, gdzie w milczeniu usiedli przy stole. Przy tym stole pili kawę, zajadali się ciasteczkami, śmiali i całowali. A teraz siedzieli w nieprzyjemnej i napiętej atmosferze, tak jakby byli dla siebie obcy, dalecy.

— Co się z tobą działo tyle czasu? Dlaczego się ze mną nie kontaktowałeś? Chyba należą mi się jakieś wyjaśnienia — powiedziała w końcu, zdezorientowana zachowaniem Gasparda. Minę miał zaciętą, a w oczach chłód.

— Nie mogłem wrócić — powiedział w końcu tym samym, zimnym tonem. — Byłem zbyt słaby. Myślałem, że nie przeżyję.

— Powiesz mi, co się wydarzyło? Dowiem się w końcu jakichś konkretów? 

— Nie stałem się wilkołakiem — odparł beznamiętnie. — Patrick twierdzi, że połączenie niebiesko-krwawej pełni i zbyt słaba dawka jadu w ciele poskutkowały brakiem przemiany. Sądzi, że w jakiś sposób w mojej krwi wytworzone zostało antidotum na jad. Według niego ma to związek z tamtą nietypową pełnią.

— Więc to dobra wiadomość... Nie jesteś wilkołakiem — wyszeptała, uśmiechając się, pomimo tego chłodnego powitania.

— Nie jestem. Ale niemal przypłaciłem to życiem. Byłem na granicy... Myślałem, że umrę — mówił bez emocji, nie patrząc jej w oczy.

— Gaspard... — przerwała mu. — Dlaczego taki jesteś? Dlaczego zachowujesz się, jakbyś nic do mnie nie czuł... Jakbyś mnie już nie kochał? — zapytała cicho i niepewnie, a jej serce tłukło się jak oszalałe. Bała się tego, co za chwilę usłyszy.

— Nie kocham? Dlaczego zakładasz, że już cię nie kocham?

— Bo zachowujesz się, jakbyś wcale nie chciał tu wrócić. Jakbyś zrobił to z przymusu.

— Bo nie chciałem — powiedział, rzucając jej krótkie, zbolałe spojrzenie. Jednak po chwili znów z jego oczu wyzierała chłodna obojętność, a może była to niechęć lub nawet wrogość.

— Nie rozumiem. W takim razie dlaczego wreszcie postanowiłeś zaszczycić mnie swoją obecnością? No słucham! Czekałam na ciebie dniami i nocami! A ty w końcu wracasz i mówisz, że wcale nie chciałeś. O co tu chodzi? Mów, bo nie wytrzymam dłużej tej niepewności! Miałam jej dosyć przez ostatnie kilka tygodni!

Gaspard przejechał dłonią po twarzy, zaciskając powieki.

— Nie chciałem, żebyś mnie widziała takiego... Nie byłem w stanie sam podnieść nawet pierdolonej łyżki do ust! Leżałem jak trup, śmieć...

— Przecież żyjesz. Jak to możliwe...

— Oscarius po jakimś czasie sprowadził Patricka. Gdyby nie on, zapewne bym nie przeżył. Tamtej nocy... Ledwo utrzymałem się przy życiu. Straciłem siły. Zostałem pozbawiony magicznej mocy. Byłem słabszy i bardziej bezbronny niż nowonarodzone dziecko... — wychrypiał, a Amberly zaczynała pojmować. Docierało do niej, dlaczego się tak zachowywał. Całe życie radził sobie sam, był niezależny, potężny, niepokonany. I nagle został zdany na łaskę innych.

— Rozumiem. Nie chciałeś, żebym cię takim widziała. Ale już wyzdrowiałeś, pozbierałeś się. Wszystko wróci do normy.

— Nic nie wróci do normy! — krzyknął uderzając pięścią w stół, a Amberly aż podskoczyła ze strachu. Bała się, naprawdę się bała. Nie ufała mu.

— Nie rozumiesz? Już nigdy nie będę taki sam! Ta pełnia wyssała ze mnie siły, osłabiła mnie. Jak mógłbym skazywać cię na życie z taką miernotą? Jestem słaby. Jak mogę cię teraz chronić? Dojście do pełni sił może mi zająć lata. Może nawet nigdy nie będę taki, jak kiedyś. Spójrz!

Wyciągnął różdżkę i machnął nią krótko.

Expecto patronum — wypowiedział, lecz nic się nie wydarzyło. Jedynie strzęp srebrnej mgiełki wyłonił się z końca różdżki, po czym rozwiał w powietrzu chwilę później.

— Nie mogę wyczarować nawet pieprzonego Patronusa. Ledwo zdołałem się teleportować. Zbierałem na to siły przez cały pierdolony tydzień. Jestem do niczego... — wydusił, zaciskając rękę na różdżce.

— Gaspard, myślisz, że dla mnie to jest jakaś różnica? Ważne, że żyjesz, jesteś tu. Mogę z tobą rozmawiać, widzieć cię, dotykać... Nieważne, że jesteś osłabiony. Nie obchodzi mnie to.

— Ale mnie obchodzi! Nie pozwolę, żebyś spędziła życie u boku takiego słabeusza. Byłbym dla ciebie ciężarem, kulą u nogi. Po co ci taki mąż?

— Nieprawda! Gaspard, przestań tak mówić! Nie rozumiesz, że to nic nie zmienia? Nadal cię kocham — wyszeptała, podchodząc do niego i ujmując jego umęczoną twarz w dłonie. Mężczyzna próbował odwrócić głowę. Spuścił wzrok, jakby wstydząc się samego siebie, swojej słabości.

— Nie odtrącaj mnie. Obiecałeś mi, że będziesz moim mężem. A ja tobie, że będę twoją żoną, cokolwiek by się nie wydarzyło. I nie zmieniam decyzji. Nie zamykaj się. Daj nam szansę. Pokonamy to wszystko razem. Nie możesz złamać obietnicy...

Gaspard zamknął oczy. Nie wyrywał się, oddychał spokojnie, jednak drżał na całym ciele.

— Zrobię coś do picia i jedzenia — zarządziła, zadowolona z jego milczącej zgody. Na początek dobre i to. Teraz to ona musi oswajać jego.

Przygotowała herbatę, odgrzała zupę i wszystko podała na stół. Sama też sobie nałożyła. Nie chciała, żeby się krępował, jedząc sam.

— Smakuje ci? Nie jestem za dobra w gotowaniu zup, ale miałam ochotę na coś rozgrzewającego — powiedziała, jakby przed chwilą między nimi nic się nie wydarzyło. Tak jakby brali udział w normalnej, codziennej kolacji w normalnym, zwyczajnym domu.

Gaspard bez słowa pochłonął dwie dokładki.

— Dziękuję. Było przepyszne — powiedział cicho.

— Cieszę się — odparła, jednym machnięciem różdżki oczyszczając naczynia i posyłając je z powrotem do szafki.

Obserwował ją w ponurym milczeniu, popijając herbatę i co jakiś czas zaciskając nerwowo szczękę. Kiedy wypił do końca, odstawił kubek i podniósł się ciężko z miejsca. Zachwiał się na moment, opierając ręką o blat stołu. Amberly drgnęła, chcąc go podtrzymać.

— Nie pomagaj... Zostaw... — warknął, odsuwając kopniakiem krzesło. Poszedł do łazienki. Amberly słyszała szum wody. Nasłuchiwała w napięciu, bojąc się, że zasłabnie. Przez jakiś czas było zupełnie cicho. Może powinna pójść sprawdzić, czy wszystko w porządku? Podeszła do drzwi łazienki, i przyłożyła głowę, wytężając słuch.

— Gaspard?

Nie odzywał się.

— Gaspard? Wchodzę... — powiedziała, po czym pchnęła ciężkie drzwi. Westchnęła z ulgą. Gaspard siedział na podłodze oparty o wannę. Ręce położone miał na kolanach, głowę opuszczoną. Koszula leżała w strzępach na podłodze. Dopiero teraz Amberly mogła zobaczyć, jak bardzo zmizerniał. Jego ciało było wychudłe, klatka i żebra były zapadnięte. Wyglądał strasznie. Jego oddech był urywany, tak jakby powstrzymywał się przed płaczem.

Amberly uklękła przy nim, patrząc na niego z troską.

— Gaspard... Proszę, pozwól mi sobie pomóc... Ty pomagałeś mi. Teraz ja pomogę tobie.

Z jego oczu pociekły łzy, które natychmiast otarł, zaciskając usta. Unikał jej spojrzenia.

— Nie brzydzisz się mną? Wyglądam jak truchło.

— Gaspard, przestań — wyszeptała, siadając obok niego i kładąc mu głowę na ramieniu. Trwali tak przez chwilę w milczeniu. Amberly poczuła, że mężczyzna drży. Rzeczywiście, z podłogi zionął straszliwy chłód.

— Jeśli już skończyłeś, to chodźmy stąd. Okropnie tu zimno.

Poszli do salonu, gdzie w kominku płonął ogień, nadając pomieszczeniu przytulnego blasku i kojącego ciepła.

Gaspard opadł na kanapę, a Amberly zajęła miejsce tuż przy nim, zgarniając koc i okrywając ich oboje.

— Mogę? — rzuciła krótkie, pytające spojrzenia, a widząc że Gaspard skinął głową, wtuliła się w jego szyję. Wdychała jego znajomy zapach. Otulający kardamon. Jak to możliwe, że zawsze nim pachniał? Nie mogła się powstrzymać i złożyła na jego szyi pocałunek, najpierw jeden, potem kolejne.

— Amberly...

— Wiem, jesteś zmęczony, przepraszam. Tak bardzo się stęskniłam.

— Chodź tutaj — wyszeptał, wciągając ją na swoje uda, tak że siedziała na nim bokiem, blisko, twarzą w twarz. Objął ją jednym ramieniem w talii, a drugą ręką z wolna gładził jej nogi.
 
Spojrzeli sobie w oczy, sycąc się przez długi czas swoją bliskością.

— Tak bardzo się bałam, że już nigdy nie wrócisz — powiedziała Amberly, gładząc jego twarz. Zauważyła, że rany po ugryzieniu zabliźniły się i były już prawie niewidoczne.

Gaspard podniósł dłoń i zanurzył w jej włosach, lśniących ognistym blaskiem w świetle płomieni tańczących w kominku.

— Wybacz mi — wyszeptał.

— Wybaczę, pod jednym warunkiem.

— Tak?

— Pocałuj mnie. I nigdy więcej nie waż się mówić, ani nawet myśleć, żeby mnie porzucić.

Pochylił się i bez słowa spełnił jej prośbę. Ich usta wyszły sobie naprzeciw, łącząc się w wytęsknionym spotkaniu. Amberly niecierpliwie przełożyła nogę i usiadła w taki sposób, że ich ciała zetknęły się. Poczuła dłonie mężczyzny wędrujące wzdłuż jej pleców, talii, pośladków. Westchnął przeciągłe i przeniósł pocałunki na jej szyję. Amberly nie mogła zdusić jęku wydobywającego się z jej półotwartych ust, kiedy poczuła dotyk jego gorących warg we wrażliwym miejscu tuż przy uchu.

— Kocham cię. Nigdy nie przestałem — szeptał, całując ją gorączkowo, zachłannie, wdychając jej słodki zapach. Zaczął rozpinać guziki jej bluzki, ale Amberly bezwiednie złapała go za dłoń.

— Nie bój się — szepnął, składając na jej ustach krótki pocałunek. Pozwoliła mu rozpiąć guziki do końca i rozchylić materiał. Już wcześniej widział ją nago. Ale nigdy w tak intymnej sytuacji. Zakryła się automatycznie rękami, chociaż wciąż miała na sobie bieliznę.

— Amberly, jesteś cudowna. Nie wstydź się mnie. Mógłbym na ciebie patrzeć bez końca...

Uśmiech od razu zagościł na jej twarzy i wtuliła się w zagłębienie jego szyi. Przycisnęła lodowate ręce do jego pleców, karku i ramion, chłonąc przyjemne ciepło bijące z jego rozgrzanej skóry. Z bliska wcale nie wydawał jej się dużo mniej potężny niż kiedyś.

— Spójrz na mnie — powiedział, a ona natychmiast posłuchała. — Jesteś cudowna. Nie mógłbym wymarzyć sobie wspanialszej żony — wyszeptał w jej rozchylone usta.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro