Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 44


Trzynastego listopada udało nam się dostać paszporty. Wujek Sullivan nareszcie zdobył dla nas w pełni akceptowane prawnie dokumenty. Kiedy tylko dostaliśmy je do rąk, wzięliśmy się za kupowanie biletów w kierunku kolejnego przystanku, a dwa dni później nadszedł czas pożegnania z gospodarzem i jego uroczą krewną, która okazała się świetna w grze w karty. Cieszyłem się z czasu, który dane było mi tu spędzić, lecz przy tym niezwykle się napaliłem na kolejne miejsce, które sam wybrałem. Czułem, że znajdę tam odpowiedź na przynajmniej część moich rozterek, choć najlepiej będzie, jeśli na wszystkie. Chciałem już wrócić, wziąć życie w swoje ręce i korzystać z pełnoletności, która zbliżała się wielkimi krokami. Nim się obejrzałem, do mojej osiemnastki został miesiąc. 

- Uważajcie na siebie, proszę, i odezwijcie się po dotarciu na miejsce, jeśli będziecie mieć taką możliwość. - poprosiła Sieglinde, wręczając mi karteczkę z numerem swojego telefonu. 

Kiedy tylko wsiedliśmy do taksówki i zaczęliśmy oddalać się od rezydencji, zostawiając naszych nowych znajomych z gorącymi podziękowaniami za gościnę, schowałem numer do najmniejszej i najlepiej zapinanej kieszeni w mojej torbie. Rząd cyfr spoczął obok tego, który wręczył mi Michael. Obiecałem sobie, że do Sieglinde również się odezwę, kiedy moje życie stanie się nieco spokojniejsze. 

***

Na lotnisku znaleźliśmy się sporo przed czasem. Tym razem odprawa przeszła bardzo spokojnie i szybko, przez co nim się obejrzeliśmy, siedzieliśmy na wyznaczonych wcześniej miejscach. Mnie przypadło to przy oknie, co wykorzystałem, podziwiając budynki tym bardziej oddalające się, im wyżej się wznosiliśmy. Niedługo później widziałem już tylko płynące po niebie chmury, a może to jedynie my płynęliśmy na puszystych, białych obłokach, niczym kolorowe ryby w niespokojnych wodach oceanu. 

- Kiedy jeszcze pracowaliśmy w klubie, odbyłem z księdzem pewną rozmowę. - zacząłem, chcąc z nim trochę pogadać. Potem zapewne się prześpię, ponieważ czekał nas długi, kilkugodzinny lot, lecz póki co nie czułem się senny. 

- O czym? - zapytał, porzucając chwilowo czytanie książki, którą zakupił w jednym z antykwariatów z angielską literaturą. 

- Powiedział mi, że dużo rzeczy można robić po swojemu. No wiesz, że są normy społeczne i inne takie, ale w gruncie rzeczy to, jak będziemy żyć, zależy tylko od nas. 

- Myślę, że miał rację. 

- Serio? 

- Mhm. Jasne, nie wszystko można zrobić po swojemu, ale najczęściej ramy, w które ludzie starają się nas wcisnąć, są niepotrzebne. Społeczeństwo chciałoby, abyśmy niczym pionki w szachach poruszali się jedynie po wyznaczonych polach, lecz w gruncie rzeczy najczęściej nic się nie dzieje, jeśli nieco zboczymy z kursu. Nie tyczy się to wszystkich aspektów życia, ponieważ wiele reguł istniejących w społeczeństwie powstrzymuje nas przed czynieniem zła i krzywdy innym ludziom, jednak jest też wiele rzeczy, które można odrzucić. 

- Ciekawe. - przyznałem, zastanawiając się czy to mądrość, którą zdobywa się z wiekiem. A może jedynie brak przejmowania się opinią innych, który według wielu źródeł również pojawia się z upływem lat? Może po prostu odwaga? - To daje dużą nadzieję. 

Z drugiej strony znam wielu dorosłych i dojrzałych (a czasem wręcz przejrzałych) ludzi, którzy nigdy nie zdobyli odwagi do życia po swojemu. Aż do śmierci przejmowali się nieskazitelnością ich zastawy stołowej, wyglądem ogródka czy karierą, którą miały pójść ich dzieci. Wielu za największą porażkę uznawało syna pracującego na kasie w sklepie, a za przeogromną i nieraz jedyną dumę córkę, która stała się lekarzem. Wielu mimo wieku lękało się odsunąć i spojrzeć na swoje życie z szerszej perspektywy. Czy zmieniliby swoje postępowanie, gdyby z dystansu zauważyli bezsens starań, które w nim podejmują? Czy nawet na łożu śmierci wyzionęli ducha w pełnej nieświadomości?

- Na co? 

- Na to, że nie wszystko w moim życiu jest jeszcze stracone. 

- Nigdy nie było. - zmierzwił mi włosy, po czym przygarnął do siebie, obejmując ramieniem. Następnie podał mi książkę. - Chcesz przejrzeć? Myślę, że tobie mogłaby się spodobać. 

- Nie trzeba. Chyba się prześpię. 

- Rozumiem. - poluzował uścisk, żebym mógł się odsunąć. Ja jednak zamknąłem oczy, wtulając policzek w jego ramię. 

- Nie trzeba. Tak jest dobrze. 

***

Po ośmiu godzinach lotu wylądowaliśmy w Ottawie - stolicy kraju spod znaku czerwonego liścia, syropem klonowym płynący. Niestety, z ruchliwego, żyjącego nawet nocą miasta, dość szybko ewakuowaliśmy się, wsiadając w odpowiedni pociąg, który toczył się w stronę prowincji. Po jakimś czasie wysokie wieżowce zaczęły znikać, pozostawiając jedynie nieprzenikniony mrok, który zapadł już jakiś czas temu. Co za tym idzie jedyna rozrywka, jaką było wpatrywanie się w okno, stała się dość bierna i nudna. Mimo to oddałem się jej w całości, do czasu wysiadki na jednej z zapyziałych stacji. Już na pierwszy rzut oka można było porzucić nadzieję na jakikolwiek sklepik czy chociażby automat. Na przyjezdnych czekała jedynie złamana w pół ławka, naznaczona inicjałami młodocianych, zazwyczaj niezbyt trwałych miłości. Nie zatrzymaliśmy się jednak na stacji, tylko ruszyliśmy w dalszą drogę, smagani lodowatym wiatrem i marnie pocieszani blaskiem pojedynczych latarni, trafiających się co jakieś dziesięć metrów. Brodząc w śniegu, wypatrywaliśmy pensjonatu pośrodku dosłownie niczego. Z czasem latarnie zaczęły się jeszcze bardziej przerzedzać, a chodnik zniknął spod naszych przemoczonych butów, co podpowiadało, że jesteśmy blisko. 

- Nigdy więcej. - wycedziłem pod nosem, odzywając się po raz pierwszy od czasu opuszczenia stacji. Nie miałem siły mówić nic więcej, jako że każda część mojego ciała skostniała z zimna. 

- To był twój pomysł, teraz go odpokutuj. - odparł mój towarzysz, przez co miałem ochotę mu fizycznie trochę dokuczyć, lecz moje dłonie szczególnie odczuły niską temperaturę. Co za tym idzie wcisnąłem je jedynie bardziej do kieszeni, milknąc na resztę drogi. 

Wreszcie ukazał nam się budynek większy niż drewniana chatka, lecz z podobnych materiałów. Już od progu poczułem zapach sosny, przez który kichnąłem. Przypuszczałem jednak, że było to bardziej spowodowane naszą wyprawą. 

- Witamy w moim hotelu! - zawołał mężczyzna siedzący za obdrapanym biurkiem w holu, którego wystrój swoje najlepsze lata miał już za sobą. Pierwsze złe wrażenie łagodził jedynie stojący w kącie kominek, zapewne rzecz, która rozgrzewała każdego wędrowca, który zdołał się tu przedrzeć. - Była rezerwacja?

- Była. - odparł Sebastian, po czym odpowiedział na wszystkie pytania, które mu zadano.

Następnie zostaliśmy skierowani do pokoju, który swoim standardem przypominał ten u Undertakera. Łóżka, szafki nocne i jedna, zagubiona lampka. Ciekawe, czy również będzie wzniecać iskry po podłączeniu do prądu.
Niby widziały gały co brały, jednak niesmak pozostał. Zrobiłem się trochę rozpieszczony po pobycie we Francji, więc nawet jeśli przełknąłem narzekanie, to niezadowolone uwagi niezmienne wybrzmiewały w mojej głowie. Najważniejsze było jednak to, że udało nam się chwilowo uciec przed zimnem. 

- Nienawidzę zimy. - mruknąłem, jedynie po części do mojego towarzysza. Następnie stanąłem przy oknie i rozsunąłem firanki. Za nimi czekał na mnie mrok, w obliczu którego nic nie zdołałem zobaczyć. Na pewno nie widok na góry, którym tak szczycił się właściciel, choć ich masywne kształty majaczyły gdzieś w oddali. 

- Jest fajna. - podszedł i uszczypnął mnie w bok, przez co wzdrygnąłem się zaskoczony.

- Jest do dupy. - prychnąłem, następnie zasuwając zasłony. - Wiesz czy mają tutaj jakiś telefon dla gości?

- Widziałem chyba stacjonarny na początku korytarza, na pierwszym piętrze. 

- Poczekaj na mnie chwilę. - poleciłem, po czym opuściłem pokój, mimo że wciąż byłem zmarznięty. 

Następnie udałem się na poszukiwania telefonu, zaskoczony tym, w jak wielu miejscach znajdują się podobne urządzenia. Klub, dom Wolframa, a teraz hotel. Może ten rodzaj elektroniki jednak nie jest na wymarciu?
W miejscu o którym mówił Sebastian faktycznie znalazłem wiszącą na ścianie słuchawkę. Uniosłem ją i wykręciłem numer do Aloisa, a potem czekałem. W moim uchu rozbrzmiał pierwszy sygnał, drugi, trzeci. Wszystkie jakieś takie trzeszczące i przerywane. Następnie nastąpiło krótkie piknięcie, po którym telefon się wyłączył. Zmarszczyłem brwi i spróbowałem ponownie, jednak z podobnym skutkiem. Finalnie odłożyłem słuchawkę na swoje miejsce i poszedłem zapytać właściciela o powód takiego stanu, który okazał się wyjątkowo rozczarowujący. 

- Nie ma tu zasięgu, młody. 

- Więc dlaczego zamontował pan telefon? 

Wzruszył ramionami, następnie wracając do porządkowania papierów. Wróciłem więc niezadowolony do pokoju, trąc ramiona i burcząc pod nosem jakieś ciche przekleństwa. Alois będzie musiał trochę wytrzymać bez kontaktu ze mną. 
Cholerna dzicz. 

***

Stałem przed lustrem, myjąc zęby. Wpatrywałem się przy tym w moje strudzone dzisiejszym dniem oblicze. Zapomniałem już, jak to jest padać wieczorem na przysłowiowy ryj. Kiedyś był to dla mnie normalny stan, obecnie bardziej koszmar niemożliwy do ciągnięcia dzień w dzień. Czyżbym się rozleniwił?
Kiedy zadałem sobie w myślach to pytanie, żarówka nad lustrem wydała z siebie ciche pstryknięcie, po którym zgasła. Podobny dźwięk rozległ się w salonie, wraz z nim zniknęło światło sączące się dotychczas ze szpary pod drzwiami. Westchnąłem, wypłukałem usta, a następnie opuściłem pomieszczenie. Tak jak sądziłem w salonie również wysiadł prąd, ku zawiedzeniu Sebastiana, który był akurat w trakcie czytania książki. Wydawał się przy tym równie zdziwiony co ja. 

- Pójdę zapytać o jakieś świeczki lub latarkę. - zaoferowałem, nim mógł jakkolwiek zareagować. Wciągnąłem przy tym na siebie bluzę, która miała mnie uchronić przed chłodem panoszącym się po korytarzach. 

Niby za chwilę mieliśmy się kłaść, ale co jeśli będziemy chcieli wstać w nocy do łazienki? Albo jeśli nikt nie naprawi światła aż do kolejnej nocy? Niby w takim wypadku będziemy mogli pójść do właściciela tego przybytku w ciągu dnia, lecz mimo wszystko wolałem załatwić to już teraz. 

- Jesteś pewien? - zapytał, przechylając głowę. Do niedawna nigdy nie zgłosiłbym się do takiego zadania, ale do niedawna nie zrobiłbym też wielu innych rzeczy. W końcu wyjechaliśmy również po to, a może przede wszystkim dlatego, abym się przełamywał. 

- Tak. Za niedługo powinienem wrócić. 

- Nie pomóc ci?

- Nie trzeba. - posłałem mu przelotny uśmiech, który zszedł z moich ust, kiedy tylko opuściłem pokój. 

Odetchnąłem głęboko i zacząłem przemierzać ciemne, zimne korytarze, po których nie szwendała się żadna żywa dusza poza mną. Wyglądało na to, że najprawdopodobniej wywaliło korki, lub awarii uległ cały system, lecz mimo to tylko ja wyszedłem z pokoju. Nikt inny nie szukał latarek ani świeczek, nie wyszedł, aby zapytać co się stało, i kiedy wróci prąd. Może byliśmy jednymi z niewielu gości? A może tylko my tu dziś nocowaliśmy?
Jakby się nad tym głębiej zastanowić, nie słyszałem dźwięku stóp szurających po wytartym linoleum, ani telewizora włączonego zbyt głośno. Nikt nie chrapał, nie kaszlał, ani nie krzyczał z mniej lub bardziej przyjemnych powodów. Od kiedy tu przybyliśmy, przynajmniej na naszym piętrze panowała niezmącona cisza. Zaczynało robić mi się strasznie, kiedy pomyślałem, że jestem w tym korytarzu zupełnie sam. Jeszcze bardziej przeraziła mnie jednak muzyka, która doszła do moich uszu. Ciche, melodyjne dźwięki, najprawdopodobniej gitary. 
Włosy na karku od razu stanęły mi dęba, a oddech przyśpieszył. Stanąłem i począłem wsłuchiwać się w odgłosy, chcąc zlokalizować ich pochodzenie. Być może powinienem zrobić coś zupełnie przeciwnego, jednak wbrew zdrowemu rozsądkowi udałem się w kierunku tajemniczych brzdęknięć, chcąc zaspokoić ciekawość. Może to właściciel czegoś słucha, i dzięki temu go znajdę?
Błądząc, stopniowo zbliżałem się do celu. Z każdą chwilą muzyka stawała się wyraźniejsza. Wreszcie stanąłem przed drzwiami do jadalni, z której dochodził tajemniczy dźwięk oraz kilka głosów. Być może była to kolejna zła decyzja, lecz ja odetchnąłem cicho, po czym pchnąłem drzwi. Wydały skrzyp, który momentalnie zwrócił uwagę mężczyzn siedzących w kółku na środku sali. Przeleciałem po nich wzrokiem, odnotowując stare, znoszone ubrania, bujne brody oraz gitarę w ręce jednego z nich. Najważniejszym elementem były jednak świeczki, które zapalili w środku kręgu. 
Przez chwilę jedynie się sobie wzajemnie przypatrywaliśmy. Potem odchrząknąłem i jeszcze raz nieśmiało po nich popatrzyłem, następnie odzywając się cicho i nieco drżącym głosem:

- Dobry wieczór. Widzieli panowie właściciela ośrodka? Prąd wysiadł, więc chciałem prosić o jakieś świeczki lub latarkę. 

- Marley pewnie zaszył się już w piwnicy. - odparł mężczyzna z gitarą, po czym znów zaczął grać i nucić, lekko się przy tym bujając. Jego grube, brudne palce wydobywały z instrumentu zaskakująco przyjemne dźwięki. 

- W piwnicy? - zapytałem zaskoczony. 

- Tak. Ma w piwnicy swoją małą pracownię. Kiedy już przyjmie wszystkich zarejestrowanych wcześniej gości, schodzi tam i całą noc opracowuje jakieś wynalazki. - wyjaśnił człowiek o wściekle niebieskich oczach, ledwie jednak widocznych zza bujnych włosów i zarostu. - A przerwy w dostawie prądu są w tej okolicy dość częste. 

- Mieszkają panowie w okolicy? 

- Dosłownie tutaj. 

- Ale... - wskazałem pytająco na ziemię pod moimi stopami. - Tutaj?

- Tutaj. Przynajmniej przez większość czasu. -pokazał mi gestem, abym podszedł, więc posłusznie się zbliżyłem. Nie wyglądali na groźnych. - Nie mamy innego domu. Marley jest na tyle dobry, że chętnie przygarnia ludzi w potrzebie, takich jak my. Zawsze można tutaj przenocować i zjeść coś ciepłego. To dosłownie ratuje życie wielu z nas, szczególnie w miejscu tak mroźnym prowincja Kanady. 

- Zupełnie za darmo? - klęknąłem obok niego, tym samym również znajdując się w kręgu światła. 

Dopiero teraz wyraźnie ich wszystkich ujrzałem i faktycznie zobaczyłem, że noszą na sobie ślady koczowniczego życia. Jeden z nich nie miał nawet nogi, możliwe, że z powodu odmrożenia. Wolałem jednak nie wybiegać wyobraźnią aż tak daleko, mogło się stać wiele innych rzeczy. 

- Tak, nic od nas za to nie bierze. To nieco dziwny, ale wspaniały człowiek. 

- Skoro często nie ma prądu, to czy jest może miejsce, z którego można wziąć świeczki lub latarki? 

- W 93' świeczki... - zaczął staruszek siedzący najdalej od światła, o twarzy naznaczonej starością i bólem. 

- Nie wracajmy do wojny. - jego kolega położył dłoń na ramieniu prawdopodobnie weterana, który myślami wciąż krążył wokół światowego konfliktu, jednej z najmłodszych i jednocześnie najokrutniejszych tragedii, jakie zgotowała sobie ludzkość.

- Nie wiemy gdzie zdobyć świeczki poza tymi, które posiadamy my, niestety. - ponownie odezwał się niebieskooki. 

Rozejrzałem się i naliczyłem dziesięciu mężczyzn. Godzina była późna. Obecnie oprócz wcześniejszej muzyki, zastanowił mnie również fakt, dlaczego tu siedzą. Czy nie mają osobnego pokoju? Czy może śpią w stołówce, która zdawała się być stołówką tylko z nazwy? Krzesła zostały włożone jedno na drugie i ustawione w kącie. Stołów nikt od dawna nie przecierał. Okienko w którym niegdyś wydawano gościom posiłki, było zasłonięte dziurawą roletą. Być może po latach pomieszczenie stało się noclegownią dla bezdomnych?

- Dlaczego panowie nie śpią? 

- Ciężko spać w takie śnieżne noce. Jeśli się wsłuchasz, słychać głośny świst wiatru. - wszyscy jak na zawołanie umilkli, aby wspólnie posłuchać wichury na zewnątrz. Faktycznie odgłos był upierdliwy, przypominał czyjś kłujący ucho szept, ale czy naprawdę aż tak przeszkadzał? - Jest szczególnie zły, kiedy pomyślisz, że jutro musisz wyjść i się z nim zmierzyć. 

- Marley nie pozwala wam siedzieć tutaj również w dzień? 

- Pozwala przychodzić kiedy się chce, ale nie mamy ochoty jedynie pasożytować. Każdego dnia więc wychodzimy, szukając drobnych prac, szczęścia, powodów do życia i motywacji do dalszej walki. To też warunek, aby móc tu przebywać. Trzeba mieć chęć, aby się podnieść. 

- W takim wypadku tym lepiej pójść spać. 

- Mamy mało powodów do radości. W naszym życiu rzadko pojawia się przyjemność. Na dobrą sprawę ciężko o coś więcej niż rozmowa z drugim człowiekiem. Więc korzystamy, kiedy tylko możemy się spotkać i pogadać, powymieniać doświadczeniami, pocieszyć się i chwilowo zapomnieć o wszystkim wokół. 

Zmęczony klęczeniem usiadłem, uznając, że spędzę tu chwilę. Wydawali się nie mieć nic przeciwko, mężczyzna po mojej prawej nawet przesunął się, aby zrobić mi miejsce. 

- Jak to jest walczyć o coś, co ma większość ludzi? O coś tak podstawowego jak dom? Nie ma poczucie zwątpienia, że akurat wam się nie udało, a wasze życie już się skończyło? 

- Życie się nie kończy, bez względu na to, co się w nim dzieje. Jasne, wiedzie się w nim lepiej lub gorzej, ale nie ma rzeczy, która całkowicie je zdefiniuje. - odezwał się mężczyzna, który uspokoił wcześniej pochłoniętego rokiem 93' staruszka.  - Chociaż tak, bezdomność jest okropna i mało kto z niej wychodzi. Istnieje minimalne prawdopodobieństwo, że znajdziesz się w małym odsetku, któremu udało się ją pokonać, ale czy pozostaje coś innego? Czy jest jakiś wybór? Zawsze można umrzeć, ale mało kto ma do tego wystarczającą odwagę. Wiec... tak, to droga bez powrotu, którą po prostu trzeba dalej iść. 

Większość mu przytaknęła, a człowiek z gitarą zaśpiewał za to zwrotkę jakiejś rosyjskiej piosenki, jakby był zupełnie poza tą rozmową. 

- Może powinniśmy oddelegować tego dzieciaka do rodziców? - dwójka mężczyzn zaczęła szeptać między sobą po francusku, dość popularnym w Kanadzie języku. Sądzili najwyraźniej, że nie zrozumiem. 

- Jestem dorosły. - odparłem poirytowany tym samym językiem, co zamknęło im usta.

Było to jedynie troszkę niezgodne z prawdą. Bez względu na moje postrzeganie siebie i niechęć do dorastania, faktem jest, że już za miesiąc będę pełnoletni. Jaka to dziwna i pełna najróżniejszych emocji myśl. 

- W 39' nie było świeczek. - tymczasem znów odezwał się staruszek. - Kiedy byłem jeszcze młodym, pięknym chłopakiem, a dziewczyny były naturalnie piękne i jędrne...

- Przeżył wojnę. Zawsze opowiada o niej i kilku latach wstecz. Jak zacięta płyta. Nigdy jednak nie idzie do przodu, do tego, co było po wojnie. -wyjaśnił człowiek po mojej prawej.

- A po co ma wracać do tego, co po niej było? Najwyraźniej nie układało mu się, skoro wylądował na ulicy. - odparł poirytowany człowiek po lewej, ten, który zaprosił mnie do kółka. - Tak właśnie Ameryka dba o swoich weteranów. 

W ten sposób zaczęła się rozmowa o przeszłości. Każdy dzielił się swoimi przeżyciami, tym, co sprawiło, że jest w obecnym miejscu. Jak nietrudno się domyślić, w większości były to naprawdę bolesne i tragiczne historie. Nieraz nieprzyjemny zbieg okoliczności, przypadek, chwila słabości. Nikt nikomu nie przerywał, chociaż domyślałem się, że w swoim gronie już nieraz opowiadali o przeszłości. Pozwolono się wypowiedzieć nawet byłemu żołnierzowi, mimo że zamiast o swojej bezdomności, opowiadał o wspomnianych już kobietach, które ''miały dużo tam, gdzie trzeba''. Snuł historie o rzeczywistości, która w moich oczach malowała się dotychczas jedynie w czarno-białych filmach. Mówił o pierwszym, zdezelowanym aucie, kochających rodzicach i szkole wojskowej. Byłem pewien, że jego towarzysze słyszeli to już kilkanaście raz, jednak pozwolono, aby po raz kolejny powrócił do lepszych czasów. 

Potem rozmawialiśmy o teraźniejszości. Wymienialiśmy się uwagami na temat świata, jego funkcjonowania i porządku. Zderzały się różne rzeczywistości, ta Kanadyjska oraz Brytyjska, kogoś na szczycie hierarchii oraz kogoś, kto według społeczeństwa spadł na sam jej dół. Niektórzy posyłali mi sceptyczne spojrzenia, sugerujące, że jestem zbyt młody, aby brać moje zdanie i doświadczenia na poważnie, lecz nikt jawnie nie zwrócił na to uwagi. Przez chwilę nie byliśmy równi, jednak mentalnie znaleźliśmy się poza podziałami, poza zapyziałą stołówką i poza wichurą, która tak im wcześniej dokuczała. Wróciłem przez to myślami do wujka mojego przyjaciela, nieszczęsnego Alojza, który zamarzł na śmierć. Mogło się to stać w tak śnieżną noc jak dzisiejsza, a on mógł być wcześniej kołysany przez taki wiatr jak ten, który niepokoił śpiące w stołówce osoby. Ciekawe, czy tak jak oni miał chwile podobne do obecnej. Czy od czasu do czasu zapominał o swoim złym losie i cieszył się czymś tak drobnym jak rozmowa, ciepły kąt, rozedrgany płomień świecy, której wosk stworzył na podłodze plamę przypominająca kształtem rozlane serce. Ciekawe, czy człowiek, którego losu tak się wcześniej z Trancym obawiałem, również odnajdywał czasem w swojej tragicznej sytuacji radość. Przez to, że nie miał praktycznie nic, być może szło mu to lepiej niż mi czy Aloisowi? 
Tego się już nie dowiem. Jego ciało dawno temu spoczęło w ziemi, z dala od wystawnych grobów reszty rodziny. W biedniejszej i bardziej zarośniętej części cmentarza, bez ławki, na której można by usiąść i pomyśleć chwilę nad tym, jakim był człowiekiem. Mój przyjaciel przypadkiem dowiedział się kiedyś, gdzie znajduje się pochówek jego wujka, więc poszliśmy z czystej ciekawości obejrzeć miejsce, w którym spoczywał temat naszych żartów o beznadziejnej przyszłości. Okazało się, że nad jego prochami stała jedynie zzieleniała płyta z wyrytym imieniem i nazwiskiem, a także dwiema najważniejszymi datami w życiu - dniem narodzin i śmierci. Porastał ją bluszcz, a w kilku miejscach również polne kwiaty. Pamiętam, że milczałem, choć na usta cisnęło mi się jedno - ''chciałbym żyć tak pięknie, jak pięknie został pochowany twój wujek, Alois. Prosto, dziko, i w zgodzie z otaczającym mnie światem''. 

Wtem rozległ się skrzyp drzwi. Drgnąłem przestraszony, rozmowy ucichły, a mężczyzna z gitarą przestał grać. Niemalże tak jak wtedy, kiedy to ja wszedłem do pomieszczenia. Tym razem był to jednak Sebastian, który na mój widok odetchnął z ulgą. 

- Czy ty nie umiesz iść i zrobić tylko tego, co musisz zrobić? - zapytał, podchodząc do nas. - Co to za satanistyczny krąg? Mówiłem żebyś znalazł Boga w swoim życiu, Ciel. 

Podszedł i trzepnął mnie w tył głowy. Skrzywiłem się i złapałem za to miejsce, tymczasem dwójka rozmawiająca wcześniej po francusku zaczęła się zaśmiewać. 

- Ciel? Moja siostrzenica ma tak imię! - zarechotał ten w najbardziej obdartej kurtce. 

- Cholernie zabawne. - odparłem ponuro, łapiąc za dłoń Sebastiana, którą wystawił, aby pomóc mi wstać. 

- Dobry wieczór. - odezwał się przy tym do mężczyzn. - Przepraszam, jeśli sprawił jakiekolwiek problemy. Zerwał mi się ze smyczy, już go zabieram. 

- Sebastian! 

- Może zostać. Pan też może, jeśli chce. 

- A co panowie robią ciekawego? - przeleciał po nich wzrokiem, w pewnym momencie natrafiając na gitarę. - Mogę? 

Zapytał, zerkając sugestywnie na instrument. Jego właściciel skinął głową. Wpierw jednak mężczyźni jeszcze bardziej się odsunęli, tak abyśmy zmieścili się obaj. Wchłonął nas mały krąg zebrany wokół dogasających świec, jakbyśmy od początku byli jego częścią. 

- Słabo nastrojona. - stwierdził mój kamerdyner, dostając gitarę. 

- Ciężko tu o stroik. 

- Rozumiem. - odparł, po czym zaczął dostrajać ją ze słuchu. 

Mocno mnie to zdziwiło. Nigdy nie mówił, że umie grać. Już gdy o nią poprosił, sądziłem, że chce ją obejrzeć, w najlepszym razie zagrać ''wlazł kotek na płotek''. Jak się jednak po chwili okazało, umiał znacznie więcej. 
Kiedy uznał, że gitara jest już wystarczająco nastrojona, zaczął grać ''Take Me Home, Country Roads'', coś nie do pomylenia z niczym innym i znane raczej większości, jak nie wszystkim w tym pomieszczeniu. Melodia charakteryzowała się spokojną, wesołą nutą, która idealnie pasowała do uśmiechu, który wstąpił na jego usta. 

- Almost heaven... - zaczął nucić, a większość poszła jego śladem. Pokój wypełnił się mieszanką cichych, nieco zachrypniętych głosów. Między nimi przebijał się głos Sebastiana, nie wiem czy dlatego, że siedział obok, czy może dlatego, że to właśnie jego chciałem słyszeć. 

Rzecz jasna nie mógł się równać z profesjonalistami, poza tym robił to cicho i śpiewał coś niezbyt skomplikowanego, lecz mimo to byłem oczarowany. Słuchałem jego głosu podczas długich rozmów, spokojnych tłumaczeń czy dopiekania mi przy każdej okazji. Przemieniony w piosenkę, miał w sobie jeszcze więcej uroku. Zarówno teraz, jak i w przypadku innych piosenek, które zagrał. 

***

Kiedy wracaliśmy do pokoju, świtało. Wichura ustała, została po niej jedynie kilkudziesięciocentymetrowa warstwa śniegu. Po drodze minęliśmy właściciela hotelu, jednak mężczyzna nie zwrócił na nas uwagi, dzierżąc coś, co wyglądało jak mały, mechaniczny ptaszek. Minęliśmy się bez słowa. 

- Mam nadzieję, że prąd już wrócił. - mruknąłem, wsparty o bok Michaelisa. 

- Oby. - odparł, obejmując mnie ramieniem. - Naprawdę nie rób więcej tak, że wychodzisz na kwadrans, a nie ma cię dwie godziny. 

- Postaram się. - zatrzymałem się, czując niepokojąco słabo. Następnie ciężko zakaszlałem, zakrywając usta dłonią. Poczułem przy tym na plecach dłoń Sebastiana. 

- W porządku? -zapytał, pochylając się, aby spojrzeć na moją niemrawą twarz.

- Wszystko dobrze. Pod koniec było już dość zimno, to pewnie dlatego. - wyprostowałem się i otarłem usta, czując ciepło na moich policzkach, czole i szyi. Cały byłem zgrzany, jakbym gorączkował. 

Zrzuciłem to jednak na wymęczony organizm i złapałem Sebastiana za rękę, ciągnąc w stronę naszego pokoju. Prześpię się i wszystko wróci do normy. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro