19. Bursztyn i lód
Za oknem wirowały pierwsze pojedyncze płatki śniegu. Amberly zadrżała i owinęła się szczelniej szlafrokiem. W nocy z powodu klątwy dziewczyna nie zmrużyła oka. Udało jej się zasnąć dopiero bladym świtem, kiedy przypomniała sobie o babci i postanowiła przetrwać, aby móc do niej wrócić. Myśl o jedynej jej bliskiej osobie napawała ją otuchą i dawała nadzieję.
Amberly odczuwała również złość na Shepherda. Miał jej pomóc nauczyć się zwalczać skutki klątwy. Zamiast tego tylko pogorszył jej stan swoim zachowaniem i raniącymi słowami. Dziewczyna nie miała już prawie żadnych złudzeń co do tego człowieka. Przed oczami ciągle widziała jego wściekłość i to, jak bez skrupułów maltretował Rabastana. Co prawda nie żałowała swojego niedoszłego oprawcy, jednak świadomość, że Shepherd jest zdolny do takich czynów, wzbudzała w niej strach. Wcześniej także się bała, ale gdzieś w głębi serca wciąż miała nadzieję, że jej były opiekun ma w sobie choć trochę dobra. Nie wiedziała, skąd brało się to przeczucie. Może wbrew wszystkiemu pamiętała słowa Shepherda, które wypowiedział tej ostatniej nocy w Hogwarcie. Wiedział, że nastąpi sytuacja, w której Amberly będzie mogła pomyśleć o nim źle i przestrzegł ją przed tym. Jednocześnie powiedział, że jemu nie można nigdy ufać. Te słowa także raz po raz rozbrzmiewały jej w głowie.
Amberly była rozdarta między tym, w co chciała wierzyć, a tym, co widziała. A co widziała? Człowieka bezwzględnego, zgorzkniałego, żądnego władzy i potęgi. Niemal całkowite przeciwieństwo profesora Shepherda, którego poznała w Hogwarcie. Tak jakby miała do czynienia z innym człowiekiem. Czy to możliwe, że aż tak dała się zwieść? No i przecież McGonagall zarzekała się, że całkowicie ufa Shepherdowi. Na czym dyrektorka opierała swoją niezachwianą pewność? Czy wiedziała o czymś, co mogłoby rozjaśnić mroki wątpliwości i podejrzeń, w których błądziła Amberly, po omacku szukając wyjścia?
***
— Że niby co zrobiłeś?! Torturowałeś Creeveya? Czyś ty oszalał? Kurwa, Shepherd, nie tak się umawialiśmy! — krzyknął Potter, mierzwiąc ręką wiecznie potargane włosy.
— Nie miałem wyjścia. Jeśli bym odmówił, Lestrange straciłby do mnie zaufanie i pozbyłby się mnie natychmiast. Ten człowiek nie pierdoli się w tańcu, tym bardziej wspieramy przez kilkunastu goryli na każdym piętrze. Zresztą jeszcze nie uwolniliśmy dziewczyny, więc niby co miałem według ciebie zrobić, co? — odparował Shepherd podniesionym tonem.
Potter wściekle rąbnął pięścią w biurko w swoim gabinecie w Departamencie Aurorów. Shepherd stał zwrócony do niego bokiem, z pochyloną głową i założonymi rękami.
— Ile czasu to trwało? Jest jeszcze w ogóle w stanie powiedzieć, jak się nazywa?
— Sądzę, że tak. Starałem się dawkować Cruciatusa tak, żeby...
— Starałeś się dawkować Cruciatusa? Czy ty się w ogóle słyszysz? Chłopie!
— Myślisz, że dla mnie był to wybór między czarną, a brązową faaolką Bertiego Botta? Przecież nie mogłem teraz dać się zdekonspirować! Jest za wcześnie. Do jasnej cholery, a ty co byś zrobił na moim miejscu?
— Nie wiem — westchnął Potter, ukrywając twarz w dłoniach. Siedział tak przez chwilę w ciszy, którą przerwał w końcu Shepherd.
— Nie jestem w stanie go na razie wydostać. Klatka jest zabezpieczona mocnymi zaklęciami. Nawet z tą twoją peleryną by się nie udało. Tak samo z Amberly. Nie mogę jej narażać na bezpośrednie starcie z Lestrange'ami.
— Co więc sugerujesz?
— Trzeba czekać. Kiedy Lestrange dorwie się do władzy, straci czujność. Wtedy zaatakujemy. Może nadarzy się sposobność, żeby ich oboje uwolnić.
— Ale czy Creevey wytrwa do tego czasu?
— Nie sądzę, żeby Lestrange zamierzał go zabić. Przecież musi zdawać sobie sprawę, co by to oznaczało dla jego ewentualnej późniejszej kariery w Ministerstwie. Przypuszczam, że będzie go trzymał jako kartę przetargową na stosowny czas.
— Czyli wszystko poza sprawą Creeveya idzie zgodnie z planem? — zapytał Potter, nieco uspokojony.
— Poza tym, tak — odparł Shepherd. — Udzieliłem też wywiadu tej Edgecombe. Wiesz, że ta lisica chce ci dopiec do żywego, więc myśli, że zmiana u sterów władzy jej w tym pomoże.
— Szykuj się, że to nastąpi już niedługo. Shacklebolt nie jest w stanie dłużej sprawować urzędu. Myślę, że na dniach złoży dymisję. Kiedy ukaże się wywiad?
— Z tego co mówiła, to w jutrzejszym wydaniu.
— Dobrze, w takim razie trzymamy się planu.... — zaczął Potter, lecz urwał, kiedy w gabinecie rozległ się odgłos pukania do drzwi.
— Harry? To ja, Hermiona — dobiegł go kobiecy głos.
Harry wpuścił kobietę do środka. Hermiona Granger zlustrowała Shepherda podejrzliwym spojrzeniem, po czym zwróciła się do Harrego.
— Harry, musimy natychmiast porozmawiać.
— To mów.
— Ale na osobności — powiedziała, patrząc wymownie na Harry'ego. Zacisnęła wargi widocznie zmieszana, jednak nadal trzymała głowę wysoko.
— W sprawie Ministerstwa? — dopytał Harry. — Jeśli tak, to możesz mówić przy Octavianie.
—Wybacz, Harry, ale wolałabym porozmawiać w cztery oczy — upierała się Hermiona, nie patrząc na Shepherda.
— Nie ma problemu, właśnie się zbierałem — oznajmił Shepherd, po czym pożegnał się oschle i wyszedł.
— To o czym chciałaś porozmawiać? — zapytał Potter.
— Słuchaj, Harry, czy my musimy współpracować z tym typem spod ciemniej gwiazdy?
— Daj spokój, znam go, jest po naszej stronie. Naraża swoje życie. Trochę szacunku...
— Szacunku? Harry, to jest potomek Grindelwalda!
— A od kiedy ty oceniasz ludzi ze względu na pochodzenie? — zapytał Harry, zakładając ręce na piersi. Hermiona przysiadła na jego biurku i zagryzła wargę w zamyśleniu.
— No nie wiem, Harry, jakoś nie potrafię mu zaufać. To tak, jakby współpracować z... nie wiem, z wnukiem Sam Wiesz Kogo... To znaczy Voldemorta — poprawiła się szybko, widząc zdegustowaną minę Harry'ego. — Zresztą do czego on nam jest potrzebny?
— Przesadzasz. I mówiłem ci już, Shepherd zbiera informacje. Ma swoje dojścia.
— No jasne że ma dojścia, bo to dwugłowy kret. Tak czy inaczej sądzę, że powinieneś być ostrożny. Jemu tak jakoś źle z oczu patrzy.
— Jesteś po prostu uprzedzona, Hermiono. Ale przyszłaś tu chyba w innej sprawie?
— Tak... Wiesz, rozmawiałam z Kingsleyem. Nie za dobrze z nim. Ledwo był w stanie porozmawiać ze mną przez kilka minut.
— Tak, wiem, że jest z nim już bardzo źle. Ale mam już plan.
— Plan? Ale jaki plan?
— Dowiesz się w swoim czasie. Powiem ci tylko tyle, że mam już gotowego następcę Kingsleya.
— Ale... że co? Jak to? — wyjąkała Hermiona. — Przecież Kingsley właśnie mi powiedział, że udzieli mi protekcji, że to ja mam być jego następczynią!
— Chyba żartujesz — prychnął Harry z niedowierzaniem.
— Ani trochę. I nie zamierzam mu odmówić. Chcę startować, Harry. Myślę, że to odpowiedni czas.
— Nie zrozum mnie źle, nadajesz się do tego idealnie, Hermiono, ale...
— Tylko mi nie mów, że tym twoim gotowym następcą jest wielce szanowny książę Grindelwald!
— Jakbyś zgadła — mruknął Harry, który nie potrafił kłamać przyjaciółce prosto w oczy. I tak by go przejrzała.
— No nie! Nie wycofam swojej kandydatury przez niego! — zawołała oburzona.
— Dobrze, to startuj. Ale nie łudź się, że gazety będą po twojej stronie. Wszystko już jest ustawione. Prorok poprze Grindelwalda.
— Ale dlaczego? Przecież on może nas zdradzić! — krzyknęła Hermiona. Jej początkowe zdziwienie przerodziło się w oburzenie.
— Ile razy mam ci powtarzać, że on jest po naszej stronie?
— A właśnie, że ja mu nie wierzę za grosz. Za bardzo ufasz ludziom. Zobaczysz, że będziesz tego żałował. Jakkolwiek wspaniały ten twój plan nie jest. A ja i tak wystartuję — oznajmiła, zakładając ręce na piersi.
— Świetnie, droga wolna. A co na to Ron?
— Ale co Ron? Co on ma do tego?
— Przecież jest twoim mężem. Jestem ciekaw jego opinii. Mówiłaś mu już o tym pomyśle?
— On... Ron ostatnio dużo gra w szachy...
— A co w tym złego? — przerwał jej Potter.
— Pijąc whisky i wspominając Rosmertę, Lavender, nawet Fleur... — dokończyła Hermiona.
— Daj spokój... Jest aż tak źle? — westchnął Harry.
Hermionie zadrżał podbródek, po czym całkiem się rozkleiła. Zaczęła gorączkowo szukać w kieszeni chusteczki. Harry ja wyręczył, podając jej wyczarowaną paczuszkę.
— Nie możesz traktować pracy jako ucieczki od problemów w rodzinie — powiedział, kiedy otarła nos. — A dzieci?
— Są już duże. Zrozumieją — wydusiła.
— Hermiono, nie sądzę, żeby w tej sytuacji to był dobry pomysł. Powinnaś skupić się na naprawie relacji z Ronem. To jest teraz najważniejsze.
Hermiona pociągnęła nosem, ukrywając twarz w dłoniach. Potter milczał przez chwilę ze zmartwionym wyrazem twarzy, wpatrując się w przyjaciółkę, po czym objął ją ramieniem.
— Chcesz, żebym z nim pogadał?
— Nie wiem, czy do niego cokolwiek dotrze. Nie mam pojęcia, co się z nim dzieje — załkała Hermiona.
— Nie martw się. Ron potrzebuje po prostu kopa w tyłek. Zawsze tak było. Musi się otrząsnąć, wziąć w garść. Zobaczyć, jak wspaniałą ma żonę, dzieci...
Hermiona uśmiechnęła się blado, kiedy Harry poklepał ją po plecach. Oboje nagle poczuli, jakby znów mieli po czternaście lat i siedzieli gdzieś w pustej klasie w Hogwarcie.
***
— Wspaniałe, cudowne, wręcz genialne! — zachichotał Rudolf Lestrange, schowany za rozpostartym Prorokiem Codziennym, którego okładkę zdobiło ogromne zdjęcie Shepherda i krzykliwy, wściekle fioletowy tytuł “POTOMEK GRINDELWALDA PRZYSZŁYM MINISTREM MAGII?„
Shepherd siedział w fotelu popijając kremowe piwo i udając rozbawienie raz po raz wydawanymi przez Rudolfa okrzykami zachwytu. Lestrange co jakiś czas odczytywał głośno co smakowitsze fragmenty z wywiadu, który ukazał się w najnowszym numerze poczytnego czarodziejskiego dziennika.
— No i proszę, jak nasza Marietka się postarała. Młody, przystojny, doświadczony i zasłużony. A jaki szarmancki, no po prostu mąż stanu! No, no, no — zacmokał żartobliwie Rudolf. — Wspaniałe! A jak mówisz o tych swoich ideałach i dążeniach do sprawiedliwości, odnowy, zbudowania silnego państwa czarodziejów! To jest dopiero postulat! Własne państwo czarodziejów! Sam na to wpadłeś?
— Nie, to ta Edgecombe to wymyśliła — zaśmiał się Shepherd. — Prawie połowę z tych zdań sama dopisała.
— A to sprytna bestyjka. Trzeba pomyśleć o wciągnięciu jej w nasze szeregi. Zastanawia mnie tylko jedno. Nie poruszyliście tematu dziewczyny... — powiedział, lustrując Shepherda podejrzliwie.
— Stwierdziłem, że to jeszcze za wcześnie — odparł Octavian. — Poza tym to nieprawda, że w ogóle o niej nie wspomniałem. Dałem do zrozumienia czytelnikom, że mam partnerkę i niedługo przedstawię ja światu. Trzeba dozować informacje po troszeczku. Czytelnicy muszą być spragnieni kolejnych rewelacji — wyjaśnił.
— Ty to masz łeb. Chłopie, gdzieś ty się tego nauczył? — zarechotał Lestrange nalewając whisky do dwóch szklanek. — No, to zdrowie! — zawołał, unosząc szkło do góry. — Za zwycięstwo!
***
Shepherd wziął głęboki wdech, zapukał cicho, po czym nacisnął klamkę. W sypialni Amberly panował półmrok. Mężczyzna skierował wzrok w stronę światła sączącego się z małej lampki stojącej na stoliku przy łóżku. Zauważył oświetloną stojącą postać dziewczyny, tak jakby nagle zerwała się na nogi słysząc dźwięk pukania do drzwi.
— Nie śpisz jeszcze?
— Jak widać — odparła, wzruszając ramionami.
— Wiem, że obiecałem ci nauczyć się radzić sobie z klątwą, ale miałem mnóstwo spraw na głowie — powiedział, bacznie obserwując zachowanie Amberly.
— Trudno, nie szkodzi. Sama sobie poradziłam — odpowiedziała dziwnie spokojnym głosem. Shepherd spojrzał na nią podejrzliwie. Nie złościła się? Nie wyrzucała mu? To dziwne.
— Nie jesteś na mnie zła? — postanowił zapytać.
— Panie profesorze... Ja... Chciałam przeprosić za swoje niewdzięczne zachowanie — wydusiła, podchodząc powoli do mężczyzny. Shepherd zmarszczył brwi. Amberly zbliżyła się do niego na odległość wyciągniętej ręki.
— Pan mnie przecież nigdy nie skrzywdził. Nie zrobił mi pan niczego złego. Przemyślałam to wszystko i stwierdziłam, że tak naprawdę powinnam panu podziękować — wyszeptała drżącym głosem.
Shepherd nie wiedział, co odpowiedzieć. Stał jak zahipnotyzowny, jedyne czego pragnąc, to wziąć Amberly w ramiona i zapewnić ją, że wszystko będzie dobrze. Była taka bezbronna i niewinna, a on chciał dać jej poczucie bezpieczeństwa, ochronić ją przed całym złem tego świata.
— Naprawdę panu dziękuję. Za wszystko — powiedziała, przysuwając się jeszcze bliżej. Jej ręka powędrowała na jego szyję i klatkę piersiową. Shepherd w napięciu wstrzymał oddech. Amberly patrząc prosto w jego pociemniałe z emocji oczy zbliżyła swoją twarz do jego twarzy. Ich usta dzieliły milimetry... Amberly złożyła pocałunek na rozchylonych wargach Shepherda i jednocześnie zanurzyła dłoń pod poły płaszcza, w miejsce, gdzie jak wcześniej zaobserwowała, mężczyzna chował różdżkę. Była tam! Dziewczyna niewiele myśląc pospiesznie chwyciła ją, odepchnęła zaskoczonego mężczyznę i oddaliła się na bezpieczną odległość. Wycelowała różdżkę w swojego byłego opiekuna, a obecnego wroga.
— A teraz będzie pan grzeczny i wyprowadzi mnie stąd na wolność — powiedziała, starając się, aby głosem nie zdradzić, jak bardzo przerażona była.
Shepherd wpatrywał się w nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Tylko jego oczy rozbłysły dziko w ciemności. Jak bursztyn i lód podświetlone promieniami słońca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro