Rozdział 22
Dzień po moim słabym debiucie Madame Red wezwała mnie do swojego gabinetu. Zaproszenie skierowała tylko do mnie, więc bałem się, że doszły do niej słuchy o tym, jak sobie wczoraj poradziłem, w związku z czym czeka mnie reprymenda. Nie wydawała się rozgniewana gdy uchyliłem drzwi do jej królestwa, jednak nie znałem jej jeszcze, na tyle aby wziąć jej minę za pewnik humoru.
- Dzień dobry. - skinąłem lekko głową, zamykając za sobą drzwi.
- Dzień dobry, Ciel. - uśmiechnęła się do mnie i wskazała gestem krzesło naprzeciw biurka. - Siadaj.
Opadłem na siedzisko, opierając ręce na podłokietnikach. Chciałem mieć to jak najszybciej za sobą, jednak kobieta nie wydawała się śpieszyć. Gdy spocząłem, zrobiła to samo, opierając brodę na dłoniach.
- Napijesz się czegoś?
- Nie, dziękuję. Chciałbym tylko wiedzieć o co chodzi.
- Rozmawiałam z Grellem o twoim pierwszym dniu. Podobno nie poradziłeś sobie zbyt dobrze.
Zaczął się spełniać mój najgorszy koszmar. Tak też sądziłem, że chodzi o żałosne próby sprostania powierzonym mi zadaniom. Nie łudziłem się, że to do niej nie dojdzie, żywiłem jednak nadzieję, że puści to mimo uszu, uznając że zgodnie z jej wczorajszymi słowami jeszcze nabiorę wprawy.
- Niestety, poradziłem sobie słabo. - przyznałem, skubiąc rąbek bandażu wystającego spod rękawa bluzy. Zadrapania trochę swędziały, ostatkami sił powstrzymywałem się przed odwinięciem opatrunku.
- Nie oczekiwałam zbyt dużo jak na pierwszy raz. Cieszę się, że przeszedłeś przez całą zmianę. - posłała mi ciepły, przyjazny uśmiech. - Może potrzebujesz wolnego wieczoru?
Jej propozycja niemało mnie zdziwiła. Spodziewałem się zbesztania, nie wolnego. Przecież za niepoprawne wykonanie swojej pracy należą się kary, nie nagrody. Trochę się bałem, że kobieta okazuje współczucie w związku z moim opactwem. A może to było podchwytliwe pytanie? Może sprawdza, czy jestem nie dość, że nierozgarnięty, to jeszcze leniwy?
- Nie, raczej nie potrzebuję wolnego. Ale dziękuję. - pokręciłem szybko głową.
- Na pewno? Może jeden wolny wieczór wyszedłby ci na dobre?
- Nie trzeba. - stwierdziłem uparcie.
- W porządku. - wzięła miskę z cukierkami i podsunęła mi pod nos. - Chcesz?
Słodyczy nie odmawiałem nigdy, więc z cichą podzięką poczęstowałem się krówką. Odwijając ją z papierka, dostrzegłem logo klubu. Podobne cukierki miały wielkie korporacje. W pamięci zachowałem chwile, kiedy podkradałem takowe z recepcji, gdy wraz z ojcem jeździłem po dużych firmach. Najczęściej rodzic spuszczał mnie z oczu na wystarczający czas, abym zdążył podbiec do lady i zgarnąć kilka łakoci, których rodzice o ironio nie pochwalali.
- Dobre. - stwierdziłem po chwili, tak jakbym zjadł coś innego niż zwykłą krówkę, jedną z wielu produkowanych masowo.
- Wiem, mi też bardzo smakują. - jakby na potwierdzenie swoich słów wzięła jeden z cukierków, który odwinęła następnie z papierowej otoczki. - Jak wam się podoba pokój?
- Jest w porządku. Zastanawia mnie jedynie ta reprodukcja naprzeciw drzwi.
- Lubię sztukę. A że spędzam tu dużo czasu, powiesiłam obrazy gdzie się da. Do waszego pokoju pasował mi akurat ''Wędrowiec''.
Ciekawiło mnie co skłoniło ją do decyzji, że akurat to dzieło znajdzie sobie u nas miejsce. Nie dostrzegłem niczego, co współgrałoby z melancholijnym mężczyzną na szczycie góry. Wszystko, od kolorystyki po osobliwe ozdoby, gryzło się z majestatem tego dzieła.
- Jakie jeszcze obrazy tu wiszą?
- ,,Narodziny Wenus'', ,,Lekcja anatomii doktora Tulpa'', ,,Ostatnia Wieczerza''... - zaczęła wyliczać, zadziwiając mnie zarówno znajomością reprodukcji które zakupiła, jak również ich doborem.
Zacząłem się zastanawiać gdzie wisi ''Lekcja anatomii'', a w szczególności ''Ostatnia wieczerza''. Czy w jednym z ''pokoi zabaw''? Czy ja, korzystając z usług pań lub panów do towarzystwa, chciałbym mieć gdzieś w otoczeniu takie obrazki?
- Bardzo ciekawy gust. - przyznałem, kiwając z uznaniem głową. - Niezwykle dobry.
- Lubisz sztukę?
- Nie jestem ekspertem, ale lubię ją oglądać i mam jakieś pojęcie.
- Możemy kiedyś o niej porozmawiać. Obecnie spotykam na swojej drodze mało ludzi, którzy mają jakąkolwiek wiedzę na ten temat.
- Bardzo chętnie kiedyś z tobą pogadam, Madame.
- No to jesteśmy umówieni, ale to innym razem. Może wtedy, kiedy oswoisz się już trochę z nową pracą. - wzięła kolejną krówkę. Wyglądało na to, że nie zamierza mnie zwolnić. - Powiedz, potrzebujesz czegoś?
Rozmowa wydawała się zbyt uprzejma jak na rozmowę szefa z pracownikiem. Szczególnie z takim pracownikiem, który spieprzył to, co miał do zrobienia. W trakcie wczorajszego wieczoru udało mi się rozlać alkohol, pomieszać zamówienia i zirytować klientów oraz współpracowników jeszcze kilkoma innymi rzeczami. To nie są zachowania, po których pracodawca pyta, czy jego podwładny czegoś nie potrzebuje.
- Nie wydaje mi się. - pokręciłem głową, uznając, że póki co odmowa jest bezpieczną opcją. W mojej głowie wciąż czaiło się podejrzenie, że to podchwytliwe pytania i odmawiając jakiejkolwiek pomocy, mogę zapunktować.
Może byłem jedynie przyzwyczajony do złej polityki prowadzenia biznesu? Od zawsze uczono mnie stawiania podwładnych do pionu. W końcu organ tak duży jak firma potrzebuje mocnej ręki i ludzi chodzących jak w zegarku. Być może tutaj jest inaczej? Może prowadzenie tego typu przybytku wymaga traktowania ludzi jak przyjaciół, aby wszystko należycie prosperowało?
- Na pewno? - w odpowiedzi przytaknąłem. - Jeśli czegokolwiek będzie wam trzeba, zgłoś się do mnie.
Chwilę po tych słowach jej wzrok znów stał się mętny. Wpatrywała się we mnie, przenikając moje ciało.
***
Kiedy w trakcie kolejnej zmiany wyszedłem na dwór, nie było to spowodowane zamieszaniem, które zrobiłem. Nie radziłem sobie wyśmienicie, jednak pierwszy szok minął i byłem w stanie wykonać powierzone mi zadania na poziomie, który określiłbym mianem ''poprawny''. Teraz potrzebowałem jedynie chwili odpoczynku po kilku godzinach nieustannego bycia na nogach i pełnej koncentracji.
Pogoda tego popołudnia była mglista. Biały, gęsty obłok otulił miasto, odcinając widoczność na więcej niż metr. Współczułem kierowcom oraz lekarzom, którzy będą musieli łatać ofiary wypadków drogowych. W myślach od razu poprosiłem, aby rodzice nie jechali samochodem, jednak w tej samej chwili zorientowałem się, że to nie Londyn. Możliwe, że w moim rodzinnym mieście pogoda jest słoneczna lub deszczowa, bez mgły gęstej jak mleko.
- Beznadzieja. - mruknąłem cicho sam do siebie, przylegając dłonią do ściany, kiedy otaczałem budynek.
Nie sądziłem, że błądząc tak we mgle, napotkam człowieka, którego poznałem na początku naszej podróży. Najpierw w oczy rzucił mi się czarny płaszcz, potem długie, splecione w warkocz włosy, a na końcu oczy, które wydawały się lekko lśnić. Szalony morderca drobiu opierał się o chłodne, wilgotne cegły i z papierosem w ustach wpatrywał się w ścianę przed sobą. Nie wiedziałem czemu tu jest, w ogóle jakim cudem znalazł się tak daleko od domu i przybył akurat do miejsca, w którym przebywałem wraz z Sebastianem. Poczułem jednak, że moje wątpliwości zostaną rozwiane, kiedy skierował wzrok w moją stronę, prawdopodobnie słysząc szelest kroków. Momentalnie dostrzegłem w jego źrenicach zrozumienie, wspomnienia. Potrzebował sekundy aby mnie skojarzyć.
- Co tu robisz, dzieciaku? - zapytał, wypuszczając nosem dym, który rozpłynął się we mgle.
- Mógłbym zapytać o to samo. - potarłem ramiona i również oparłem się o ścianę.
Kiedy nie nosił sutanny, nijak przypominał księdza. Mijając go na ulicy, pomyślałbym prędzej że to jakiś typ spod ciemnej gwiazdy, który ma na sumieniu coś więcej niż odbieranie kurom życia. Na myśl mogłoby mi również przyjść, że to jakiś niezwykle elegancki mężczyzna, który przybył do tej małej, nadmorskiej miejscowości w interesach. Miał w sobie zarówno nutę tajemniczości, jak również powabność i wdzięk.
- Umówiłem się z kimś. - westchnął, po czym upuścił na ziemię wypalonego papierosa i zmiażdżył butem żarzący się koniec. Po chwili wyjął paczkę i grzecznie mi ją podsunął. - Chcesz?
- Nie, dziękuję. - odwróciłem wzrok od opakowania.
Sprawdzenie czy to faktycznie odpręża kusiło, jednak jako astmatyk nie chciałem sprawdzać odporności mojego organizmu na tą popularną truciznę. Może to i lepiej, gdybym spróbował istniałoby ryzyko, że uzależniłbym się i na wieki pozostał w szponach tego cuchnącego nałogu, o ile wcześniej nie udusiłbym się z powodu astmy.
- W takim razie ponawiam pytanie, czemu tu jesteś? - wyjął z paczki papierosa i wsunął do ust, podpalając jego koniec ozdobną zapalniczką, która również znajdowała się w opakowaniu. Ile on pali?
- Pracuję tu. Robię za kelnera.
- Jakim cudem?
- Ktoś nas okradł. Razem z Sebastianem odrabiamy straty.
- I co? On też tu pracuje?
- Mhm, pracuje.
- Jako kelner?
- Oczywiście, że jako kelner! - fuknąłem, jakby uraziły mnie same przypuszczenia, że mężczyzna mógłby uprawiać z ludźmi seks za pieniądze.
Nigdy nie uważałem pracy pań lub panów do towarzystwa za gorszącą, jednak czułem dziwnie skrajne emocje, kiedy wyobrażałem sobie Sebastiana w tej roli. Tak jakby w jego przypadku był to grzech równy morderstwu. Irytowały mnie gwałtowne i jednocześnie abstrakcyjne uczucia, które mną w ostatnim czasie miotały. Momentami chciałem wrócić do tamtej monotonii, która była całkiem uporządkowana. Nie zawsze dobrze się miałem z tym, że zacząłem czuć tak wiele i podważać moje opinie na temat rzeczy, relacji i ludzi, których trzymałem się od dziecka.
- Tak też sądziłem. - zachichotał, podczas gdy do moich nozdrzy znów wdarł się ten okropny zapach. Mimowolnie zakaszlałem.
- To dobrze sądziłeś. - zakryłem dłonią usta żeby uspokoić oddech. Po chwili odetchnąłem głęboko i odsunąłem ją, zastanawiając się, czy zawsze byłem tak mało odporny. - Z kim się umówiłeś?
- Powinien zaraz tu być. - szepnął, kierując wzrok w przeciwną stronę.
Z uwagi na mgłę dopiero po chwili ujrzałem znajomy, czerwony płaszcz i buty w tym samym odcieniu. Włosy, również czerwone, falowały na lekkim wietrze, który nie zdołał rozpędzić mgły. Grell stanął przy nas i mocniej otulił się futerkiem (rzecz jasna czerwonym) które miał pod płaszczem. Widząc mnie, nieznacznie się skrzywił.
- A ten tu po co? - zapytał, krzyżując ręce na piersi.
- Przypałętał się. To ten, którego wtedy przenocowałem wraz z jego towarzyszem.
- Z Sebastianem? - wyciągnął dłoń, w której po chwili znalazła się paczka fajek. Zapobiegawczo cofnąłem się o krok, żeby być jak najdalej od tej dwójki palaczy.
- Mhm, z Sebastianem. Gdy mi o nim mówiłeś, nie myślałem, że to ten sam. - przyznał, zabierając swoją własność, gdy czerwonowłosy się poczęstował.
- No proszę, co za niespodzianka. - Stucliff spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem, którego nie umiałem zbytnio rozszyfrować. Wydawało mi się jednak, że było to spojrzenie, jakie można by posłać rywalowi. - Mogłeś odesłać ich do mnie. Wiesz, że Michaelis jest totalnie w moim typie.
- Z reguły nie odsyłam do burdeli ludzi, których przenocowuję. - rozbawiony wzruszył ramionami. - Zresztą, już masz go u siebie. Nie bulwersuj się tak.
- Dlaczego jesteś tak daleko od kościoła? - zapytałem, chwilowo ignorując towarzystwo Grella.
Zauważyłem, że większość pracowników to robi. Stucliff nie był zbyt lubiany, więc najczęściej go zlewano. Odkryłem też, że jedynymi osobami które zwracają się do niego w damskiej formie jest Madame Red i on sam, więc tu też poszedłem za większością.
- Wcale nie tak daleko, zaledwie pięćdziesiąt kilometrów stąd.
- Pięćdziesiąt kilometrów...? - zapytałem cicho.
- Pięćdziesiąt. - zachichotał, jak zawsze cały w skowronkach. - Nie tak daleko, co?
Pokręciłem lekko głową. Faktycznie niedaleko. Znacznie bliżej niż przypuszczałem. A skoro jego kościół jest niedaleko, to niedaleko jest również miasto, od którego tak gorliwie uciekałem.
- Rozumiem. W takim razie... Miłego spotkania, czy coś. - mruknąłem, zamierzając się wycofać. Kiedy skierowałem kroki w stronę drzwi, usłyszałem za sobą krzyk mojego kolegi z pracy.
- Powiedz Sebastiankowi, że jakby chciał do mnie przyjść, od godziny dwudziestej będę u siebie! Sam!
W odpowiedzi pokazałem mu środkowy palec, choć czułem jak wraz z tym prostackim gestem ubywa mi intelektu. Mężczyzna tymczasem odwdzięczył mi się tym samym i jeszcze przez chwilę pieprzył głupoty, które ucichły, gdy zamknąłem za sobą drzwi. Następnie oparłem się o nie i cicho westchnąłem, myśląc o tych nieszczęsnych pięćdziesięciu kilometrach dzielących nas od kościoła, a co za tym idzie mojego rodzinnego miasta.
Wyglądało na to, że wszystkie drogi prowadzą do Londynu.
***
Po skończonej zmianie zadzwoniłem do Aloisa. Byłem padnięty, jednak koniecznie chciałem z nim pogadać, korzystając z faktu, że telefon jest wolny. Nasza wczorajsza, krótka rozmowa totalnie mi nie wystarczyła i potrzebowałem dowiedzieć się czegoś więcej o jego obecnym życiu. Miałem ponadto usilną potrzebę podzielenia się wrażeniami z drugiego dnia w pracy.
- Cześć, Ciel! - jakoś w trzeciej sekundzie po wybraniu numeru usłyszałem po drugiej stronie jego podekscytowany głos. Najwyraźniej czekał na telefon. Ja też czekałem, aby znów go usłyszeć.
- Witaj, Alois.
Przez kolejną godzinę rozmawialiśmy o absolutnie wszystkim. O moich podróżach, znajomym mojego ojca, o mojej obecnej pracy. Alois mówił o szkole, egzaminach i Luce. Trochę też o książkach, które przeczytał. Sądziłem, że po wszystkim co przeżyłem takie tematy będą mnie nudzić, jednak było wręcz przeciwnie. Chciałem więcej. Pragnąłem, aby opowiedział mi o absolutnie wszystkim, o czym tylko chciał, nawet jakby miał wykładać mi zadania z kartkówek, które napisał przed swoim nagłym omdleniem. Swoją drogą, o szpitalu również mi opowiadał. Opisał lekarzy i pielęgniarki (swoją drogą wyjątkowo niemiłe), które zajęły się nim w trakcie tego krótkiego pobytu. Stwierdził, że takie poważne omdlenia są całkiem przyjemne, gorzej kiedy trzeba się z nich wybudzać, co jest już absolutnie okropne.
Chłonąłem każde jego słowo, każdy chichot, który słyszałem w słuchawce. Z pełną mocą doszło do mnie, że tęsknię. Uwielbiałem Sebastiana, ale czułem, że obecnie wiele bym dał, aby mieć przy moim boku również Aloisa. Był dla mnie jak brat, którego bardzo teraz potrzebowałem i szczerze cierpiałem na myśl, że nie wiem kiedy do niego wrócę.
W sekundę uświadomiłem sobie, że muszę szybciej zająć się swoim życiem. Póki co odkładałem to na później, ale nie mogę całymi miesiącami uciekać od moich myśli i uczuć. Muszę ustalić kiedy wracam i jeśli już, to na jakich zasadach. Najchętniej poczekałbym do swoich urodzin, a potem wrócił do Londynu i odciął się od rodziców aby żyć na własną rękę, jednak domyślałem się, że ten plan nie wypali. Po pierwsze, utrzymanie się w Londynie przy pensji chłopaka który dopiero co skończył szkołę średnią jest nierealne, nawet jakbym jadł gruz i spał w składziku pod schodami. Po drugie, zapewne nie dam rady w pełni odciąć się od rodziców. Nawet jeśli nie będą mnie szukać, to ja po czasie zacznę szukać ich. W relacji dziecko-rodzic byliśmy połączeni więzią, której zazwyczaj nie przerywają nawet tragedie lub wielkie krzywdy, które ranią obie strony. W moim przypadku, kiedy nabrałem wątpliwości co do chłodnej postawy ojca i w dodatku nie miałem aż tak traumatycznego dzieciństwa, skreślenie tych siedemnastu wspólnych lat wydawało się niemożliwe.
Wniosek był jeden - skoro miałem wrócić do Londynu, potrzebowałem po pierwsze zdecydować co zrobię z Funtomem i jeśli już go przejmę, to na jakich zasadach.
Po drugie musiałem stać się bardziej asertywny i ustalić, czego chcę. Nikt nie będzie słuchał osiemnastolatka, który nie umie nawet zdecydować, gdzie chciałby pojechać.
Po trzecie, naprawdę dobrze by było nie bać się życia. Chciałem czuć się tak silny jak mój ojciec, wrócić z myślą, że poradzę sobie ze wszystkim, co los postawi na mojej drodze.
Tak niewiele i jednocześnie tak cholernie dużo.
- Przepraszam, Alois. Będę już kończył. Postaram się zadzwonić jutro o tej samej porze. - zakończyłem rozmowę, dostrzegając Sebastiana zaraz obok mnie. Odłożyłem następnie słuchawkę, tym samym przerywając połączenie. - Co jest?
- Szukałem cię. Długo nie wracałeś.
- Chciałem z nim trochę porozmawiać, obiecałem mu wczoraj.
- Rozumiem. - mruknął, wpatrując się w słuchawkę. Coś mnie wtedy tknęło.
- Nie chcesz może zadzwonić do Ronalda? Albo Othello?
- Nie, dlaczego?
Mój Boże. Czasami to naprawdę idiota.
Dopiero teraz zauważyłem jak aspołeczny był. Bez rodziny, bez bliższych przyjaciół. Miał paczkę do której razem jeździliśmy, ale to najwyraźniej nie były aż tak silne więzi, skoro obecnie nie chciał nawet wykonać telefonu i powiedzieć, że wszystko z nim w porządku. Byłem ciekaw czy to coś związanego z tą jego samodzielnością. Czy wiązało się to również z odtrąceniem innych, czy to dlatego nie nawiązał bliskich znajomości przez te siedem lat, mimo że zajmując się mną, nie był przecież zamknięty w klatce.
- Żeby powiedzieć, że żyjesz i masz się na tyle dobrze, na ile dobrze może się mieć pomocnik małoletniego uciekiniera.
- Nie wymyślaj. Oni pewnie domyślają się, że wszystko ze mną ok.
- Wykonanie jednego krótkiego telefonu ci nie zaszkodzi.
- Ciel, proszę... - spojrzał na mnie ze zbolałą miną.
Nie zamierzałem odpuścić. Nie miałem w planach ot tak pozwolić, aby po raz kolejny się zamknął. Przez ponad siedem lat brał za mnie odpowiedzialność i uczył mnie życia, obecnie czułem że to ja muszę go czegoś nauczyć. Najwyraźniej w większości tego typu relacji po czasie zaczynamy dostrzegać błędy i wady drugiej strony, przeobrażając się tym samym z uczniów w nauczycieli.
- Zadzwoń, Sebastian. Za niedługo skończy się twój kontrakt z moimi rodzicami i zniknę z twojego życia. Nie ograniczaj się tylko do mojego towarzystwa.
Zdjąłem słuchawkę i mu podałem, a on po chwili wahania przyjął ją, zgadzając się niemo na to krótkie połączenie. Czułem przy tym, że pęka mi serce, kiedy nie zaprzeczył moim słowom. Mogło to być niedopatrzenie, ale... Może celowo dał mi znać, że po moich osiemnastych urodzinach nasze drogi faktycznie całkowicie się rozejdą?
Witam moje jelonki! Niestety wczoraj czułam się fatalnie, dlatego rozdział jest dopiero dziś. Mam nadzieję, że się podobał <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro