Rozdział 4
Poranek przywitał mnie bólem głowy. Cholerna szkocka dała o sobie znać. Czułam się jakby co najmniej rozjechał mnie pociąg. Tak się kończy szybkie picie drinków.
Z niechęcią po kilku minutach zwlekłam się mojego wygodnego łóżka i poszłam pod prysznic. Myślałam, że chociaż on da mi ukojenie, ale nic z tego.
Założyłam na siebie białą, koronkową bieliznę, czarną opiętą spódniczkę z zamkiem z przodu, białą satynową koszulę i czarne, klasyczne szpilki. Włosy upięłam w fantazyjny kok, do tego lekki makijaż i byłam gotowa.
Zeszłam do kuchni w momencie, gdy do domu wchodziła Mary. Była wesoła, wręcz bym powiedziała rozanielona. Ćwierkała pod nosem jak ptaszek będący w raju.
Ciekawe z czego tak się cieszyła?
- Witaj moja droga. Prawda, że dzisiaj mamy piękny dzień? – pytała rozpromieniona.
- Cześć kochana. Nie wiem czy taki piękny, gdy kac mi rozsadza głowę – odparłam nalewając sobie wody do picia.
Wypiłam wodę duszkiem, wyciągnęłam z szafy tabletkę na kaca i popiłam ją kolejną szklanką wody.
Pieprzony kac dręczyciel.
- Lepiej mi powiedz co ci tak wesoło? – zapytałam przypatrując się kobiecie.
- Achhh rozmarzyłam się. Myślałam o tym, że dawno już nie byłam na żadnym ślubie i wtedy przypomniał mi się mój, jakby to było zaledwie wczoraj.
- Oho na sentymenty cię wzięło, to niedobrze. Tak wiem, dzieci już duże, czas bym w końcu sobie znalazła faceta. Znam cię Mary aż za dobrze. Zrozumiałam twój przekaz, dziękuję, ale nie – powiedziałam odkładając pustą szklankę do zlewu.
- Oj Ana, do końca życia chcesz być sama? – zapytała z troską.
- Nie jestem sama. Mam ciebie, Michaela i dziewczynki. Faceci to same zmartwienia, a one nie są mi do niczego potrzebne. Poza tym nie zapomniałam co wczoraj z Michaelem zrobiliście. Zostawiliście mnie samą z Petersonem. Dobrze wiem, że to był spisek – powiedziałam grożąc palcem w powietrzu.
- Kochanie rozmowa była wam potrzebna. Powinniście wszystko sobie wyjaśnić, by nie było między wami nieporozumień skoro macie razem pracować. – usprawiedliwiała się moja przyjaciółka.
- W porządku, a teraz zmykam. Do wieczora, pa.
Gdybyśmy jeszcze faktycznie rozmawiali wczoraj.
Na samą myśl oblał mnie rumieniec na twarzy. Ten pocałunek nie powinien w ogóle mieć miejsca.
Chwyciłam marynarkę i torebkę w rękę i ruszyłam do wyjścia. David już na mnie czekał. Kochałam Mary jak matkę, doceniałam jej rady, ale tym razem nie chciałam słuchać tego co miała mi do powiedzenia. Rozmowa ewidentnie wchodziła na temat Andrew, a ja nie miałam ochoty na rozmowy o nim.
Dwa dni temu jego osoba nie istniała, a teraz nic innego tylko Andrew to, Andrew tamto. Jakieś głupie insynuacje i podchody. Jak tak dalej pójdzie to zwariuje.
Siedziałam w aucie przeglądając poranną prasę, gdy zadzwonił Alan.
- Cześć szefie. Widzę, że nie próżnujesz z rana. Coś się stało, że dzwonisz tak wcześnie? – przywitałam się z nim odbierając telefon.
- Witaj moja piękna. Wiem, że dopiero jest po ósmej, ale dzwonie, by się zapytać gdzie masz schowaną rozpiskę odnośnie sobotniej imprezy – powiedział.
- Zaraz? Czy ty jesteś już w firmie? – spytałam zdziwiona.
- Tak Ana. To gdzie ta rozpiska? – spytał ponownie.
- Drogi Alanie, wystarczyło spytać się mojej asystentki. Lu ma harmonogram całej imprezy. Poza tym co ty tak wcześnie robisz w pracy? – zapytałam nie będąc pewną co o tym myśleć
- Nie mogłem spać, więc postanowiłem nie tracić czasu i przyjechałem już wcześniej – odpowiedział zmieszany.
- I kto to tutaj jest pracoholikiem. – odpowiedziałam śmiejąc się.
- No chyba my dwoje. A tak w ogóle jak się czujesz Ana? – wyrzucił z siebie na jednym wdechu.
- A więc o to chodzi. Chcesz wiedzieć, czy nie będę rzucać w ciebie błyskawicami – odparłam głośno się śmiejąc, gdy wyobraziłam sobie jak ucieka, gdy jeden z takich piorunów trafia go tyłek.
- Nie, nie jestem zła, ale żal mam nadal. W dalszym ciągu uważam, że źle postąpiłeś. Peterson zresztą nie jest lepszy – rzekłam do mężczyzny po drugiej stronie telefonu.
- Ana, przepraszam jeszcze raz, ale naprawdę nie wiedziałem jak mam ci to powiedzieć. Nie jestem dobry w takich gatkach. – odparł ciężko wzdychając.
- Dobra, lepiej skończmy ten temat. Co się stało to się nie odstanie. Za dwadzieścia pięć minut będę na miejscu. I lepiej abyś czekał na mnie z kawą – rzekłam żartobliwie i się rozłączyłam.
Miałam żal do Alana, ale też trochę go rozumiałam. Widział jak wiele kosztowało mnie rozstanie z Petersonem. Oprócz Mary i Michaela to właśnie na jego wsparcie mogłam liczyć. Przed przeprowadzką do Bostonu to on spędzał ze mną czas wieczorami, gdy siedziałam zalana łzami. Nie byłam wtedy najlepszą towarzyszką do rozmów, a mimo tego był przy mnie. Nigdy nie spodziewałabym się tego, że to właśnie on będzie moim najlepszym przyjacielem. Ku ironii jak widać nieszczęścia łączą ludzi i pokazują na kogo naprawdę możemy liczyć. Komu na nas zależy. Więc nawet gdybym chciała to nie potrafiłam być długo na niego zła.
Zgodnie z zapowiedzią przed dziewiątą byłam już w firmie.
-Dzień dobry Lu. Zaproszenia na sobotni bal charytatywny są gotowe? Koniecznie trzeba je już dzisiaj wysłać. Nie możemy dłużej zwlekać. – zapytałam asystentkę na powitanie.
-Tak pani Ano, proszę. – odpowiedziała zdenerwowanym głosem.
-Lu coś się stało? -spytałam.
-Nie, tylko pan prezes już od rana jest w firmie.
- Oto chodzi. Alan jest nieszkodliwy, nie musisz się go obawiać. To dobry szef i dobry człowiek.
Dziewczyna uśmiechnęła się na moje słowa i rozluźniła. Nie tracąc więcej czasu udałam się prosto do mojego biura.
- Mam nadzieję, że gorąca kawa na mnie już czeka – powiedziałam lekko się śmiejąc wchodząc do gabinetu.
- Cześć Ana. Właśnie zrobiłem. Czarna bez dodatków jak zawsze ma się rozumieć? – odpowiedziałam podchodząc z dwiema filiżankami do stolika.
Przywitałam się z Alanem i usiedliśmy na fotelach popijając kawę.
Mimo, że wszystko sobie wyjaśniliśmy to wciąż miałam wrażenie, że Roudney jest jakiś nieswój. Wydawał się czymś zamyślony, a to znaczyło, że czegoś mi nie powiedział.
- Opowiadaj szefie, co cię gryzie? – spytałam łagodnym tonem.
- Ana mamy zaproszenia na sobotni bal?
-Tak, a coś się stało? - drążyłam przeczuwając, że coś ukrywa.
- Chciałbym przejrzeć teraz listę gości i dopisać kilka osób. Mamy dodatkowe puste zaproszenia?
-Tak Alan. Zawsze zamawiam kilka sztuk więcej. Powiesz wreszcie o co chodzi?
- Masz na liście osoby z firmy Petersona? – spytał niepewnie.
- Miałam przygotowane dwa zaproszenia, ale zdaje sobie sprawę z tego, że sytuacja się zmieniła. – odparłam upijając kolejny łyk kawy.
- Przepraszam za zamieszanie. Trochę się pokomplikowało -rzekł Alan ciężko wzdychając.
- Zaraz wezmę listę i ogarniemy to – oznajmiłam wstając.
Podeszłam do biurka, wyciągnęłam z górnej szuflady notatnik i z powrotem usiadłam na fotelu.
Przeglądaliśmy listę gości odhaczając kolejne nazwiska, aż doszliśmy do firmy Industries Company.
- Dla firmy Petersona miałam przygotowane jedno zaproszenie jak widzisz. Dla Marka Spencera jest podwójne zaproszenie to wszystko. Musimy to zmienić – rzekłam zerkając na listę.
- Dokładnie. Gdzieś tutaj mam zapisane nazwiska osób, które musimy uwzględnić – odparł przeglądając kalendarz.
Obserwowałam Alana jak nerwowo przewracał kartki. Po chwili w końcu zatrzymał się na jednej ze stron.
-Ok. Mam to. Jedno zaproszenie będzie dla Marka i jego żony Klary. Drugie dla Andrew Petersona i Chantel Colway. – powiedział beznamiętnie Roudney.
- Ok. Zaraz wypisze. Ta Chantel to ktoś od marketingu w ich firmie? – spytałam, by wiedzieć z kim przyjdzie mi rozmawiać. Nie chciałam palnąć żadnej gafy. Jakby to wyglądało, gdyby dyrektor generalna zapraszała na bal osobę, nie mając pojęcia jakie piastuje ona stanowisko w firmie z którą pracuje.
- Nie Ana – powiedział Alan przełykając głośno ślinę.
- Więc kim ona jest? – spytałam niczego nie podejrzewające.
- Więc nic ci Peterson nie powiedział wczoraj? – odrzekł zmieszany.
- Alan zaczynam się denerwować. Czego mi nie powiedział Andrew?
- Widziałem jak wczoraj na siebie reagowaliście. Przyciągacie się jak magnes. Myślałem, że jak wczoraj zostaliście sami to porozmawialiście i wszystko ci wyjaśnił – mówił Roudney z pochmurną miną.
- Alan powiesz w końcu o co chodzi czy dalej będziesz kręcił? – odparłam coraz bardziej nerwowa.
- Chantel to jest Petersona dziewczyna. – wyparował na jednym wydechu patrząc w punkt przed sobą.
- Co? O czym ty mówisz? Jak to dziewczyna? Nie chodzi mi o to Alan, że nie ma om prawa się z nikim spotykać, ale po tym jak się wczoraj do mnie przystawiał....
- Co? Przystawiał się do ciebie? W co on gra. Widziałem jak na ciebie patrzył. Ale do cholery ma kobietę. Nie powinien się tak zachowywać dopóki nie ułoży swoich osobistych spraw – powiedział Alan przeczesując ręką włosy.
- To nie znaczenia. Nic między nami nie ma i nie będzie, a jeśli liczył na seks to jest bardziej głupi niż bym była w stanie przypuszczać – rzekłam czując narastającą we mnie frustracje.
- Mam prośbę. Jak przyjedzie do biura to przekaż mu zaproszenia i nie mów, że wiem o jego dziewczynie. – dodałam kładąc rękę na jego ramieniu.
- Ana co zamierzasz zrobić? – spytał zdziwiony unosząc pytająco brew.
- Skoro Peterson chce grać, to zagram w jego grę. Więc proszę cię o przysługę. Jesteś mi to winien po wczorajszym – wytknęłam palec w jego stronę.
- Dobra poddaje się. Zrobię co zechcesz. Zresztą wiesz, że i tak zrobiłbym to dla ciebie – odpowiedział rozkładając ręce w geście sugerującym, że się podaje.
- Nic mu nie mów, że wiem. I skoro jesteś w firmie to chce do końca tygodnia móc pracować z domu. Ty będziesz tutaj na miejscu. W razie potrzeby zawsze możesz zadzwonić no i widzę cię codziennie na kolacji. Nie chce widzieć się z Andrew do piątkowej imprezy. Tak będzie lepiej.- oznajmiłam patrząc mężczyźnie w oczy.
- Przyznam się, że tego się nie spodziewałem, ale niech będzie. Kolacja mnie przekonała – rzekł wesoło.
-Dziękuję, na ciebie zawsze mogę liczyć – odparłam z wdzięcznością.
Oboje wybuchneliśmy śmiechem. Alan jak zawsze potrafił poprawić mi humor. Był takim światełkiem w tunelu, które potrafiło rozjaśnić najbardziej pochmurny dzień.
Przed opuszczeniem budynku firmy poszłam jeszcze do Lu przekazać niezbędne informacje i załadowana dokumentami udałam się do wyjścia. Kierowca już ba mnie czekał.
David otworzył mi drzwi i pomógł zapakować segregatory i teczki.
- Dziękuję David. Zawieź mnie do domu. Do piątku pracować będę poza firmą, więc nie będziesz mnie woził. Prosiłabym, abyś przez te kilka dni był do dyspozycji naszego pana prezesa Alana. – poinformowałam kierowcę przeglądając maile na tablecie.
- Dobrze proszę pani – odparł David patrząc spoglądając w tylne lusterko.
**************
Do piątku tak jak zapowiedziałam pracowałam z domu. Z Alanem byłam w stałym kontakcie. Poza tym wieczorami zjawiał się u nas na kolacji. Z tego co powiedział mi Roudney to Andrew przyjeżdżał codziennie do firmy i wypytywał się o mnie. Na szczęście Alan wiedział jak wybrnąć z sytuacji. Powiedział mu, że dopadło mnie mocne przeziębienie i leże w łóżku, a on skoro już jest w Bostonie to postanowił wygnać mnie na przymusowy urlop i przejął na ten czas obowiązki.
Miałam z początku pewne obawy, czy Andrew czasami się nie zjawi u mnie w domu, ale widać Alan wybił mu to kategorycznie z głowy, ponieważ nic takiego się nie zdarzyło.
Dzisiaj wielki dzień. Nasz firmowy bal charytatywny. Spakowałam wszystkie dokumenty, które zabrałam ze sobą we wtorek z firmy i udałam się do biura. Musiałam osobiście sprawdzić czy wszystko na dzisiejszy wieczór jest przygotowane jak należy.
- Lu zadbaj o to, by na każdym stole stały świeże kwiaty. Jak przywiozą inne niż frezje i goździki to w ogóle ich nie odbieraj. Mają być te, inne nie wchodzą w grę.
- Dobrze pani Ano. Kwiaty będą dostarczone o piętnastej. – odpowiedziała asystentka zerkając w notatki, gdy sprawdzałyśmy wszystko na sali bankietowej.
- Zespół będzie najpóźniej o osiemnastej trzydzieści, tak? – pytałam dalej chcąc się upewnić, że wszystko idzie zgodnie z planem.
Kolejne trzy godziny spędziłyśmy w sali bankietowej wszystko dokładnie analizując, sprawdzając.
Wynajęta firma eventowa prężnie wszystko ustawiała w pomieszczeniu od dwóch godzin. Okrągłe dwunastoosobowe stoły pokryte były śnieżnobiałymi obrusami, na których niebawem miały stanąć wazony ze świeżymi kwiatami. Przy każdym siedzeniu karteczka z i mieniem i nazwiskiem osoby. Do tego porcelanowa zastawa najbardziej znanej w stanie Massachusetts firmy z wyrobami najwyższej klasy ceramiki Madame Edith. Przy wejściu zostawiła ustawiona tablica z rozmieszczeniem gości, aby nie było zamieszania.
Wielka sala, która za pięć godzin zapełni się ponad dwustoma gośćmi nabierała kolorów i barw. Podest dla muzyków, scena, na której odbędą się licytacje, zaplecze dla firmy cateringowej, wystrój. Wszystko powoli zaczynało zgrywać się w jedną całość.
-Tak myślałem, że tutaj was zastane. – powiedział Alan wchodząc do sali.
- Witaj szefie – odpowiedziałam całując mężczyznę w policzek.
- Pięknie tutaj. Rok temu też było nieźle, ale to co teraz moje oczy widzą to jakiś sen. Ana przeszłaś samą siebie. Ten wystrój, dodatki, wszystko tak idealnie do siebie pasuje. – rozglądał się jak zahipnotyzowany.
- Cieszę się, że ci się podoba, ale to nie tylko moja zasługa. Lu oraz inne osoby, które pomagały w organizacji balu dały z siebie sto procent. Bez nich to przedsięwzięcie nie byłoby możliwe.
- Masz zgrany zespól ludzi to fakt. Ale teraz to już chyba czas na was drogie panie. Za trzy godziny impreza. Fryzjer nie poczeka – oznajmił Alan chichocząc.
- Dobrze już wychodzimy, ale sprawdź jeszcze czy wszystko gra. Firma florystyczna kończy wstawianie kwiatów do wazonów. Dopilnuj, by były we wszystkich były frezje i goździki. Ja będę z powrotem po osiemnastej. A właśnie nie zapomnij podjechać po mnie z kierowcą – trajkotałam jak najęta zmierzając w kierunku wyjścia.
- Będę na czas, a teraz uciekaj stąd. Ty Lu również – rzekł Roudney zamykając za nami drzwi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro