37. W sidłach klątwy
Gaspard Grindelwald rzucił porozumiewawcze spojrzenie Harlanowi. Zauważył, że wilkołak nieznacznie kiwnął głową. A więc postanowione. Sięgnął zdecydowanym ruchem po różdżkę i miotnął zaklęciem ogłuszającym w niczego niespodziewającego się
Rudolfa. Harlan i jego towarzysz również przystąpili do ataku. Promienie zaklęć odbiły się jednak od niewidzialnej tarczy powstałej wokół Lestrange'a, która zadrgała lekko w powietrzu wydając głuchy dźwięk. Co jest? W jednej chwili Shepherd, Harlan i Erwin przeszli do defensywy, również wyczarowując wokół siebie tarcze. Stanęli naprzeciwko rozwścieczonego przywódcy śmierciożerców, który celował w nich różdżką, wspierany już przez kilku swoich strażników.
— Ja pierdolę, Rabastan miał rację... Jesteś zdrajcą! — warknął Rudolf, dysząc z wściekłości.
— Naprawdę myślałeś, że zechcę współpracować z taką gnidą, jak ty? — rzucił Shepherd, badając czujnym wzrokiem otoczenie.
— Łudziłem się, że jesteś mądrzejszy. A jesteś pieprzonym, naiwnym idiotą.
Mierzyli się wzrokiem, a nienawiść między nimi była tak silna, że ich różdżki drżały w oczekiwaniu na atak.
— Chciałeś zrobić ze mnie potwora. Myślałeś, że ci to wybaczę? — zapytał cicho Gaspard, jednak jego głos poniósł się w ciszy tak, że wszyscy doskonale słyszeli ich wymianę zdań.
— Chciałem zrobić z ciebie mężczyznę! Godnego potomka swoich przodków! Ale ty wybrałeś szlam! Tfu! — krzyknął pogardliwie Lestrange, po czym splunął Shepherdowi pod nogi.
Octavian odwrócił głowę i w ostatniej chwili uchylił się przed lecącym w jego kierunku zielonym promieniem niosącym śmierć. Szlag! Jeszcze jego tu brakowało!
— Rabastan! On jest zdrajcą! — krzyknął szybko Rudolf w kierunku nadbiegającego brata.
Po jego słowach obie strony przystąpiły do zaciętej walki. Zaklęcia śmigały we wszystkie strony, rozbijając się o szklane gabloty i meble. Gaspard i Harlan umówili się wcześniej, że nie będą używać morderczego zaklęcia, żeby przypadkiem nie uśmiercić siebie nawzajem. Śmierciożercy natomiast nie mieli takich dylematów. Zielone promienie przecinały ze świstem powietrze, a Shepherd kilkukrotnie poczuł swąd śmierci rozbryzgującej się tuż obok niego. W taki sposób nie zdołają ich pokonać! I nagle, jakby w zwolnionym tempie, zobaczył jak zabójczy promień godzi prosto w serce Erwina. Jego ciało uniosło się w powietrze odrzucone siłą zaklęcia, po czym padło bezwładnie na stół. Harlan zawył z wściekłości.
— Avada Kedavra! — ryknął wilkołak, a zamaskowany śmierciożerca nie zdążył się uchylić.
Octavian pociągnął Harlana w swoją stronę i wyczarował wokół nich jaśniejącą tarczę. Na chwile byli bezpieczni, ale nie wytrzymają tak długo.
Wilkołak wściekle rzucał śmiertelne zaklęcia w krążących wokoło śmierciożerców, ale ci również wyczarowywali bariery ochronne.
— Nie macie szans! Poddajcie się! — zawołał Rudolf. — W moim domu nikt nie jest w stanie rzucić na mnie żadnego zaklęcia! Przechytrzyłem cię, Grindelwald! — krzyknął i zaśmiał się triumfalnie.
Shepherd gorączkowo szukał w głowie sposobu na ominięcie bariery ochronnej. Skoro nie da się Rudolfa zaatakować zaklęciem...
— Harlan! Przemiana! Teraz! — szepnął wilkołakowi do ucha, po czym obaj w jednej chwili zamienili się w ogromne wilki.
Harlan w postaci czarnego basiora doskoczył do kilku śmierciożerców, którzy zaskoczeni tą nagłą zmianą stali jak wrośnięci w ziemię. Znikąd pojawiały się również świetliste groty, po kolei pozbawiające śmierciożerców życia. Jeden po drugim padali martwi na ziemię.
Wilk o srebrnym umaszczeniu warknął i skoczył do gardła zaskoczonego Rudolfa. Lestrange próbował odepchnąć atakujące zwierzę, ale nie miał szans w tym starciu. Wilk z nagłym szarpnięciem głowy przegryzł mu szyję, z której buchnęła krew, zalewając wszystko wokoło. Rudolf rozpaczliwie próbował uleczyć ranę zaklęciem, jednak krew zalała mu usta i mógł tylko charczeć jakieś niezrozumiałe słowa. Jego rozbiegany i przerażony wzrok napotkał spojrzenie różnobarwnych oczu wilka, którego pysk ubroczony był jego krwią. Lestrange rozpaczliwe usiłował zatamować wyciekające z niego życie. Siłował się ze śmiercią tylko kilka chwil. Wilk odwrócił się od martwego Rudolfa w stronę Rabastana, który klęczał na środku salonu z rękami uniesionymi w geście poddania.
Shepherd wrócił do swojej normalnej postaci i podszedł do mężczyzny. Jego twarz była brudna od zasychającej krwi. Wyglądał przerażająco.
— Śmieciu, właśnie zarżnąłem twojego starszego brata jak świnię. A ty się śmiejesz?
— Nigdy nie będziesz jej miał — wychrypiał Rabastan, zanosząc się szaleńczo od śmiechu. — Suka nigdy nie będzie twoja!
— O czym ty mówisz? — Shepherd poczuł, jak adrenalina uderza w jego krwiobieg.
Rabastan tylko zachichotał w odpowiedzi.
— Mów! Crucio!
Rabastan zaczął miotać się w konwulsjach na podłodze.
— Coś jej zrobił?! — powtórzył Shepherd, a w jego głosie słychać było wściekłość i strach. Lodowata łapa przerażenia ścisnęła go za serce, niemal odbierając zdolność myślenia. Nie, nie mógł teraz poddać się klątwie. Musiał się dowiedzieć, co z Amberly.
— Odpowiadaj!
Ale Rabastan milczał, wystawiając język i chichocząc w jakimś obłąkańczym szale. Shepherd podszedł do niego. To strata czasu. Niczego się od tego śmiecia nie dowie.
— Avada Kedavra — wydyszał z nienawiścią. Zbyt łatwa, bezbolesna śmierć, ale teraz nie było czasu na pieprzoną zemstę. Musiał prędko odnaleźć Amberly.
— Harlan? W porządku? — zawołał do wilkołaka, który z powrotem w ludzkiej postaci klęczał nad martwym ciałem Erwina. Spod peleryny niewidki wyłonił się inny wilkołak. Kroczył pośród leżących wszędzie ciał śmierciożerców i sprawdzał, czy na pewno nie żyją.
— Musicie się stąd zbierać. Jest ich drugie tyle gdzieś poza posiadłością. Ja muszę coś jeszcze załatwić — powiedział, unikając zrozpaczonego wzroku Harlana. Erwin był mu jak brat. Znali się od szczeniaka.
Grindelwald odebrał pelerynę wilkołakowi, schował się pod nią i ruszył na poszukiwanie swojej żony. Co miał na myśli ten skurwiel Rabastan? Odsunął od siebie niepokojące myśli i wspinał się na górę, gotowy przejść do ataku z ukrycia, ale nikogo nie spotkał. Czyżby reszta strażników pouciekała w popłochu? A jeśli zabrali ze sobą Amberly? Otworzył gwałtownie drzwi do jej sypialni. Całe szczęście! Na poły przerażony, na poły szczęśliwy doskoczył do leżącej w łóżku dziewczyny.
— Amberly? Słyszysz mnie? To ja... — wyszeptał, ściągnąwszy pelerynę.
Odchylił koce, pod którymi leżała jego żona.
— Kochana, zbudź się!
Chwilową ulgę zastąpiło ponowne przerażenie. Była rozpalona i nieprzytomna. Nie reagowała na jego głos i dotyk. Jej oddech był płytki i świszczący, skóra lepka od potu i blada. Shepherd ogarnął jej włosy z czoła. Jej powieki zadrgały lekko i uniosły się.
— Amberly... Już dobrze, już jestem z powrotem — wyszeptał drżącym głosem.
— Kim jesteś? — usłyszał.
— To ja, Gaspard. Amberly, wyzdrowiejesz kochanie, masz gorączkę, zabiorę cię stąd — mówił bez ładu, tuląc dziewczynę w ramionach.
— Nie znam cię — wyszeptała, a jej oczy znów przestały widzieć cokolwiek. Poczuł jak jej ciało wiotczeje w jego ramionach. Życie uchodziło z niej z każdym płytkim oddechem, z każdym drgnieniem zranionego serca.
I po raz pierwszy w życiu Gaspard Grindelwald zapłakał, a jego łzy skapywały ciężko, niknąc pośród bursztynowych splotów lśniących w blasku zachodzącego słońca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro