Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 38


Cisza. Czasem zbawienna i wyczekiwana, w innych okolicznościach głucha i straszna. Mnie ukazała się obecnie w tej drugiej odsłonie, chociaż nie była aż tak przerażająca. Wprawiała bardziej w mało przyjemny, melancholijny stan. Potęgowała samotność bijącą od obrazu, w który wlepiałem niemrawe spojrzenie. Byłem zmęczony i senny, jednak nie potrafiłem zasnąć, więc starym zwyczajem przetwarzałem w głowie każdy fragment wędrowca wśród morza chmur. Mogłem powiedzieć, że to już mój stary druh bezsennych nocy.

- Czemu nie śpisz? - usłyszałem po chwili cichy głos mojego kompana. Odwróciłem się do niego przodem, marszcząc lekko brwi.

- Ty też nie śpisz?

- Jak widać, paniczu.

- Powinieneś.

- I vice versa. - objął mnie ramieniem i przygarnął bliżej. W odpowiedzi oparłem policzek na jego klatce piersiowej. - Co tam?

- Myślę o naszym wyjeździe. Jest coraz bliżej.

- Ile zostało? Miesiąc?

- Dokładnie tak. - uniosłem lekko głowę, aby spojrzeć na jego skąpaną w blasku księżyca twarz. Robiło się coraz chłodniej, więc spaliśmy przy zamkniętym oknie, jednak starym zwyczajem nie zaciągaliśmy zasłon. - To niby długo, ale zaczynam coraz częściej o tym myśleć. Chyba nawet się ekscytuję.

- Od kiedy uciekliśmy, ekscytacja nawiedza cię niezwykle często.

- Co poradzę, tak już mam. Wydaje mi się jednak, że to dobrze. - przewróciłem się na bok i pociągnąłem go za sobą, przez co leżeliśmy naprzeciwko siebie, twarz do twarzy. - Gdzie pójdziemy jak już będziemy w Paryżu?

- Ty znasz się na tym lepiej. - wzruszył ramionami, kładąc jednocześnie dłoń na moim policzku. Była nieco chłodna, kontrastowała z ciepłem panującym pod kołdrą. - Prędzej ty będziesz nam wybierał atrakcje.

- No weź, na pewno jest jakieś miejsce, w które chciałbyś się wybrać. - spojrzałem na niego wyczekująco i jednocześnie z niemą groźbą, że ma wytypować co najmniej jeden punkt w naszej wycieczce.

Nie mógł być obojętny wobec takiego wyrazu twarzy. Westchnął, przez chwilę się zastanawiając.

- Chciałbym... Pójść do Luwru. Nigdy tam nie byłem, a to podobno piękne miejsce. - pogładził lekko mój policzek. - Poza tym możemy się wybrać na wierzę Eiffla. Co prawda byłem tam z tobą ostatnim razem, jednak chętnie znowu bym tam zaszedł. Z tego co pamiętam, widoki i uczucie towarzyszące staniu na szczycie były zniewalające.

- W Luwrze faktycznie jest ślicznie. - westchnąłem rozmarzony. Byłem kiedyś na wycieczce szkolnej, to właśnie wtedy zwiedziłem większość miejsc kultury w Paryżu. Jeżdżąc do niego z rodzicami, nie miałem zazwyczaj czasu niczego rozsądnie pozwiedzać. - Ale i tak najbardziej lubię gorącą czekoladę, we Francji jest taka gęsta. Najczęściej podają ją z bitą śmietaną, w takim połączeniu smakuje najlepiej. W sumie zjadłbym też croissanta z nutellą, taką prawdziwą, a nie wytworem nutello-podobnym.

- Nie masz na razie dość słodyczy? - zapytał, po części zaczepnie, a po części z autentycznym zdziwieniem.

Od kiedy zacząłem zarabiać, pozwoliłem sobie... Osłodzić trochę życie. Częściej kupowałem pączki, lizaki i ciastka. Trochę jakbym próbował wynagrodzić sobie dzieciństwo, w którym mimo wszystko nie jadłem tego zbyt dużo. Słodycze były obecne w moim życiu głównie wtedy, kiedy rodziców nie było w domu, i to Sebastian się nade mną litował.

 - Nie, jeszcze nie. Chociaż podejrzewam, że tak naprawdę nigdy nie będę miał ich dość. - zamknąłem oczy, czując, że chcąc nie chcąc robię się senny. Dopiero krótka rozmowa z nim uświadomiła mi, jak bardzo. - Chociaż... Na razie faktycznie nie ma co nad tym myśleć, mamy jeszcze sporo czasu. Śpimy?

- Śpimy. - skinął głową, okrywając mnie szczelniej kołdrą.

Wtuliłem się w pierzynę i jego ramię, po czym zasnąłem, nie wiedząc jeszcze, że nie będę miał szansy solidnie wypocząć.

***

Nad ranem obudziło nas natarczywe pukanie w drzwi. Z początku sądziłem, że mi się to jedynie przyśniło. Potem jednak, kiedy powtórzyło się, jeszcze gwałtowniejsze, doszło do mnie, że to ktoś z zewnątrz. Podniosłem się więc i przeciągnąłem, po czym chciałem wstać, jednak Sebastian był szybszy. Wstał z łóżka i zbliżył się do drzwi, otwierając je na oścież. Słońce ledwie co wstało, a za nimi czekała na nas rozgorączkowana Madame Red.

- Coś się stało? - zapytał Michaelis, mierząc wzrokiem zziajaną kobietę. Czerwonowłosa potrzebowała chwili, aby złapać oddech. Sam jej stan mocno mnie zaniepokoił, bo w końcu nikt tak nie pędzi, aby przekazać dobre wieści.

- Odwiedziła... Nas... Inspekcja pracy. - wydyszała, opierając się o framugę. Podszedłem do Sebastiana i spojrzałem na niego pytająco, jednak on chyba też nie wiedział, czym dokładnie jest organizacja, która tak przestraszyła naszą szefową.

-Co się wiąże z taką wizytą? -zapytałem, klepiąc ją po ramieniu, jakby miało to pomóc kobiecie w szybszym powrocie do siebie. 

- Och... Same złe rzeczy. Inspekcja Pracy to najgorszy z możliwych organów dla tak wyjętego spod prawa przedsiębiorcy jak ja. - spojrzała na nas z powagą. Kiedy jej wzrok się taki stawał, poprzedzał najczęściej niezbyt dobrą lub niezwykle głęboką wiadomość. - W związku z tym... Musicie się... Ewakuować.

- Ewakuować? - przechyliłem lekko głowę.

- Tak. Najlepiej bez śladu. - spojrzała na korytarz, tak jakby niezwykli sztywni, ubrani w garniaki inspektorzy mieli śledzić ją i czaić się tuż za rogiem. - Możecie potem wrócić, jednak lepiej, żebyście do końca dzisiejszego dnia zniknęli. Gdyby zobaczyli, że pracujecie tutaj bez dokumentów i umowy, a w dodatku ty, Ciel, jesteś niepełnoletni, również mielibyście spore problemy.

Wymieniłem z Sebastianem porozumiewawcze spojrzenia, jasno mówiące, że nie będziemy z nią dyskutować. Na myśl, że mogłaby nas namierzyć inspekcja pracy, i że moi rodzice w takim wypadku prawdopodobnie dowiedzieliby się, że znaleziono mnie w burdelu, ogarniało mnie przemożne pragnienie opuszczenia budynku w tej sekundzie.

- Cóż, w takim wypadku nie mamy chyba innego wyjścia, niż zniknąć. - brunet uśmiechnął się lekko, najpierw do mnie, a potem do Madame. - I nie wiem, czy nie na stałe.

- Nie wracamy? - spojrzałem na niego badawczo. Skoro nie chciał wrócić do klubu, oznaczałoby to, że wybierzemy się do Paryża wcześniej... Wiązałoby się to jednak z lotem na lewych papierach, czego mężczyzna chciał uniknąć

- Nie wracamy. Myślę, że to dobry czas, aby wynieść się z tego miasta. - zmierzwił mi włosy, wyraźnie wciąż niepewny, lecz przy tym świadom, że właśnie podjął decyzję praktycznie bez powrotu. - Dziękujemy za wszystko, Madame. Cieszę się, że mogliśmy pracować w twoim królestwie.

Wymienił z nią ostatni uścisk dłoni i ostatnie spojrzenie. Potem przyszła moja kolej, abym zrobił to samo. Skierowałem wzrok w jej stronę i powtórzyłem ten sam gest, który wykonała wcześniej z Sebastianem. Jej ręka była drobna, delikatna i ciepła, niczym dłoń młodego, pełnego wizji dziewczęcia.

- Dziękujemy, Madame. - zawtórowałem mojemu kamerdynerowi, po chwili puszczając jej rękę, która powolnym ruchem wróciła do wcześniej pozycji, wzdłuż tułowia.

- Dziękuję. - odparła, posyłając każdemu z nas po czułym i jednocześnie pełnym nadziei spojrzeniu. Przypominała matkę, która po raz pierwszy odprawia swoje pociechy na szkolną wycieczkę. - Życzę wam szczęścia, gdziekolwiek nie zawędrujecie.

Jakieś dwadzieścia minut później, kiedy byliśmy już gotowi do drogi, rozejrzałem się po raz ostatni po pokoju, w którym spędziliśmy kilkanaście ostatnich tygodni. Po łazience w dziwnym, różowym odcieniu, po pomieszczeniu w którym nic do siebie nie pasowało, a na koniec mój wzrok spoczął na wędrowcu, który stał tam gdzie zawsze, wciąż samotny i zagubiony w świecie, którego porządek mu nie odpowiadał. Niemo się z nim pożegnałem, nim opuściliśmy klub, a potem zaszliśmy powolnym spacerkiem pod mieszkanie Michaela. Delektowaliśmy się mglistym, chłodnym porankiem, typowym w porze jesiennej. Dziś wypadał pierwszy października, gdybym został to w domu to zapewne przechodziłbym obecnie przez jeden z pierwszych dni na uczelni.

- Wszystko dobrze? - Sebastian wyglądał na zatroskanego, kiedy w pewnym momencie schyliłem się, kaszląc przez dobre pół minuty.

- Tak. Chyba zimne powietrze mi nie służy. - wyprostowałem się, ocierając usta. - Idźmy dalej.

Kilkanaście minut później stawiliśmy się pod znajomymi drzwiami. Kiedy zapukaliśmy, otworzyła nam mama mojego kolegi, nie tyle zdziwiona rodzajem gości, a tym, że przychodzimy tak... Wcześnie.

- Jest siódma. - uświadomiła nas, trąc oczy. Była w szlafroku, jak wiele zarówno dorosłych, jak i małoletnich ludzi w sobotnie poranki. - Michael jeszcze śpi.

- Nie szkodzi, obudzimy go. Poza tym, bardziej zależy nam na Sullivan. - mój towarzysz posłał jej miły uśmiech, w odpowiedzi kobieta zmierzyła nas obu sceptycznym spojrzeniem. Potem westchnęła, wzruszyła ramionami, a następnie odsunęła się, abyśmy mogli wejść do środka.

- Jak tam chcecie.

Kiedy dostaliśmy pozwolenie na przekroczenie progu, czym prędzej udaliśmy się w stronę pokoju mojego kolegi, który następnie obudził swoją kuzynkę. Dziewczyna z początku była zdezorientowana, jednak słysząc po co przyszliśmy, od razu się rozpromieniła.

- Nawet nie wiecie jak się cieszę, że jednak jedziemy wcześniej. - świergotała, kiedy pomagaliśmy jej w pakowaniu rzeczy. 

Szybko się z tym uwinęła, jak się okazało nie miała dużo do wzięcia. Najwyraźniej od samego początku nie sądziła, że to jej dom, w który mogłaby wsiąknąć, poprzez przedmioty manifestując swoją obecność.
Michael stał w tym czasie w progu, opierając się o framugę drzwi i przyglądając naszej trójce z wyraźnym otępieniem. Zapewne położył się całkiem niedawno i był rozgoryczony faktem, że ktoś przerywa jego weekendowy odpoczynek. 

- Na pewno chcecie jechać dziś? - zapytał, widząc, że plecak w który Sullivan zmieściła się ze swoimi rzeczami jest już zapięty i gotowy do drogi. W naszym przypadku problem bagaży zbyt dużych jak na lotnicze standardy nie istniał. - Na tych lewych papierach?

- Raz się żyje. - stwierdził Sebastian, wzruszając ramionami, które wbrew jego słowo były spięte. Widziałem, że mimo grania olewczego podejścia, wizja wpadnięcia na lotnisku z fałszywymi paszportami bardzo go martwi. - Swoją drogą, dasz je?

Chłopak wyjął dokumenty z szuflady biurka, podając następnie każdemu z nas przynależny mu paszport. Uważnie obejrzałem swój, uznając że z tego co pamiętam, wygląda identycznie jak oryginał.

- W porządku. - skwitował Sebastian po tym, jak obejrzał swój, chowając go następnie do kieszeni płaszcza. Obaj skołowaliśmy jakiś czas temu cieplejsze ubrania. - Wygląda na to, że mamy wszystko.

- Lily będzie rozgoryczona kiedy dowie się, że nie zdążyła się pożegnać. - westchnął chłopak, mierząc każdego z osobna krótkim, nieco zbolałym spojrzeniem. Wyobraziłem sobie zawiedzenie dziewczyny na wieść, że odeszliśmy bez uprzedzenia. - No ale trudno, mus to mus.

Pożegnałem się z nim krótkim uściskiem i obietnicą, że jeszcze kiedyś się zobaczymy. Dał mi też swój numer, abym zadzwonił, kiedy będę już miał z powrotem własny telefon. Modliłem się, aby nie zgubić tej karteczki, bo naprawdę chciałem jeszcze kiedyś skontaktować się zarówno z nim, jak i Lily, chociażby po to aby dowiedzieć się, jak potoczyły się ich losy. Może oni również chcieliby wiedzieć, jakim torem pojechało moje życie. Szczególnie Lily, z którą podzieliłem się lękami dotyczącymi przyszłości i przejęcia firmy.

- Do zobaczenia. - powiedział na koniec, i wyglądał przy tym na pewnego, że to coś więcej niż puste słowa.

Jego matki nawet nie żegnaliśmy. Wróciła do sypialni i byłem niemalże pewien, że nie miała potrzeby pożegnać ani się ani z nami, ani z dziewczyną, która była przez chwilę pod jej opieką. Wydawało mi się, że także Sullivan nie darzy tej kobiety zbyt dużą sympatią. Prędzej tak małą, że nie czuła nawet chęci, aby podziękować za możliwość spędzenia tutaj kilku tygodni. 

- To co, teraz Londyn? - zapytałem, kiedy już opuściliśmy dom Michaela. Właśnie tam znajdowało się najbliższe i jednocześnie największe w Anglii lotnisko, skąd wzbijało się w niebo dużo samolotów do Paryża.

- Tak, teraz Londyn. - odparł Sebastian, kiedy cała nasza trójka stanęła przed schodami prowadzącymi na parter.

Zaczynały się pierwsze problemy.

***

Wcześniej nie sądziłem, że na świecie istnieje tyle schodów, wzniesień i wysokich krawężników. Człowiek ze wszystkim sobie radził, bez problemu podnosił wyżej nogę lub przemęczał się, pokonując mniejszą lub większą ilość schodów. Tymczasem Sieglinde, której nogi były sprawne w jakichś dziesięciu procentach, skazana była na walkę z tymi wszystkimi rzeczami, a my jej w tej bitwie towarzyszyliśmy. Wspólnie pokonywaliśmy przeciwności losu w postaci kolejnych architektonicznych diabłów, którymi nieraz dla ludzi z niepełnosprawnościami okazywały się wymienione wcześniej rzeczy.

- Och, więc to jest Londyn... Byłam kiedyś w Londynie. Jest cudownie, tak jak zapamiętałam. - zachwycała się, z nosem przylepionym do szyby czerwonego autobusu.

Dostanie się do stolicy zajęło nam godzinę. Zdążyłem w tym czasie kupić nam wszystkim bilety, korzystając ze smartfona naszej ''podopiecznej''. Rezerwacja miejsc, podczas gdy do wylotu zostało tak mało czasu, była cholernie droga, jednak nie przeszkadzało mi to, bo Sieglinde użyczyła nam swojego konta, twierdząc, że po przyjeździe wujek zwróci jej pieniądze. 
Szczęście nam chyba dopisywało, ponieważ cudem udało mi się znaleźć trzy miejsca w jednym locie. Sądziłem, że będziemy musieli postępować niczym matka Kevina, błagając, aby ktoś odstąpił nam bilety, ale nie. Udało nam się.

- Tak, jest piękny. - przyznałem, również wpatrując się w szybę, nawet jeśli nawiedziło mnie przy tym dziwne uczucie deja vu.

Z jednej strony zachwycałem się pięknem tego miasta, a z drugiej czułem niepokój, widząc znajome ulice. Czułem się tak, jakbym wracał do domu, nawet jeśli wnętrze autobusu było diametralnie inne od drogiego samochodu, a ja już od dawna nie byłem w rodzinnej posiadłości. Sebastian wydawał się mieć podobnie sprzeczne odczucia, przez co ucieszyłem się, kiedy minęliśmy centrum i zaczęliśmy kierować się w stronę lotniska. Widząc znajomy budynek ponownie przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz, ale i dziwna ulga. Wiedziałem, że teraz wystarczy już tylko wejść tam, przejść odprawę i gotowe - będziemy we Francji.
Przy odrobinie szczęścia wylecimy stamtąd, kiedy będziemy już mieli zaakceptowane prawnie paszporty, więc jedynie w tą stronę należy bać się kontroli.

- A to jest lotnisko, tak? Ładne. - dziewczyna dalej się ekscytowała i pytała, chyba w ogóle nie myśląc o odprawie. Nie wiem, czy mnie ten fakt bardziej irytował, czy może podnosił na duchu.

- Tak, to lotnisko. - przytaknąłem, nawet jeśli obecnie trochę nas wyprzedziła i już zapewne nie słuchała.

Spojrzałem na Sebastiana, a on odwzajemnił spojrzenie, lekko się do mnie uśmiechając. Od razu zrobiło mi się lepiej.
Wspólnie weszliśmy na teren lotniska, które było nowoczesne i tłoczne. Dla Sullivan stanowiło jednak w miarę bezpieczną przestrzeń, ze wszelkimi udogodnieniami dla osób takich jak ona. Całą trójką odetchnęliśmy z ulgą na widok ruchomych schodów, a raczej taśm, które poruszały się w górę i w dół.

- Za ile odlatujemy? - zapytał Sebastian, mrużąc oczy. Tablica odlotów nad naszymi głowami była tak załadowana różnymi połączeniami, że ciężko się było połapać, nawet jeśli miało się lepszy wzrok niż ja czy mój kamerdyner.

- Za godzinę. Odprawa trochę zajmie, więc to nie tak znowu dużo. - mruknąłem, leniwie się przeciągając.

Czułem się senny, jednak wiedziałem, że jeszcze przez jakiś czas muszę to w sobie tłumić. Przynajmniej do momentu, aż nie usiądziemy w samolocie, wtedy się zdrzemnę. Ta myśl bardzo mnie rozleniwiła, przynajmniej do czasu, aż nie nadszedł czas kontroli, a wraz z nią sprawdzenia dokumentów.

- Sebastian Michaelis, Sieglinde Sullivan i Ciel Phantomhive. - mężczyzna przy bramce odczytał nasze imiona i nazwiska. - Wylot z Anglii, czy przyjechali państwo skądś indziej?

- Z Anglii. Francja to nasz jedyny, finalny cel podróży. - odparł brunet, który na siebie wziął mówienie za całą trójkę.

- A pan jest dla nich...?

- Przyjacielem. To przyjacielski wypad. - mężczyzna spojrzał na dokumenty, potem na uśmiechniętego Sebastiana, na mnie, a następnie na Sullivan, która bawiła się suwakiem kurtki. Strażnik przez dłuższy czas koncentrował wzrok na niej.

Przełknąłem ciężko ślinę, czując, że z nerwów pocą mi się dłonie.
On wie, pomyślałem, zanim ta świadomość do mnie doszła.
On wie, że lecimy na fałszywych dokumentach, i nie zamierza przymknąć na to oka.

- Przykro mi, ale musimy się upewnić co do pewnej rzeczy. Kolega odprowadzi państwa do pokoju, w którym wyjaśnimy sprawę, dobrze? - zapytał, i nim odpowiedzieliśmy, zbliżył się do nas jego współpracownik. 

Co mogliśmy zrobić? Poszliśmy za mężczyzną do jednego ze służbowych pomieszczeń, które nieco przypominało salę przesłuchań - postawiono tu jedynie stolik z czterema krzesła, komodę z bóg wie czym, a w rogu wisiał plakat informujący o tym, kim są celnicy i jaka jest ich rola. Było to zapewne tak pasjonujące, jak instrukcja mycia rąk, do której nie stosowały się zapewne nawet pierwszaki w szkole podstawowej - a może szczególnie one. 

- Panienka pójdzie do pokoju obok, w porządku? - mężczyzna, który nas odprowadził, zwrócił się do Sullivan.

- Dlaczego mamy być oddzielnie? - Sebastian od razu zaoponował. - Cokolwiek się nie stało, lecimy razem, więc wolałbym, żeby Sieglinde była z nami. Ona chyba też nie ma nic przeciwko temu. 

Dziewczyna pokiwała gorliwie głową, popierając go. Niestety, nie przekonało to urzędnika, który po raz kolejny wręcz nakazał, abyśmy się rozdzielili. Również tym razem byliśmy bezradni. 

- Nie podoba mi się to. - szepnąłem, kiedy zostaliśmy sami. Najwyraźniej mężczyzna poszedł po kolejną osobę, która miała nas poprowadzić dalej. 

- Mi też. - odparł cicho, patrząc na swoje dłonie, które lekko drżały. - Myślisz, że chodzi o sam wiesz co?

- Jeśli tak, czemu rozdzieliliby nas z Sullivan? 

Wzruszył lekko ramionami, splatając palce i kładąc dłonie na udach. W tej samej chwili drzwi się otworzyły i stanęła w nich kobieta średniego wieku i średniego wzrostu, lecz za to muskularnej budowy. Wyglądała na taką, co gra niepozorną, jednak w przypadku jakichkolwiek nieprawidłowości byłaby w stanie przetrącić mi, a nawet Sebastianowi, kręgosłup. O podobnych zapędach świadczył jej cięty, nieprzyjazny wyraz twarzy. Nawet uśmiech wyglądał przy tych rysach jak grymas, mający na celu marne skrywanie złości. 

- Dzień dobry. - powiedziała z uśmiechem, siadając naprzeciw nas. - Skąd przyjechaliście?

- Jesteśmy z Londynu. - odparłem, czując w ustach nieznośną suchość. Odniosłem przy tym wrażenie, że z nerwów żołądek wywraca mi się na drugą stronę. 

- Ależ na pewno? 

- To zbyt łatwe pytanie, aby źle odpowiedzieć. 

- Czy wasze imiona i nazwiska widniejące w paszportach są prawdziwe? 

- Dlaczego miałyby nie być? - zapytał, tym razem brunet. 

- Nie wy tu zadajecie pytania. Więc jak, są realne?

- Oczywiście. - powiedziałem, z autentyczną wiarą w ten fakt. W końcu mimo, że papiery były podrobione, to informacje w nich już jak najbardziej zgodne z prawdą. 

- Czy nie byliście przypadkiem wcześniej w Japonii? 

Spojrzeliśmy z Sebastianem po sobie, marszcząc brwi. Rozumiem pytania o imiona i miejsce, od którego zaczynamy podróż, ale... Czemu Japonia?

- Nie przypominam sobie. - odparłem zakłopotany, zerkając na lipny zegarek, który kupiłem w jednym z tanich sklepów nad morzem. 

Samo przyprowadzenie nas do tego pokoju trwało dłużej niż zakładałem. Martwiłem się, widząc, że zbliża się godzina odlotu. Z tego co wiem, służby na lotnisku nie mogą nas powstrzymać przed wylotem, jeśli nie mają jasnych dowodów na to, że dokonaliśmy przestępstwa, jednak kto ich tam wie? Nie mam nawet pojęcia, o co nas podejrzewają. 

- Jesteście pewni?

- O co nas w ogóle podejrzewacie? - o! Sebastian znowu czyta mi w myślach. 

- Wy już wiecie, o co. 

- Nie wiemy, jednak według prawo możemy, a nawet powinniśmy wiedzieć. 

- Co zrobiliście tej dziewczynce? 

- Jakiej dziewczynce? - zapytałem zdezorientowany. 

- Tej, z którą lecicie. 

- Nie wiem. Z Sullivan chyba wszystko w porządku. 

Przesłuchanie trwało kolejne trzydzieści minut. Zdążyłem się w tym czasie do granic możliwości zestresować, przy okazji dowiadując, że jesteśmy podejrzani o uprowadzenie, gwałt i kradzież kilkunastu kart kredytowych. Gdyby to była scena z komedii, zapewne bym się uśmiał, obecnie jednak mój humor nie był zbyt dobry. Czułem się okropnie, a Sebastian chyba niewiele lepiej. Wciąż jedynie tłumaczył bezskutecznie, coraz bardziej zmęczony i blady, że nie zrobiliśmy żadnej z tych rzeczy, łącznie z oskalpowaniem kota i podpaleniem sklepu monopolowego, a Sieglinde jest naszą serdeczną przyjaciółką, z którą chcieliśmy jedynie pojechać na spóźnione wakacje. 
Wtem do pomieszczenia wszedł mężczyzna o zawadiackim, gęstym wąsie i brzuchu, który testował wytrzymałość guzików w jego koszuli. Nim się przywitał, poprawił szelki, które przytrzymywały jego spodnie we właściwym miejscu, a następnie zbliżył do stołu, przy którym siedzieliśmy. 

- Dzień dobry. 

- Dzień dobry. - wydukaliśmy wspólnie. 

- Puść tych panów. - polecił, zapewne swojej podwładnej. 

- Jestem obecnie w trakcie przesłuchania...

- Bezsensownego. - jego głos był z pozoru spokojny, jednak grała w nim pewna niebezpieczna nuta. 

- Wcale nie. Proszę mi uwierzyć, że jeszcze trochę i...

- Puść panów! - krzyknął, rozbryzgując na kobiecie i stole kropelki śliny. Zwrócił się następnie do nas. - Przepraszamy z całego serca. Zaszła okropna pomyłka.

- Już prawie się przyznali...

- Do czego mieliby się przyznać?! - wyjął z kieszeni zdjęcie, które następnie z hukiem wylądowało na stole, a ja wraz z Sebastianem się nad nim ukradkiem nachyliłem. Przedstawiało nastolatkę o skośnych oczach, ciemnej cerze i brązowych włosach, pofarbowanych u dołu na nieco już wypłowiały róż. - Czy tamta dziewczynka wygląda ci jak ona? A czy oni wyglądają na ''mężczyzn w średnim wieku''?!

- Mieliśmy polecenie... - wydukała kobieta. 

- Owszem, mieliście... Mieliście zatrzymać ludzi, którzy zachowują się podejrzanie i są choć trochę zgodni z opisem! Zresztą, już chyba ich złapali na innym lotnisku, albo chociaż mają podejrzanych. Taki przynajmniej dostałem telefon. - westchnął ciężko, trąc nasadę nosa. - Przeproś panów, Madeline, za to, że zajęłaś ich czas. 

- Przepraszam za to nieporozumienie. - bąknęła, a następnie z jej ust uleciało coś, co brzmiało jak zaskoczony pisk. Jej szef położył rękę na jej karku i zmusił ją do pochylenia się do stopnia, w którym prawie dotykała czołem stołu, przy którym siedzieliśmy. Mężczyzna również się schylił. 

- Niezwykle przepraszamy za kłopot. W ramach przeprosin dostaną panowie przy odprawie drobiazg od lotniska. Dziękujemy za wyrozumiałość i życzymy udanej podróży. 

***

Siedząc w samolocie, wsuwałem jednego wafelka za drugim. To właśnie one były podarunkiem, który miał nam wynagrodzić tą ''delikatną'' pomyłkę. Były w porządku, czekoladowe z karmelem, odziane w papierek z nazwą lotniska. Rzygać mi się chciało, widząc napis ''miłej podróży'', który umieszczono poniżej. Z taką obsługą to na pewno wszystkie loty są miłe. 

- Ciel, przestań już. Strasznie szeleścisz. - mruknął Sebastian, który przysypiał obecnie na moim ramieniu. Ja jadłem, on postanowił odreagować stres drzemką. Nie ma się zresztą czemu dziwić, wstaliśmy dziś bardzo wcześnie. 

- Wybacz. - szepnąłem, posłusznie zostawiając słodycze. Zjadłem jakieś dziesięć wafelków, lecz i tak została ich jeszcze cała papierowa torba, również z nazwą lotniska. 

Sullivan siedząca przy oknie nie była zainteresowana ani spaniem, ani słodyczami, przynajmniej do czasu. Po tym jak ekscytacja w miarę minęła (kontrola na lotnisku nie zrobiła na niej wrażenia, mimo że przeszła podobne, choć nieco mniej agresywne przesłuchanie) w końcu i ona zasnęła, wsparta na moim drugim ramieniu. Lot nie był długi, lecz i tak nudziło mi się wystarczająco, abym w pewnym momencie wyciągnął dziennik, który tworzyłem z myślą o Sebastianie. Zapisałem już sporą jego część i podejrzewałem, że nim podróż się skończy, zdołam wypełnić cały. Może nawet tak, jak mój kamerdyner, będę potrzebował kolejnego?
Wyjąłem pióro i wsłuchując się w spokojne oddechy Michaelisa oraz Sieglinde, zacząłem zapełniać nową stronę. Wiedziałem, że opisanie dzisiejszej przygody na lotnisku trochę mi zajmie. Tak samo zresztą będzie z pierwszym dniem w Paryżu, nawet jeśli po drodze nie wydarzy się nic szczególnego.
Zauważyłem, że od kiedy zacząłem spisywać dla Sebastiana nasze wspomnienia, szło mi to coraz sprawniej. Z początku trudziłem się, szukając odpowiednich słów, starając się ułożyć wszystko chronologicznie i na pewno uwzględnić wszystko, co najważniejsze, lecz po czasie stało się to dla mnie czymś naturalnym. Słowa składały się w zdania i były jednym ciągiem przelewanym na papier, zachowującym sens i dobre brzmienie. Alois byłby dumny.

- Co piszesz? - drgnąłem, niespodziewanie słysząc cichy głos przy moim uchu. Odwróciłem głowę w stronę Sieglinde, trochę zły, że przez nią rozmazałem literkę a. 

- Hm? - mruknąłem szeptem, nie chcąc obudzić mężczyzny śpiącego na moim drugim ramieniu. 

- Co piszesz? - powtórzyła tonem podobnym do mojego. 

- Ach... - spojrzałem na przedmiot w moich rękach. - Tylko nie mów Sebastianowi, dobrze? Piszę mu dziennik. 

- Dziennik? 

- Mhm. O naszej podróży. Opisuję ją, wklejam zdjęcia, i w ogóle. 

- Ale fajnie. - ucieszyła się. - Tak, żebyście po czasie mieli pamiątkę?

- Cóż, bardziej on będzie miał pamiątkę. To... Prezent pożegnalny. - przyznałem cicho, czując, że nie lubię się ze słowem ''pożegnalny''. Brzmiało to pogrzebowo, jednak może właśnie dlatego było adekwatne do sytuacji. Czułem się, jakby Sebastian miał opuścić mnie na zawsze, i chyba tak właśnie będzie. 

- Odchodzi? - zapytała, przechylając głowę, którą podniosła ówcześnie z mojego ramienia. 

- Na to by wyglądało. - westchnąłem, zabezpieczając pióro skuwką. Dziś już chyba nici z pisania. 

- Czemu? 

- Nie wiem. Chyba taka jest po prostu kolej rzeczy. - spojrzałem na pierścień rodowy na moim palcu, stale przypominający o dziedzictwie i życiu, które na czas podróży zostawiłem za sobą. 

Wszystko ma swoją chwilę, zarówno triumfu, jak i upadku, kiedy musi usunąć się w cień. Wszystko jest jakimś większym planem, w tym również każde zwierzę, człowiek, czy nawet zwykły przedmiot codziennego użytku. Jeśli cokolwiek zdobywamy lub tracimy, to również część czegoś niewyobrażalnie dużego. Najwyraźniej także Sebastian jest częścią świata, któremu muszę go oddać. Muszę pozwolić mu wypełniać jakiś większy plan, który sporządził dla niego los, i czekać. Być może w pewnym momencie to ja znów stanę się częścią jego przeznaczenia, a on mojego. 

- Mam nadzieję, że dzięki temu mnie nie zapomni. - powiedziałem cichutko, wlepiając wzrok w okładkę zeszytu. Mimo że nie patrzyłem na Sullivan, czułem, że jest zatroskana. - Boję się, że może zapomnieć. Nawet jeśli nie mnie, to to jak wyglądałem, co przeżyliśmy, jak żartowaliśmy i kim dla mnie był. To idiotyczne, ale czuję, że mógłbym zniknąć, gdyby o mnie zapomniał. 

- Na pewno nie zapomni. - pogłaskała mnie po ramieniu. - Jak się kogoś kocha, to się nie zapomina. 

Skinąłem lekko głową, przypominając sobie, jak obca była dla mnie wcześniej miłość. Czułem, że nie mogę nienawidzić, bo również miłość przychodzi mi z trudem. Tymczasem za Sebastianem tęskniłem w chwili jego nieobecności, lubiłem z nim przebywać, rozumiałem się z nim i wiedziałem, że nigdy go nie zapomnę, nie ważne ile nie minie czasu i ilu ludzi nie poznam. Czyżby tym właśnie było to niewdzięczne uczucie? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro