14. Zmiana planów
Amberly spojrzała z przestrachem na przybyłego mężczyznę. Jego kanciastą szczękę ocieniał szarawy zarost, a w ciemnych oczach czaiła się jakaś niewysłowiona groźba. Jeśli do tej pory sądziła, że Rudolf był przerażający, to teraz zmieniła zdanie. Rabastan wzbudzał w niej taki lęk, że pragnęła zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu, aby uciec przed jego obłąkanym, zwierzęcym wzrokiem.
— Wybij to sobie z głowy, Rabastan — odezwał się cicho i spokojnie Shepherd.
— Dziewczyna jest moja — oznajmił, po czym bezceremonialnie wciągnął Amberly na swoje kolano i objął ją w talii ramieniem.
Dziewczyna poczuła na karku miarowy oddech mężczyzny, przez co dreszcz przebiegł jej po plecach. Odetchnęła głęboko, a jej nozdrza podrażnił znajomy zapach kardamonu.
Shepherd przechylił głowę w bok i spojrzał wyzywająco na młodszego z braci Lestrange'ów. Przybycie tego nieobliczalnego człowieka nieco pokrzyżowało mu szyki, więc musiał szybko zmienić strategię.
— No właśnie, braciszku. Nawet palcem jej nie tkniesz, zrozumiałeś? Poza tym ona jest szlamą — wtrącił szybko Rudolf.
Rabastan Lestrange skończył posiłek i otarł usta wierzchem dłoni, na której widniało kilka niewielkich tatuaży. Nic nie odpowiedział na jawną zaczepkę Shepherda, lecz na jego ustach błąkał się drwiący uśmieszek.
— Skoro już się najadłeś, to opowiedz, jak ci się udało zwiać strażnikom? — zapytał go Rudolf. Widocznie chciał odwrócić uwagę brata od dziewczyny. Rabastan powoli odwrócił głowę.
— Nasza wtyka, jak mu tam, ten osiłek Cormac McLaggen, dał mi klucze do celi. Potter się wścieknie, w końcu to on zesłał McLaggena do pracy w Azkabanie — zarechotał.
— Podobno wcześniej mieli jakąś scysję w Biurze Aurorów. Tak więc nasz strażnik trochę mi ułatwił sprawę, resztę załatwiłem sam — powiedział.
— Brawo, moja krew! — zawołał uradowany Rudolf i chwycił Rabastana za kark, przykładając swoje czoło do czoła brata.
— A ten McLaggen nie jest teraz spalony? — zapytał Shepherd.
— Pewnie tak. Z tego co wiem, to planował się ukryć na jakiś czas. Przyłączy się do nas, jak sprawa trochę ucichnie — odpowiedział Rabastan, podejrzliwie lustrując Shepherda wzrokiem. — A co ty się tak interesujesz, co? Zerwałeś się w końcu ze smyczy Pottera, czy nadal jesteś jego kundlem?
— No no, Rabastan, trochę szacunku do naszego przyszłego lidera — wtrącił się Rudolf pojednawczym tonem.
Rabastan parsknął wymuszonym śmiechem. — Lidera powiadasz? A ja sądzę, że on jest raczej śmierdzącą wtyką Shacklebolta, Pottera albo McGonagall.
Shepherd zaśmiał się cicho, patrząc wyzywająco na Rabastan i powoli gładząc Amberly po wewnętrznej stronie uda. Dziewczynie zrobiło się gorąco. Chciała zakończyć tę całą absurdalną scenę, ale z powodu zaklęcia nie mogła przeciwstawić się swojemu byłemu nauczycielowi.
— Możesz mi ufać albo nie — zwrócił się Octavian do Rabastana. — Mam to gdzieś. Ale to ja, w przeciwieństwie do ciebie, przeszedłem inicjację śmierciożerców, i to ja, w przeciwieństwie do ciebie, mam dostęp do wszystkich tajemnic McGonagall i Ministerstwa. A ty jesteś wyrzutkiem i śmieciem społeczeństwa. Więc albo zaczniesz mnie szanować, albo sami będziecie budować swoje ugrupowanie. Nie wróżę wam jednak świetlanej przyszłości beze mnie w polityce...
— Nie no, spokojnie Gaspardzie, on tak tylko szczeka. Jeszcze nie wtajemniczyłem go przecież w cały plan. Obaj powinniście się uspokoić i dla dobra sprawy zawiesić topory wojenne przeszłości. Wiem, że kiedyś rywalizowaliście, ale to było dawno temu. Zostawcie te szczeniackie podgryzanki, dajcież już spokój...
Rabastan uśmiechnął się pogardliwie. Odsunął talerz i powstał od stołu.
— Jeszcze zobaczymy — rzucił na odchodnym i mrugnął do Amberly. Dłoń Shepherda zacisnęła się na talii dziewczyny, co nie umknęło uwadze Rabastana. Kiedy wyszedł, Shepherd zwrócił się do Rudolfa.
— Słuchaj, Rudolf, utemperuj tego swojego braciszka, bo nie ręczę za siebie.
— Spokojnie, ustawię go — mruknął Lestrange. — Zostawcie nas samych — zwrócił się do reszty siedzących przy stole i odczekał, aż wyjdą. — Powiedz mi, co tam słychać u starej McGonagall? Uwierzyła ci, że jesteś po ich stronie?
— Oczywiście, ufa mi jak samemu Dumbledore'owi, mówiłem ci już.
— Świetnie. Dowiedz się, czy knują coś z Potterem. Warto by też dowiedzieć się, czy planują wybory nowego ministra.
— Chyba tak, z tego co mówiła to podobno Shacklebolt nie czuje się najlepiej. Prędzej czy później sam zrezygnuje z posady.
— A wtedy my wkroczymy na arenę dziejów...
— Najpierw trzeba przechwycić kogoś w Proroku. Nikogo tam nie mamy, a głos w przestrzeni medialnej to pierwszy stopień do zaistnienia w polityce.
— Ależ mamy, nie doceniasz mnie, Gaspardzie — obruszył się Lestrange, udając urażonego.
— Tak? A niby kogo?
— Kojarzysz tę dziennikarkę, taką wredną, krościatą rudą małpę?
— Edgecombe?
— Taa, Marietta zdaje się. No więc ta lisica sama do mnie napisała, oferując współpracę. Podobno Potter zalazł jej za skórę jeszcze w Hogwarcie. Potem za namową wybrańca Shacklebolt zwolnił jej matkę. Ma więc w tym osobisty interes.
— I bardzo dobrze. Prywatne porachunki to zawsze najsilniejsze motywy działania. Trzeba udzielić jej wywiadu, trochę posmarować i większość czytelników tego szmatławca będzie nam jadło z ręki — skwitował Shepherd. — A, i jeszcze jedno — dodał.
— Tak? — Rudolf spojrzał na niego z oczekiwaniem.
— Dziewczyna. Jeśli ma być moja, to nikogo innego. Nie mam zamiaru dotykać jej po innych. Jeszcze się zarażę jakąś smoczą wenerą czy innym syfem. Poza tym mam jeszcze inne powody.
Rudolf zagryzł wargi i przyjrzał się uważnie Shepherdowi.
— Mówiłeś, że nic do niej nie czujesz. Zresztą wcześniej nie protestowałeś, kiedy snułem wobec niej swoje plany.
— To prawda, ale po zastanowieniu stwierdziłem, że jednak nie pasuje mi taki układ. Pomyśl, co powiedzą wszyscy jak będę się z nią pojawiał po tym jak ty albo Rabastan... — urwał, i westchnął nalewając sobie whisky. — Poza tym, jeśli to by wyszło na jaw, to nawet kłamliwe artykuły Proroka by mnie nie uratowały — ciągnął. — W kwestiach obyczajowych muszę być bez skazy, dziewczyna także. Czarodzieje są przeczuleni na tym punkcie. Żadnych skandali.
— No tak. Nie chcę, ale muszę ci przyznać rację. Masz pieprzoną rację, Shepherd. I za to cię cenię. Ty myślisz. Planujesz. Przewidujesz. I to mi się podoba. Weź sobie tę szlamę. Nie będę jej tykał.
— Widzę, że się rozumiemy...
— Ale... — przerwał mu Rudolf, unosząc rękę. — Mam jedno ale. Dziewczyna zostaje tutaj. Stąd nie ucieknie. A sam jej nie upilnujesz. Widziałeś, jaka harda. Jeśli wykazała odporność na legilimencję, to i innym zaklęciom równie dobrze może się przeciwstawić. Nie wolno jej ufać. Ostrzegam cię, Gaspard. Wygląd ma aniołka, ale to tylko pozór — mruknął.
— Niech będzie. Tylko trzymaj braciszka z dala od niej — zgodził się niechętnie Shepherd.
— Jasna sprawa. Będzie miała u mnie jak pączuś w maśle. Chyba że zacznie się buntować. Co maleńka? Będziesz posłuszna?
Amberly rzuciła mu buńczuczne spojrzenie, tak że Rudolf pokręcił głową ze śmiechem.
— Zajmij się nią, jak trzeba to przyciśnij — powiedział Shepherd. — Tylko bez krwi. Nie mam zamiaru potem jej łatać pół dnia, draniu.
— Dobra, dobra, już się o to nie martw. Znudziła mi się. Nie lubię takich pyskatych. Przypominają mi Belkę...
— Chcę, żeby była w osobnym skrzydle. Zamknięta — przerwał mu Shepherd.
— Zaczynasz się robić upierdliwy, ale niech ci będzie — zgodził się Rudolf, machnąwszy ręką.
Amberly gotowała się w środku z oburzenia. Handlowali nią niczym jakąś świnią na targu. Usłyszała, że Shepherd kazał jej wstać i pójść do swojej sypialni. I znów opanowała ją dziwna niemoc. Tak jakby jakiś wewnętrzny głos zmusił ją do natychmiastowego wykonania polecenia Shepherda.
— Masz coś przeciwko, jeśli zostanę dziś na noc? — zapytał Rudolfa Shepherd.
— A zostawaj sobie. Tylko grzecznie tam. Mój dom to nie burdel — zaśmiał się z własnego żartu, po czym sięgnął po szklankę ognistej whiskey, dosypując do niej lodu z różdżki.
— Daj spokój. Nie w głowie mi teraz takie rzeczy. Greyback tak mi poharatał ostatnio bok, że ledwo dałem radę częściowo zabliźnić rany. Pieprzony dzikus. Sukinsyn...
— Wiem, trzeba go trzymać krótko na smyczy. Kazałem mu na razie wypierdalać do tego ich wilczego podziemia — powiedział ze złością.
— Masz zamiar rekrutować zwolenników wśród wilkołaków?
— Jeszcze nie wiem. Greyback ma się zorientować, co zamierzają i jakie panują wśród nich nastroje.
— Podobno ten szczyl Ted Lupin ze Świętego Munga organizuje im jakieś kursy powrotu do społeczeństwa...
— Tak jakby te zwierzaki mogły kiedykolwiek żyć normalnie — prychnął Lestrange. — Jak dla mnie oni zawsze będą brudnymi, zapchlonymi sierściuchami.
— To dlaczego nie pozbędziesz się Greybacka? Nie ma z niego żadnego pożytku. A wręcz tylko nam szkodzi.
— Chciałbym. Ale bez różnicy czy go wypieprzę czy zabiję, to reszta jego kumpli zleci się jak hieny nad truchłem i będą chcieli się zemścić. A ja kurwa nie mam czasu na użeranie się z brudasami.
— Masz rację, może za jakiś czas przy dogodnej okazji.
— Taa... No to leć do tej swojej panienki. Kobiety... Mam ich wszystkich dość, od kiedy moja Bella... Milczałem dla dobra idei... Ech — machnął ręką i wychylił resztę alkoholu.
Shepherd ruszył do pokoju Amberly. Wiedział, że rozmowa z dziewczyną może go psychicznie kosztować więcej, niż wszystkie rozmowy z Rudolfem razem wzięte. Lestrange był przebiegłym graczem, więc możliwe że znalazł sposób, aby podsłuchać każde najcichsze słowo wypowiedziane w pokoju dziewczyny. Musiał więc trzymać się planu. Musiał udawać.
***
Amberly krążyła niespokojnie po swojej sypialni. Zaklęcie Shepherda chyba przestało działać, bo dziwne uczucie obezwładnienia umysłu opuściło ją. Czuła się teraz wolna i w końcu mogła zebrać myśli. Jednak zanim zdążyła przemyśleć jakikolwiek plan wydostania się z tego więzienia, drzwi załomotały i do pokoju wparował Shepherd.
— Co pan tu robi? Niech się pan stąd wynosi! — warknęła.
— Cicho bądź, Miles. Zawsze musisz tak wszystko komplikować? Doigrałaś się przy stole i oberwałaś.
— Czyli to moja wina, że ten psychol mnie uderzył? I torturował Cruciatusem? A pan się biernie temu przyglądał...
— Jesteś bezmyślna. Nie rozumiesz, że aby przetrwać czasem trzeba schować dumę do kieszeni?
— Po co pan tu przyszedł? — przerwała mu Amberly.
— Omówić kwestię naszej współpracy — mruknął spokojnie.
— Chyba pan sobie żartuje. Żadnej współpracy nie będzie. Jak pan w ogóle miał czelność mnie dotykać? Jest pan okrutnym, zakłamanym i obrzydliwym łajdakiem!
— Możesz mnie wyzywać od najgorszych, ale to ja mam dla ciebie najkorzystniejszą ofertę. Może wolisz spędzać noce w łóżku któregoś z braci Lestrange'ów, co? Wybieraj, albo zgodzisz się na to, co ci zaraz zaproponuję, albo radź sobie sama.
Amberly z nerwów zakręciło się w głowie. Co za bezczelny typ! Nie miała jednak innego wyjścia. Jej babcia była w niebezpieczeństwie. Poza tym nie uśmiechała jej się wizja spotkania z Rabastanem. Na samą myśl o tym człowieku zrobiło jej się niedobrze.
— W porządku, ale pod warunkiem...
— Ja tu stawiam warunki, Miles — przerwał jej. — Mógłbym cię czarami zmusić do wszystkiego, ale niestety brak wolnej woli byłby zbyt widoczny. Co prawda zaklęcie uległości jest całkiem skuteczne i nie zawaham się go użyć w razie konieczności...
— Jest pan podły! Nie wiem, jak McGonagall mogła panu zaufać! — syknęła z obrzydzeniem.
— Nie twoja sprawa. A skoro już mowa o McGonagall, to masz napisać do niej list z wytłumaczeniem, dlaczego zrezygnowałaś z praktyk i opuściłaś szkołę. Trzeba to wszystko jakoś zacząć uwiarygadniać zanim się ujawnimy.
— Pan sobie żartuje... To absurd!
— Bynajmniej. Druga sprawa, to śluby narzeczeństwa — ciągnął, rozpinając górny guzik swojej koszuli.
— Co takiego?
— Muszę się upewnić, że nikt z ludzi Lestrange'a cię nie tknie. Poza tym i tak za jakiś czas zostaniesz moją żoną. A dzięki temu zyskamy na czasie.
— Chyba w pańskich snach... Nigdy w życiu się na to nie zgodzę! — krzyknęła Amberly.
— Zgodzisz się. Bo nie masz innego wyjścia — warknął Shepherd. — Lestrange'owi też tak cały czas pyskujesz? — zapytał szeptem, przyciskając przerażoną dziewczynę do ściany. — Myślisz, że możesz sobie pozwolić na więcej, bo byłem twoim opiekunem? Wybij sobie to z głowy i zapamiętaj, że Lestrange nie jest nawet w połowie tak zepsuty, jak ja.
Amberly spojrzała w różnobarwne oczy Shepherda. Zionął z nich lodowaty chłód i obojętność. Jak mogła kiedykolwiek coś czuć do tego człowieka? Przypomniała sobie, jak leciutko musnął kciukiem jej skórę, gdy wycierał jej policzek z krwi. Czy to był przypadek?
— Kim tak naprawdę pan jest? — wyszeptała, drżąc na całym ciele.
— Słyszałaś. Nazywam się Gaspard Grindelwald. Nie zapominaj o tym...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro